Z takim nazwiskiem
wkrótce gdzieś wypłynę - żartowała Grażyna Piotrowska-Oliwa, gdy przed rokiem
Donald Tusk odwoływał ją z funkcji prezesa Polskiego Górnictwa Naftowego i
Gazownictwa. Po tym, co premier powiedział w zeszłym tygodniu, żarty się
skończyły.
MAREK RABU
Teoretycznie
nic się nie stało. W zeszłą środę w Sejmie Donald Tusk nie wymienił nawet
nazwiska Grażyny Piotrowskiej-Oliwy. Oznajmi! jedynie, że w aferze podsłuchowej
palce maczali ludzie związani z sektorem węglowym i gazowym. - Każdy, kto
interesował się na tej sali problemem tzw. pieremyczki, czyli połączenia
gazowego, które miało omijać Ukrainę, pamięta także zdarzenia, z którymi
związane są niektóre osoby pojawiające się w kontekście afery podsłuchowej -
powiedział, od razu zastrzegając, że na razie nie ma twardych dowodów, ale
jedynie poszlaki.
- Pierwszy telefon od dziennikarza
proszącego o komentarz do tych słów odebrałam kilkanaście minut później - mówi
Piotrowska-Oliwa. - Znamienne, że ani ze mną, ani z mężem do dziś nie
skontaktował się nikt z policji, prokuratury czy Agencji Bezpieczeństwa
Wewnętrznego. Może dowiedziałabym się od nich, co dokładnie mi się zarzuca.
Proste skojarzenia
Dla Marka Falenty, głównego
podejrzanego w aferze podsłuchowej, owszem - pracuje. Jest w radzie nadzorczej
spółki Hawe, budującej w Polsce sieci światłowodowe. Falenta jest jej głównym
akcjonariuszem. Z prezesem Hawe Krzysztofem Witoniem Piotrowska-Oliwa pracowała
w Telekomunikacji Polskiej SA, z wiceprezesem Jarosławem Baucem rywalizowała o
klientów, gdy szefowali konkurencyjnym sieciom Orange i Plus GSM.
Ale Falenta ma także bydgoską spółkę Składywęgla.pl, która ma zalać polski
rynek tanim węglem z Rosji. Na początku czerwca wkroczyli do niej
funkcjonariusze Centralnego Biura Śledczego, aresztowali kilku menedżerów i
oskarżyli ich o oszustwa, wyłudzanie podatku VAT i pranie
brudnych pieniędzy na kwotę 85 min zł. Kilkanaście dni później wybucha afera z
taśmami.
Piotrowska-Oliwa: - Ktoś w
otoczeniu premiera wprowadził go w błąd i połączył wątek węglowych interesów
pana Falenty, z którymi nie mam nic wspólnego, z ubiegłoroczną sprawą
memorandum jamalskiego, za które zostałam
odwołana z PGNiG. Mam nadzieję, że premier szybko wyjaśni to ze swoimi
doradcami. Jest mi tylko przykro, bo w rezultacie kolejny raz będę udowadniać,
że nie jestem wielbłądem.
Ten pierwszy raz był w kwietniu
zeszłego roku. Poszło o memorandum w sprawie budowy drugiej nitki rurociągu
jamalskiego, podpisane na początku kwietnia przez rosyjski Gazprom i należącą do PGNiG spółkę EuRoPolGaz. Informacja o tym nie
dotarła na czas ani do premiera, ani nawet do ówczesnego ministra skarbu
Mikołaja Budzanowskiego. O zawarciu memorandum obaj dowiedzieli się z
telewizji.
Mniejsza o to, że był to właściwie
świstek, który nie zobowiązywał polskiej strony praktycznie do niczego.
Rosyjski gaz od lat jest w polskiej polityce wyjątkowo łatwopalnym tematem,
dlatego premier swoim zwyczajem uprzedził opozycję i szybko zażądał wysoko
postawionych głów.
Najpierw poleciał Budzanowski. O
odwołaniu Piotrowskiej-Oliwy premier poinformował osobiście na konferencji
prasowej, choć PGNiG to spółka notowana na giełdzie i o dymisji swojej
szefowej powinna sama powiadomić inwestorów w specjalnym komunikacie. - W
spółkach skarbu państwa Grażyna jest od tej pory spalona, przynajmniej tak
długo, jak rządzić będzie Platforma - mówi jeden z polityków PO. - Premier
uznał, że oblała test lojalności, dlatego bez mrugnięcia okiem
wystrzelił teraz poważnymi
zarzutami z Ruskimi w tle.
Wirtuozka monopolu
Anna Streżyńska, była prezes Urzędu
Komunikacji Elektronicznej, poznała Piotrowską-Oliwę pod koniec lat 90. - Na
początku wydawała mi się kruchą artystyczną duszą, ale szybko zrozumiałam, że
dla Grażyny naprawdę liczą się tylko jej kariera, pieniądze i wpływy -
wspomina.
- Dlatego nie wierzę, że mogłaby
się uwikłać w jakiś spisek z podsłuchami.
Indywidualistka, poukładana,
systematyczna i do bólu pragmatyczna - mówią o Piotrowskiej-Oliwie znajomi.
Nie ma dzieci, bo choć macierzyństwo nie przekreśla z miejsca sukcesu
zawodowego, wymaga czasu, który można przecież przeznaczyć na karierę. Czy
ktoś taki położyłby na szali całe swoje menedżerskie doświadczenie, żeby
wchodzić w szemrane węglowe interesy lub odgrywać się na premierze za starą
porażkę?
Nie lubi, kiedy ktoś żartuje z
kolom jej włosów, ale równie mocno irytują ją biadolenia feministek o
parytetach i szklanym suficie blokującym kobietom drogę do kariery. Podkreśla,
że nigdy nie doświadczyła ani dyskryminacji ze względu na płeć, ani
faworyzowania ze strony wpływowych facetów wpatrzonych w jej blond loki.
Miała być muzykiem. Skończyła w
1993 roku klasę fortepianu katowickiej Akademii Muzycznej, lecz gdy dotarło do
niej, że będzie „tylko jedną z tysięcy utalentowanych pianistek”, złożyła
podanie do Krajowej Szkoły Administracji Publicznej. Po dyplomie trafiła do
Ministerstwa Skarbu Państwa, gdzie szybko awansowała na naczelnika
departamentu spółek strategicznych. Tego, który właśnie przygotowywał umowę
prywatyzacyjną Telekomunikacji Polskiej SA wraz z tajnym aneksem gwarantującym
nabywcy utrzymanie telekomunikacyjnego monopolu spółki przez kilka lat.
Kupującym było konsorcjum Kulczyk Holding - France Telecom, które w 2001 roku
stało się większościowym akcjonariuszem TP SA. W tym
samym roku do TP SA przeszła także Piotrowska-Oliwa. - Wygrałam konkurs na
jedno z dyrektorskich stanowisk w ministerstwie, ale wyniki unieważniono, bo
posadę miał dostać kto inny. To był sygnał, że nie jestem tam już potrzebna
- tłumaczy.
- To była jej premia za dobrze
wykonane zadanie. Skarb państwa zbił fortunę na tej prywatyzacji, bo dołożyli
się do tego klienci Telekomunikacji Polskiej skazani na jej drogie usługi -
oponuje Streżyńska. - Grażyna lubi mówić o służbie publicznej, kilkanaście
miesięcy temu chwaliła się, że negocjując z Rosjanami nowy kontrakt na dostawy
gazu, obniżyła w kraju inflację. W rzeczywistości dba zawsze o interesy tego,
kto płaci jej pensję.
Pracując dla TP SA, rozłożyła na
łopatki spółkę Niezależny Operator Międzystrefowy, która odważnie weszła na
zastrzeżony dotąd dla Telekomunikacji rynek połączeń międzymiastowych. Klienci
TP SA długo nie płacili za połączenia obsługiwane przez NOM, bo Telekomunikacja
nie doliczała ich do swoich rachunków. A potem nagle dostali za nie zbiorcze
faktury, nierzadko na kilka tysięcy złotych, co skutecznie zniechęciło wielu
do eksperymentów z dostawcami usług telekomunikacyjnych. - To był mój pomysł,
świetny, prawda? - zapala się Piotrowska-Oliwa.
W marcu 2007 r. Francuzi mianowali
ambitną dyrektorkę szefem PTK Centertel, operatora sieci Orange. Po firmie zaczęło wkrótce krążyć złośliwe rozwinięcie jej
inicjałów GPO jako „Główna Prezes Orange”, bo Piotrowska-Oliwa nie
zamierzała być szefem tylko na papierze. Alergicznie reagowała na niewinne nawet
pytania o doświadczenie zawodowe.
- Ciągnęła się za nią opinia byłej
urzędniczki, która na ten awans zapracowała prywatyzacją TP SA - wspomina
jeden z pracowników Orange.
- To musiało ją uwierać, bo jest wściekle
ambitna i pracowita, skończyła wiele kursów menedżerskich, włącznie z
dyplomem MBA.
Efektów nie było jednak widać w wynikach
Orange. Branżowy serwis Telepolis nominował nawet Piotrowską-Oliwę
do swej antynagrody za „konsekwentną utratę pozycji rynkowej przez Orange”. W dodatku narastał jej konflikt z szefem TP SA Maciejem
Wituckim, który nie zamierzał być malowanym szefem grupy kapitałowej TP.
Ostatecznie jesienią 2009 r.
Francuzi powiedzieli „pas”. „Główna Prezes Orange” rozstała
się z firmą.
Sukces ma jedną matkę
Na kolejne zaproszenie do dużej
spółki czekała półtora roku - aż zaowocują starannie pielęgnowane znajomości
polityczne. Piotrowska-Oliwa od lat koleguje się z politykami PSL, z
Waldemarem Pawlakiem jada obiady i rozprawia o najnowszych elektronicznych
gadżetach. Mężów bliżej do Platformy, reprezentował skarb państwa w radach
nadzorczych KGHM i PLL LOT.
W marcu 2011 r. ówczesny minister
skarbu Aleksander Grad uległ w końcu politycznym naciskom i mianował
Piotrowska-Oliwę do zarządu PKN Orlen. W firmie z miejsca doszło do konfliktu,
bo prezes Jacek Krawiec poczuł się zagrożony. Nawet na konferencjach prasowych
puszczały mu nerwy i strofował dziennikarzy nazywających Piotrowską-Oliwę wiceprezesem nominalnie była
tylko członkiem zarządu. Pracownikom wcale nie było do śmiechu, bo wojna w
zarządzie zaczynała destabilizować działanie firmy. - Czasem „zapominano”
zawiadomić ją o ważnych spotkaniach, nie miała też prawa wglądu do niektórych
dokumentów - wspomina były dyrektor w Orlenie. - Chodziło o to, żeby prędzej
czy później wywaliła się na czymś poważnym i stary zarząd mógł polecieć do
ministra na skargę.
W 2011 r. nowym ministrem skarbu
został jednak znajomy Oliwów, Mikołaj Budzanowski. W Orlenie zaczęto nawet
plotkować, że prezes Krawiec może zacząć się pakować. Zamiast niego paliwowego
giganta opuściła Piotrowska-Oliwa. Ku zaskoczeniu znawców branży
paliwowo-energetycznej w marcu 2012 roku została prezesem PGNiG. Wbrew
początkowym obawom „blondynka od komórek” całkiem nieźle odnalazła się w
świecie górniczych odwiertów i szczelinowań. W ciągu 13 miesięcy, które spędziła na stanowisku prezesa PGNiG,
kurs akcji spółki wzrósł aż o 30 proc. Analitycy podkreślali, że pomogły
nadzieje na gaz łupkowy i koniunktura na giełdzie, ale prezes nie zamierzała
rezygnować z prawa do zapisania tego po stronie własnych zasług. - Gdyby akcje
straciły na cenie jedną trzecią, byłaby to głównie moja wina, prawda? -
powtarzała w wywiadach.
Teraz również nie zostawi bez
odpowiedzi zarzutów premiera. Napisze do niego prywatny list z wyjaśnieniami,
bo choć premier zaatakował ją publicznie , chodzi jej - jak zapewnia - o
wymianę poglądów, a nie kontynuację zaczepek.
- W państwowych firmach miejsca
już nie zagrzeję - mówi szczerze Piotrowska-Oliwa. - Na szczęście w firmach
prywatnych człowieka ocenia się po efektach pracy.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz