Z
ust światłych przyjaciół słyszałem: „Jakbym cię wziął, k..., do pionu, to zaraz
by ci przeszła depresja". Właśnie nie - mówi aktor Olaf Lubaszenko.
Rozmawia WOJCIECH STASZEWSKI
NEWSWEEK: Siedzimy w Lobby
fantastycznego hotelu. A 25 Lat temu w tym miejscu...
OLAF LUBASZENKO: ... stały resztki Browarów Warszawskich, gdzie robiło się
piwo Królewskie i Warszawskie. W tej okolicy się wychowałem. Ale nie przyłączę
się do chóru tych, którzy z uśmiechem powtarzają: „Boże, jak dużo się zmieniło”.
Obchody mamy za sobą.
Uśmiechnął się pan jednak 4
czerwca?
- Nie tylko uśmiechnąłem, ale
wzruszyłem. Uważam za przejaw skrajnie złej woli, jeśli ktoś sądzi, że dzisiaj
w Polsce dzieje się niedobrze. Ale widzę to jak w „Misiu”: „Jedziecie do stolicy
kraju kapitalistycznego. Który to kraj ma być może nawet tam i swoje... plusy.
Rozchodzi się jednak o to, żeby te plusy nie przesłoniły wam minusów”. Teraz
może jest ich kilka, lecz są ogromne jak wrzody. Najboleśniejszy wrzód to scena
polityczna, to nam się wyjątkowo nie udało. Na początku był grzech
pierworodny. Istotą życia w wolnym państwie jest twórcza dyskusja, ucieranie
się poglądów. Demokracja to dążenie do zbliżenia stanowisk, do wspólnego
pomysłu na kraj. U nas nie ma sporu, jest wyłącznie podział. Dopełniła tego
tragedia smoleńska, tu porozumienia nie będzie. Za brak umiejętności
prowadzenia dialogu zapłacimy jeszcze cenę - spowolnienia albo inną.
Skąd ten grzech?
- Z czasu pokojowego przekazania
władzy w Magdalence i Okrągłego Stołu. Duża część polityków i elektoratu ma
przekonanie, że wtedy doszło do spisku wymierzonego w społeczeństwo.
Wariaci Lubią cierpieć.
- Niech pan nie mówi o wariatach,
bo to ponad 30 proc. społeczeństwa.
Specjalnie tak mówię, bo to dla
nas wariaci i oszołomy. A my dla nich jesteśmy zepsutymi cynikami. Dlatego nie
możemy się dogadać.
- Nie myślę o nich jak o
wariatach, tylko jak o ludziach, którzy są zacietrzewieni w poglądach,
przekonani do swojej racji i nie są ciekawi argumentów. To jest problem polskiej
dyskusji. Jeżeli ja mam jakieś poglądy i słyszę takie argumenty, że moje
poglądy przestają mi się wydawać słuszne, to sprawdzam, czy druga strona nie ma
może racji. I jeżeli tak się okaże, to z radością odkrywcy uznaję, że się
myliłem.
Ojej. A był trotyl we wraku
tupolewa?
- Oczywiście, że mógł być, skoro
np. tym samolotem latali pirotechnicy. Ale co z tego wynika - nie wiem. To
kolejna rzecz, że żaden z naszych polityków nie powie nigdy: „nie wiem”. Każdy
wypowie się na każdy temat z wielkim przekonaniem, zamiast przyznać, że
czegoś nie wie. To niepotrzebnie podnosi temperaturę debaty publicznej. Teraz
mamy sytuację tego lekarza...
Profesora Chazana.
- Kolejny profesor nam się udał!
Jak patrzę na prof.
Pawłowicz w Sejmie, to myślę, że zbyt hojnie szafuje
się u nas pewnymi tytułami. A temat deklaracji wiary jest szalenie
skomplikowany etycznie. Mnie jest oczywiście znacznie bliżej do stanowiska, że
lekarz powinien leczyć, a jeśli sam nie jest w stanie, to skierować do kogoś,
kto to uczyni. Ale z drugiej strony, jeżeli mnie pan spyta, czy można potępić
tego profesora...
Można?
- Nie wiem. Nie jestem ani nim,
ani tą matką, ani istotą zdolną do spojrzenia na to z góry. Nie wiem.
Czego pan jeszcze nie wie?
- Nie wiem, w którym momencie
został popełniony błąd. Ale stworzono system, w którym partie polityczne to
organizmy bez jakiejkolwiek kontroli społecznej, o ile zgadza się księgowość.
Państwa w państwie, struktury zamknięte. Czy mógłby mi pan przypomnieć jakiś
twórczy spór w łonie partii politycznej ?
0FE?
- To była debata między partią
rządzącą a opinią publiczną. Każdy spór w partii politycznej kończy się w
jeden sposób - usunięciem oponenta z partii.
Bo jest wojna, żołnierze muszą
się słuchać.
- Właśnie. Jesteśmy wciąż w stanie
wojennym. Nie mówmy, że to demokracja. Istotą wolności, demokracji, wolnego
rynku, także wolnego rynku idei jest to, że mamy łudzi o różnych wizjach
świata, które będą się ścierać i skrzyć. Tego nie ma, jest wyrzucanie
oponentów. Ja to rozumiem, bo inaczej partie rozpadałyby się dzień po wyborach.
Ale to smutne, że w Polsce może funkcjonować tylko model partii wodzowskiej.
Myślę, że człowiek tak wrażliwy, inteligentny i pełen empatii jak Donald Tusk
musiał bardzo przeżywać tę konieczność bycia twardym i bezwzględnym;
przynajmniej na początku.
Pan byt blisko polityki po 1989
roku, np. jako „kaowiec” w słynnej kawiarni Niespodzianka.
- Byłem w sztabie telewizyjnym
Tadeusza Mazowieckiego podczas wyborów w 1990 roku, byłem przy narodzinach
Ruchu Obywatelskiego Akcji Demokratycznej. Nazwa była dowcipna, ROAD, chociaż
wtedy hitem było „Road To Hell”, które śpiewał Chris Rea. Ale mnie porwało
kino.
Miat pan już na koncie „Krótki
film o miłości" Kieślowskiego, asystowanie Wajdzie, główną rolę w
„Krollu".
Złote życie?
- Wtedy w kinie nie zarabiało się
pieniędzy, nie było też splendorów, które są dziś: czerwonych dywanów, fleszy.
Starczało nam na dobrą kolację i z tego się cieszyliśmy. Dopiero uczyliśmy
się, co to znaczy zarabiać pieniądze i nimi zarządzać. Do dzisiaj mam z tym
zarządzaniem problem, dlatego uważam, że myślenia o emeryturze i bezpiecznej
przyszłości powinno się uczyć w szkole. Wtedy debata publiczna mogłaby się toczyć
nie wokół katastrofy smoleńskiej, ale np. wokół wysokości podatku CIT.
Przecież prawie nikt nie wie,
co to jest CIT.
- No właśnie. Przeciętnemu wyborcy
potrzebny jest wyrazisty konflikt, w którym można ulokować swoje sympatie. Nie
głosujemy rozumem, tylko emocjami. W telewizji nie ma debaty, tylko posłanka
Wróbel z posłem Niesiołowskim, bo to zawsze poniesie program.
Wolałby pan oglądać osoby bez
wyrazu? Nie wierzę, żeby aktor tak myślał.
- A widział pan, jak trzeciorzędni
politycy w Sejmie oganiają się od dziennikarzy, choć to wspaniali, wykształceni
ludzie? Dlaczego pozwalacie, żeby oni wami gardzili, a w ten sposób gardzili
też elektoratem? Jak raz wybitna dziennikarka Katarzyna Kolenda-Zaleska się
przewróciła, bo zaplątała się w kable, a prezes Kaczyński ze swoimi
BOR-owikami ją prawie stratowali - to, że zacytuję klasyka, „coś we mnie
pękło, coś się skończyło”.
Jak kiedyś w Jacku Żakowskim.
- To hucpa tych baranów, którzy
tak chodzą, tak kwitną, tacy zadowoleni, że dziennikarze za nimi biegną i
potykają się o kable. Buc jeden z drugim nic w życiu nie zrobił poza tym, że
prezes jego partii wpisał go na biorące miejsce. Przy każdej wielkiej
imprezie sportowej, kiedy ci państwo znikają z telewizorów, odczuwam olbrzymią
ulgę. Główną wartością dni żałoby narodowej jest dla mnie to, że wtedy ich nie
ma. Tego ujadania, jazgotu, bombastycznej pyszałkowatości.
Skąd pan wziął takie
sformułowanie?
- Usłyszałem je w programie
historycznym w Polskim Radiu z okazji rocznicy powstania styczniowego, sporo
teraz słucham radia. Jeśli oni się nie opamiętają, to doczekają się buntu
społecznego. Nie takiego zorganizowanego przez związki zawodowe, ale czegoś w
nowym stylu, jak w sprawie ACTA.
Klasyk, którego pan cytował,
namawiał nawet na naszych łamach młodych do buntu. Tyle że oni nie chcą.
- To się może stać nagle, w
sposób, w jaki jeszcze się nie działo. Może więc już się dzieje, tylko tego nie
widzimy. Opowiadał mi niedawno Janek Borysewicz, jak w sieci powstają hity.
Kilka osób, które nie widziały się na oczy, pracuje nad piosenką, każdy dokłada
element i powstaje świetna całość. Myślę, że tak samo będzie z buntem.
Jeśli się zbuntują, to przez
brak godnej pracy. Miał pan kiedyś etat?
- Pół etatu w Fundacji Batorego
jako sekretarka, a w Zespole Filmowym Tor ćwierć etatu jako asystent reżysera
II kategorii. Niedawno ZUS mi wyliczył, że miałbym z tego 5 zł 60 gr
emerytury. Sprawdzę, co można za to kupić. Pewnie nawet na ćwiartkę nie
wystarczy.
Ale jakieś składki z różnych
umów pan odprowadza?
- Nie chciałbym o tym mówić. Wolę
mówić o Polsce.
0 tym rozmawiamy. A pan był
złotym dzieckiem tej Polski.
- W latach 90. miałem mnóstwo
roboty, rola za rolą. Potem zacząłem reżyserować filmy i okazało się, że to dla
mnie olbrzymi wydatek emocjonalny. Czułem się odpowiedzialny za wynik
finansowy filmu, chociaż nie bezpośrednio. Obciążał mnie jego odbiór, czasem
krytyka, czasem duża krytyka.
Pan wie, że musimy dojść do
pytania o otyłość.
- Tak, tak, i dojdziemy. Reżyseria
stała się dla mnie sprawą o wymiarze zbyt osobistym. Za mocno to przeżywałem,
zacząłem się zamykać w sobie, uciekać przed światem. Nie stanąłem z
podniesionym czołem wobec krytyki.
Po którym filmie coś w panu
pękło?
- Po największych sukcesach - po
„Chłopaki nie płaczą” po „Poranku kojota”. To były dobre filmy, chociaż
„Poranek” powstał za szybko. Wtedy popłynąłem z falą, zrobiłem w pewnym sensie
kontynuację „Chłopaki nie płaczą”, nie mając odpowiedniego dystansu, byle
pójść za ciosem. Powstał film, za który wielu ludzi mnie klepie po plecach,
jaki był świetny, wiele powiedzonek z niego jest cytowanych. A ja go niezbyt
lubię, szczerze mówiąc. Popłynąłem z prądem, a wiem po latach, że to nie
najlepszy wybór dla artysty. W psychoterapii się czasem słyszy: „Daj się ponieść
fali”. Ale to nie dotyczy twórczości, ona zawsze musi być pod prąd, a przynajmniej
nie może być w głównym nurcie, tylko musi szukać starorzeczy, spokojniejszej
wody. To mnie sporo kosztowało, zapłaciłem wysoką cenę emocjonalną.
Jaka to cena?
- Depresja oczywiście. Tylko gryzę
się teraz w język, bo po wyznaniu Justyny Kowalczyk okaże się, że w modzie jest
mieć depresję, a ja właśnie powiedziałem panu, że wolałbym płynąć pod prąd.
Otyłość i depresja to dwie siostry bliźniaczki. Depresja różnie przebiega u
różnych osób. Niektórzy są w stanie długo funkcjonować, inni od czasu do
czasu, a jeszcze inni wcale. I ci mają najwięcej szczęścia, bo u nich
najszybciej podejmuje się leczenie. A jeśli ktoś jest tylko smutny albo tyje,
to otoczenie nie bardzo jest w stanie rozgryźć, co jest nie tak. Uważa, że
człowiek jest gruby, bo lubi żreć i pić, a jest smutny, bo może ma jakieś
problemy, ale jakby się „wziął za siebie”, toby się wszystko wyprostowało.
Tyle że w depresji nie można się wziąć za siebie.
Jak to wyglądało?
- Przestałem wychodzić z domu,
spotykać się z ludźmi. Zamykałem się, oglądałem telewizję, czytałem książki.
Nic szczególnego, są tacy, którzy tak całe życie spędzają. Ale w moim wypadku
była to drastyczna zmiana stylu życia. Przez lata nie poszedłem do żadnego
lekarza. Wydawało mi się, że to minie, że wróci radość życia. Zresztą
pracowałem wtedy, nawet wyreżyserowałem jakiś serial, jeden musical. Ale za to
się płaci. Dodatkowo w wieku 36 lat zachorowałem na chorobę zakaźną wieku
dziecięcego i wtedy waga się posypała zupełnie. Wcześniej nie było tragedii. było około 100 kilogramów i
mogłem funkcjonować normalnie.
W internecie czytałem, że
doszedł pan do 135.
- Nie będziemy się rozpisywać na
temat konkretnych kilogramów, ale rzeczywiście nastąpił gwałtowny skok. A
samopoczucie się nie poprawiało. Aż poszedłem do mądrej pani doktor, która
stwierdziła, że to nie tylko problem hormonalny, ale też depresja.
Jest pan wyleczony?
- Nie, jestem w trakcie. Mam już
pomysł rozwiązania kwestii wagi, ale chcę sobie zostawić w tej sprawie trochę
prywatności.
Czytałem komentarze internautów
pod pana zdjęciami. Jedni piszą: „Powinien mniej żreć”, drudzy
pana bronią, że to sprawa hormonalna.
- Myślę, że to jest też wpływ
naszych polityków - że usankcjonowali brak empatii jako stan normalny.
Sposób, w jaki się do siebie odnoszą, wychodzi pośrednio w komentarzach
internautów.
Ale nikomu nie przychodzi do
głowy depresja.
- Z ust światłych przyjaciół
słyszałem: „Jakbym cię wziął, k..., do pionu, to zaraz by ci przeszła
depresja”. Właśnie nie. To choroba, która wymaga leczenia, często dwutorowego
- farmakologicznego i psychoterapeutycznego. Wyznanie Justyny Kowalczyk
przesuwa granice szczerości w tej kwestii. To dobrze, wreszcie zaczniemy o tym
rozmawiać.
Czy depresja odbierała panu
propozycje filmowe?
- Raczej nadwaga. Ale dobra
terapia pozwala w depresji funkcjonować prawie normalnie. I wsparcie
najbliższych. Od dłuższego czasu jestem pełen energii, zapału. Zupełnie
inaczej niż w połowie poprzedniej dekady, kiedy byłem w takim dołku, że prawie
nie wychodziłem z domu. Jak mam panu o tym opowiedzieć? Jak się to opisuj e, to
brzmi to jak fochy, kaprysy pensjonarki. Tylko na tym polega specyfika
depresji, że rzeczy błahe, nieistotne urastają do rozmiarów gigantycznych.
Wstanie z łóżka jest czasem ponad siły człowieka. Dlatego tak trudno o empatię,
bo każdemu czasem nie chce się wstać, ale bierze się w garść i wstaje. W
depresji to bywa niemożliwe. Powie pan, że może za kilkadziesiąt lat okaże się,
że to rodzaj arystokratycznej degeneracji, że to z nudów albo nadmiaru
dobrobytu? Nie, depresja jest demokratyczna, cierpią na nią
i bogaci, i biedni. I naprawdę nieleczona potrafi zabić. Dlatego trzeba iść
do lekarza albo dać się tam zaprowadzić.
Pan zniknął.
- Wycofałem się z życia
publicznego, bo każde wyjście kończyło się lawiną nienawistnych komentarzy w
internecie, które siłą rzeczy do mnie docierały. Przedruki w gazetach,
telefony z pytaniami - rodzina na tym cierpi. Ale nie sądzę, żeby to był czas
stracony. Staram się stać lepszym człowiekiem, dużo czytam, także książki, o
których myślałem, że już je kiedyś zrozumiałem.
W leczeniu depresji wskazany
jest sport.
- Powoli, najpierw trzeba ruszyć
sprawę wagi.
Nie tęskni pan do piłki nożnej?
Grał pan w juniorach Legii Warszawa, potem byt pan kapitanem Reprezentacji
Artystów Polskich.
- Z piłką skończyłem w magicznym
momencie, chyba w 2002 roku. Ważyłem jeszcze poniżej 100 kg, pojechałem na mecz
reprezentacji i w pewnym momencie na środku boiska, próbując zagrać piłkę czy
do niej dojść, poczułem nagłe olśnienie. Że mi już nie wolno tego robić. Już
nie umiem, nie mam siły. Jestem za wolny, przewidywalny. Ze mnie to męczy i
nie sprawia przyjemności. Zszedłem z boiska i już nigdy na nie nie wszedłem.
Gdybym był pana
psychoterapeutą, chciałbym, żeby pan pomyślał o powrocie na boisko.
- Może wrócę, nie wiem. Wyznam
panu jednak, że coraz mniej się interesuję piłką.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz