piątek, 4 lipca 2014

Blondynka na węglowym grillu



Z takim nazwiskiem wkrótce gdzieś wypłynę - żartowała Grażyna Piotrowska-Oliwa, gdy przed rokiem Donald Tusk odwoływał ją z funkcji prezesa Polskiego Górnictwa Naftowego i Gazownictwa. Po tym, co premier powiedział w zeszłym tygodniu, żarty się skończyły.

MAREK RABU

Teoretycznie nic się nie stało. W zeszłą środę w Sej­mie Donald Tusk nie wymienił nawet nazwiska Grażyny Piotrowskiej-Oliwy. Oznajmi! jedynie, że w aferze podsłuchowej palce maczali ludzie związani z sektorem węglowym i gazowym. - Każdy, kto interesował się na tej sali problemem tzw. pieremyczki, czyli połącze­nia gazowego, które miało omijać Ukrainę, pamięta także zdarzenia, z którymi związane są niektóre osoby pojawia­jące się w kontekście afery podsłuchowej - powiedział, od razu zastrzegając, że na razie nie ma twardych dowodów, ale jedynie poszlaki.
- Pierwszy telefon od dziennikarza proszącego o komen­tarz do tych słów odebrałam kilkanaście minut później - mówi Piotrowska-Oliwa. - Znamienne, że ani ze mną, ani z mężem do dziś nie skontaktował się nikt z policji, proku­ratury czy Agencji Bezpieczeństwa Wewnętrznego. Może dowiedziałabym się od nich, co dokładnie mi się zarzuca.

Proste skojarzenia
Dla Marka Falenty, głównego podejrzanego w aferze podsłuchowej, owszem - pracuje. Jest w radzie nadzor­czej spółki Hawe, budującej w Polsce sieci światłowodo­we. Falenta jest jej głównym akcjonariuszem. Z prezesem Hawe Krzysztofem Witoniem Piotrowska-Oliwa praco­wała w Telekomunikacji Polskiej SA, z wiceprezesem Ja­rosławem Baucem rywalizowała o klientów, gdy szefowali konkurencyjnym sieciom Orange i Plus GSM. Ale Falen­ta ma także bydgoską spółkę Składywęgla.pl, która ma zalać polski rynek tanim węglem z Rosji. Na początku czerwca wkroczyli do niej funkcjonariusze Centralnego Biura Śled­czego, aresztowali kilku menedżerów i oskarżyli ich o oszustwa, wyłudzanie po­datku VAT i pranie brudnych pieniędzy na kwotę 85 min zł. Kilkanaście dni później wybucha afera z taśmami.
Piotrowska-Oliwa: - Ktoś w otoczeniu premiera wprowadził go w błąd i połączył wątek węglowych interesów pana Falen­ty, z którymi nie mam nic wspólnego, z ubiegłoroczną sprawą memorandum jamalskiego, za które zostałam odwoła­na z PGNiG. Mam nadzieję, że premier szybko wyjaśni to ze swoimi doradcami. Jest mi tylko przykro, bo w rezultacie ko­lejny raz będę udowadniać, że nie jestem wielbłądem.
Ten pierwszy raz był w kwietniu zeszłe­go roku. Poszło o memorandum w sprawie budowy drugiej nitki rurociągu jamalskie­go, podpisane na początku kwietnia przez rosyjski Gazprom i należącą do PGNiG spółkę EuRoPolGaz. Informacja o tym nie dotarła na czas ani do premiera, ani nawet do ówczesnego ministra skarbu Mikołaja Budzanowskiego. O zawarciu memoran­dum obaj dowiedzieli się z telewizji.
Mniejsza o to, że był to właściwie świ­stek, który nie zobowiązywał polskiej stro­ny praktycznie do niczego. Rosyjski gaz od lat jest w polskiej polityce wyjątkowo ła­twopalnym tematem, dlatego premier swo­im zwyczajem uprzedził opozycję i szybko zażądał wysoko postawionych głów.
Najpierw poleciał Budzanowski. O od­wołaniu Piotrowskiej-Oliwy premier po­informował osobiście na konferencji prasowej, choć PGNiG to spółka notowa­na na giełdzie i o dymisji swojej szefowej powinna sama powiadomić inwestorów w specjalnym komunikacie. - W spółkach skarbu państwa Grażyna jest od tej pory spalona, przynajmniej tak długo, jak rzą­dzić będzie Platforma - mówi jeden z po­lityków PO. - Premier uznał, że oblała test lojalności, dlatego bez mrugnięcia okiem
wystrzelił teraz poważnymi zarzutami z Ruskimi w tle.

Wirtuozka monopolu
Anna Streżyńska, była prezes Urzę­du Komunikacji Elektronicznej, poznała Piotrowską-Oliwę pod koniec lat 90. - Na początku wydawała mi się kruchą arty­styczną duszą, ale szybko zrozumiałam, że dla Grażyny naprawdę liczą się tylko jej kariera, pieniądze i wpływy - wspomina.
- Dlatego nie wierzę, że mogłaby się uwi­kłać w jakiś spisek z podsłuchami.
Indywidualistka, poukładana, systema­tyczna i do bólu pragmatyczna - mówią o Piotrowskiej-Oliwie znajomi. Nie ma dzieci, bo choć macierzyństwo nie prze­kreśla z miejsca sukcesu zawodowego, wymaga czasu, który można przecież prze­znaczyć na karierę. Czy ktoś taki położyłby na szali całe swoje menedżerskie doświad­czenie, żeby wchodzić w szemrane węglo­we interesy lub odgrywać się na premierze za starą porażkę?
Nie lubi, kiedy ktoś żartuje z kolom jej włosów, ale równie mocno irytują ją bia­dolenia feministek o parytetach i szklanym suficie blokującym kobietom drogę do ka­riery. Podkreśla, że nigdy nie doświadczyła ani dyskryminacji ze względu na płeć, ani faworyzowania ze strony wpływowych fa­cetów wpatrzonych w jej blond loki.
Miała być muzykiem. Skończyła w 1993 roku klasę fortepianu katowickiej Akade­mii Muzycznej, lecz gdy dotarło do niej, że będzie „tylko jedną z tysięcy utalentowa­nych pianistek”, złożyła podanie do Kra­jowej Szkoły Administracji Publicznej. Po dyplomie trafiła do Ministerstwa Skarbu Państwa, gdzie szybko awansowała na na­czelnika departamentu spółek strategicz­nych. Tego, który właśnie przygotowywał umowę prywatyzacyjną Telekomunikacji Polskiej SA wraz z tajnym aneksem gwaran­tującym nabywcy utrzymanie telekomuni­kacyjnego monopolu spółki przez kilka lat. Kupującym było konsorcjum Kulczyk Hol­ding - France Telecom, które w 2001 roku stało się większościowym akcjonariuszem TP SA. W tym samym roku do TP SA prze­szła także Piotrowska-Oliwa. - Wygrałam konkurs na jedno z dyrektorskich stano­wisk w ministerstwie, ale wyniki unieważ­niono, bo posadę miał dostać kto inny. To był sygnał, że nie jestem tam już potrzebna - tłumaczy.
- To była jej premia za dobrze wykonane zadanie. Skarb państwa zbił fortunę na tej prywatyzacji, bo dołożyli się do tego klien­ci Telekomunikacji Polskiej skazani na jej drogie usługi - oponuje Streżyńska. - Gra­żyna lubi mówić o służbie publicznej, kil­kanaście miesięcy temu chwaliła się, że negocjując z Rosjanami nowy kontrakt na dostawy gazu, obniżyła w kraju infla­cję. W rzeczywistości dba zawsze o intere­sy tego, kto płaci jej pensję.
Pracując dla TP SA, rozłożyła na łopatki spółkę Niezależny Operator Międzystrefowy, która odważnie weszła na zastrzeżony dotąd dla Telekomunikacji rynek połączeń międzymiastowych. Klienci TP SA długo nie płacili za połączenia obsługiwane przez NOM, bo Telekomunikacja nie doliczała ich do swoich rachunków. A potem nag­le dostali za nie zbiorcze faktury, nierzad­ko na kilka tysięcy złotych, co skutecznie zniechęciło wielu do eksperymentów z do­stawcami usług telekomunikacyjnych. - To był mój pomysł, świetny, prawda? - zapala się Piotrowska-Oliwa.
W marcu 2007 r. Francuzi mianowa­li ambitną dyrektorkę szefem PTK Centertel, operatora sieci Orange. Po firmie zaczęło wkrótce krążyć złośliwe rozwinię­cie jej inicjałów GPO jako „Główna Pre­zes Orange”, bo Piotrowska-Oliwa nie zamierzała być szefem tylko na papierze. Alergicznie reagowała na niewinne na­wet pytania o doświadczenie zawodowe.
- Ciągnęła się za nią opinia byłej urzęd­niczki, która na ten awans zapracowa­ła prywatyzacją TP SA - wspomina jeden z pracowników Orange. - To musiało ją uwierać, bo jest wściekle ambitna i praco­wita, skończyła wiele kursów menedżer­skich, włącznie z dyplomem MBA.
Efektów nie było jednak widać w wy­nikach Orange. Branżowy serwis Telepolis nominował nawet Piotrowską-Oliwę do swej antynagrody za „konsekwentną utratę pozycji rynkowej przez Orange”. W dodat­ku narastał jej konflikt z szefem TP SA Ma­ciejem Wituckim, który nie zamierzał być malowanym szefem grupy kapitałowej TP.
Ostatecznie jesienią 2009 r. Francuzi po­wiedzieli „pas”. „Główna Prezes Orange” rozstała się z firmą.

Sukces ma jedną matkę
Na kolejne zaproszenie do dużej spółki czekała półtora roku - aż zaowocują sta­rannie pielęgnowane znajomości politycz­ne. Piotrowska-Oliwa od lat koleguje się z politykami PSL, z Waldemarem Pawla­kiem jada obiady i rozprawia o najnow­szych elektronicznych gadżetach. Mężów bliżej do Platformy, reprezentował skarb państwa w radach nadzorczych KGHM i PLL LOT.
W marcu 2011 r. ówczesny minister skarbu Aleksander Grad uległ w końcu politycznym naciskom i mianował Piotrowska-Oliwę do zarządu PKN Orlen. W firmie z miejsca doszło do konfliktu, bo prezes Jacek Krawiec poczuł się zagro­żony. Nawet na konferencjach prasowych puszczały mu nerwy i strofował dzien­nikarzy nazywających Piotrowską-Oli­wę wiceprezesem nominalnie była tylko członkiem zarządu. Pracownikom wcale nie było do śmiechu, bo wojna w zarzą­dzie zaczynała destabilizować działanie firmy. - Czasem „zapominano” zawiado­mić ją o ważnych spotkaniach, nie miała też prawa wglądu do niektórych doku­mentów - wspomina były dyrektor w Orlenie. - Chodziło o to, żeby prędzej czy później wywaliła się na czymś poważnym i stary zarząd mógł polecieć do ministra na skargę.
W 2011 r. nowym ministrem skarbu zo­stał jednak znajomy Oliwów, Mikołaj Budzanowski. W Orlenie zaczęto nawet plotkować, że prezes Krawiec może zacząć się pakować. Zamiast niego paliwowego giganta opuściła Piotrowska-Oliwa. Ku zaskoczeniu znawców branży paliwowo-energetycznej w marcu 2012 roku zosta­ła prezesem PGNiG. Wbrew początkowym obawom „blondynka od komórek” cał­kiem nieźle odnalazła się w świecie górni­czych odwiertów i szczelinowań. W ciągu 13 miesięcy, które spędziła na stanowisku prezesa PGNiG, kurs akcji spółki wzrósł aż o 30 proc. Analitycy podkreślali, że po­mogły nadzieje na gaz łupkowy i koniunk­tura na giełdzie, ale prezes nie zamierzała rezygnować z prawa do zapisania tego po stronie własnych zasług. - Gdyby akcje straciły na cenie jedną trzecią, byłaby to głównie moja wina, prawda? - powtarza­ła w wywiadach.
Teraz również nie zostawi bez odpowie­dzi zarzutów premiera. Napisze do nie­go prywatny list z wyjaśnieniami, bo choć premier zaatakował ją publicznie , chodzi jej - jak zapewnia - o wymianę poglądów, a nie kontynuację zaczepek.
- W państwowych firmach miejsca już nie zagrzeję - mówi szczerze Piotrow­ska-Oliwa. - Na szczęście w firmach pry­watnych człowieka ocenia się po efektach pracy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz