Spotkali się politycy,
którzy na co dzień posługują się nowomową stworzoną dla mediów. Rozochocili się
przy winie i starają się poluzować krawaty na językach, dlatego ich rozmowa
wygląda groteskowo - pisarz Wojciech Kuczok o podsłuchach, przekleństwach i
biznesmenach.
Rozmawia WOJCIECH STASZEWSKI
NEWSWEEK: W jakich
okolicznościach rzuca pan kurwami?
WOJCIECH KUCZOK: Przede wszystkim przez sen. Wtedy też śpiewam obleśne
piosenki albo wyję jak duch w prześcieradle. Przed pierwszą nocą uprzedziłem
partnerkę, że moje emocje znajdują upust w specyficznej formie językowego
somnambulizmu.
Faceci z restauracji Sowa i
Przyjaciele używają wulgaryzmów inaczej, bez złości.
- Duzi chłopcy się rozochocili
przy winie i starają się poluzować krawaty na językach.
Z przyjacielem przeklina się
spontanicznie, a jeżeli chce się kogoś oswoić, przejść na ty, zbratać na
chybcika, to przychodzą do głowy takie fajerwerki jak „dupa
pogłębiająca się”. Może my zresztą
też przeszlibyśmy na „ty”?
Lepiej niż na „mości książę”,
jak mówił na taśmach Marek Belka, dodając zaraz „ch... stary”.
- Nie układaj ą im się te
przekleństwa w ustach. Spotkali się panowie, którzy na co dzień posługują się
nowomową stworzoną dla mediów, takim werbalnym odpowiednikiem gestu złożonych
dłoni, którego nauczają na kursach socjotechnicznych, żeby się wyglądało na
eksperta. Przez to ich niby normalna rozmowa przy winie wygląda tak groteskowo.
Nie mam problemu z wulgaryzmami jako ornamentami rozmowy. Chodzi o to, czy
sposób ich nadużywania nie świadczy o tym, że poczucie nieograniczonej władzy
odebrało komuś
rozum i skasowało instynkt
samozachowawczy, tak jak kiedyś Rywinowi. W tym, jak Belka wkłada ch... do
zdania, wyczuwam bezkarność i pogardę wobec wszystkich, których on uważa za
„zbyt krótkich”.
Kiedy słyszę święte oburzenie
społeczeństwa w kwestii wulgaryzmów, to mam poczucie hipokryzji. Do Trójki
dzwoni słuchaczka i mówi, że tak wychowała dzieci, że w ogóle nie
przeklinają...
-... a potem mówią na podwórku, że
w domu boją się przeklinać, bo dostaną wpie... Rozumiem, że w szkole na
lekcjach dzieci powinny się strzec kolokwializmów, ale edukacja językowa toczy
się też na długich przerwach w wielkiej lawinie przekleństw. Przekleństwa
stanowią jedną z podstawowych tkanek żywego języka. Mówić, że jest inaczej, to jakby przekonywać, że nikomu nie śmierdzi rano
z ust albo że szlachetnie urodzeni robią pachnące kupy.
Jako pisarz walczę z hipokryzją
językową. Pisząc opowiadania erotyczne, nie metaforyzuję sromu rozchylającymi się
płatkami róży, tylko mówię o piździe, która krwawi, a kochankowie się i tak
pierdolą, bo tacy są napaleni. A kiedy mam sesję zdjęciową do wywiadu
niekoniecznie literackiego, to nie fotografuję się na tle regalu z książkami,
tylko ze śliczną damską pupą. Kiedy widzę policjantów języka, którzy chcą
strzec jego czystości, od razu ustawiam się w bojówce, żeby tę czystość
rozpieprzyć.
A jak wsiada do autobusu grupka
pijanych młodych ludzi i zaczyna rzucać kurwami? Nie czujesz się źle?
- Nie, ja się bardzo łatwo
asymiluję językowo. Kiedy rozmawiam z krytykiem niewymawiającym „r” o tym,
czego mu byakuje w nowym filmie Laysa Von Tyieya, to się
kuywa od yazu do niego upodabniam. On myśli, że sobie z niego dwoyuję, a
ja tylko jestem taki językowy Zelig.
Z łobuzami w autobusie
rozmawiałbym w i eh języku. Gdybym powiedział im: „Panowie, proszę o ciszę,
choć wiem, iż mamy świetny mecz za sobą, bo daliśmy łupnia Polonii”, to byłoby
rodzajem słownej agresji. Musiałbym więc powiedzieć: „Chłopaki, dojebaliśmy
Polonii, i dobrze, niech zleci do szóstej ligi, ale stulcie ryje, bo się
łudożerka pietra”.
Socjolog Mirosław Pęczak
zauważył, że wulgaryzmów używają przede wszystkim doły społeczne, które
dysponują ubogim słownictwem, oraz elita, która wie, kiedy i jak ich użyć, by
wzbogacić przekaz. A środek, który Pęczak nazwał wykształconym chłopstwem, ich
unika.
- Warstwa średnia cechuje się
hiperpoprawnością. Chłopak ze Śląska, którego w szkole przekonano, że gwara
świadczy o parweniuszostwie, powie, że trawa jest zielana, bo się będzie bal,
że „zielona” jest gwarowe, tak jak „ptok” zamiast „ptak”. Albo powie „budeń”
zamiast „budyń”, słyszałem takie rzeczy nieraz. Jeżeli na co dzień posługujemy
się polszczyzną wyszlachetnioną, to nostalgicznie sięga- my po język podwórka,
jak do macierzy językowej. Bo tęsknimy do czasów, kiedy się z kumplami na
podwórku grało w gałę i rzucało mięsem.
Mój ulubiony cytat z tych
nagrań to wypowiedź o lotnisku w Łodzi: „ch... wie, komu potrzebne”. Gdyby
padło stwierdzenie, że jest „nierentowne”, to władze Lodzi zaraz by przedstawiły
„perspektywy rozwoju” itp. A nagiej prawdy nie da się tak
czarować, prezydent miasta
stwierdziła zaraz, że to nieprzemyślana inwestycja.
- Może czeka nas teraz cykl
wycieków takich curse-tapes: dzięki temu, że ktoś powie coś wulgarnego, będzie w
stanie dotrzeć do opinii publicznej ? Ale to może brzmieć fałszywie. Miałem
raz spotkanie autorskie w więzieniu razem z Januszem Rudnickim, który ma swój
naturalny, wdzięczny, wulgarny słowotok, ale był stremowany i próbował sobie
oswoić więźniów. „Kurwa, ja też siedziałem, chłopaki, w stanie wojennym...”.
Wyszło źle, bo oni patrzyli zimno: „Po chuj się facet mizdrzysz?”
Chciałbym teraz zacytować
Sienkiewicza.
- Ale którego?
„Jest projektowana zmiana
systemu koordynacji polegająca na powołaniu stałego komitetu prezesa rady
ministrów na wzór innych stałych komitetów z udziałem
konstytucyjnych ministrów,
którzy będą zajmowali się koordynacją tych kwestii”.
- Co to jest?
Minister Sienkiewicz w Sejmie.
- To obrzydliwsze niż „dupa
pogłębiająca się”, biurokratyczna nowomowa. Kolokwialnie by to brzmiało:
„Trzeba zwołać kilku gości, żeby ten temat lepiej hulał”.
W sytuacjach oficjalnych politycy
ciągle pozostają w tej zbroi niezrozumialstwa. To daje im poczucie wyższości,
nie będą się niebezpiecznie spoufalać ze społeczeństwem. Pamiętam język
„Dziennika Telewizyjnego” w PRL. Chodziło o to, żeby naród nic nie rozumiał,
utwierdzał się w poczuciu własnej głupoty, a jednocześnie był przekonany, że
gdzieś na górze są panowie, którzy wiedzą, co robią. Dziś przynajmniej programy
informacyjne mówią z troską o klarowność przekazu.
Przeklinasz przy dzieciach?
- Przy córce nie, bo jest
wychowywana przez mamę wyczuloną językowo. Ale z synem... On ma 21 łat, jest
studentem, normalnym, młodym facetem. Dawno
temu, kiedy usłyszałem, że
przeklina z kolegami, stwierdziłem, że nie będę udawał, że z tego się wyrasta.
Czasem używamy wulgarnych wykrzykników.
Szkoła nie sprzyja autentycznym
wypowiedziom.
- Trzeba gdzieś przysposobić ludzi
do języka oficjalnego. Komunikacji uczą się w domu i na podwórku. A szkoła to
dla nich często jedyne miejsce kontaktu z literaturą, formą. Forma może krępować,
utrudniać wypowiedzenie treści, ale trzeba się do niej kiedyś przysposobić.
Biurokratyczne przemówienie Sienkiewicza jest nie do zniesienia, ale dukanie
chłopaka, który chce opowiedzieć o ostatnim meczu bez użycia przekleństw,
byłoby równie męczące.
Przyjechałem do ciebie z
Warszawy, jestem w białej koszuli. Czy jestem,
jak to niedawno powiedziałeś, a
internet podchwycił, biznesmenelem?
- Nie, co ty, musiałbyś mieć wąsy
mentalne. Wiem, że zakładasz buty do biegania na trening, a nie po to, żeby
się w nich pokazać w Charlotte [modna warszawska kawiarnia na placu
Zbawiciela - przyp. red.]. Kiedyś zakochałem się w kobiecie, która jest
ucieleśnieniem Warszawy. Kiedy jej oczami spoglądałem na to miasto, wydawało
się całkiem przyjaznym miejscem. Ale kiedy tych oczu zabrakło, to jakby mi
odłączyli dekoder.
Co ty chcesz od tej Warszawy?
- Po prostu wyprowadziłem się z
miasta, które jest brzydkie. Poza tym mój czas wolny jest moim największym bogactwem.
A w Warszawie czas wolny ma albo bezrobotny, albo leser. Siedzieć, tak jak my
teraz, w pensjonacie Podlesice 38 i
napawać się niespiesznością, to nie jest stołeczna tradycja.
A twój Śląsk to dopiero jest
piękny: huty, kopalnie...
- Jaki by nie był, ma charakter.
Jest miejscem, które zbudowało swoją tożsamość na pograniczu kultur i języków.
A Warszawa ma złą aurę, jest miastem skundlonym. Albo słoiki przeistoczone w
biznesmeneli, albo ludzie snobujący się, że są warszawiakami z dziada
pradziada, i żyją na cmentarzu.
Nie wolno opowiadać dowcipów o Żydach,
bo był Holokaust; nie wolno hejtować miasta, bo było powstanie. Ale może tego
nie dawajmy w wywiadzie.
I tak nam połowę tego wywiadu
będą musieli wyrzucić albo wykropkować.
- To jeszcze ci opowiem o
chodzeniu po jaskiniach. To przestrzeń starsza niż kultura, niż język. To dla
mnie lekcja pokory, spojrzenie poprzez wieczność również na swoje życie. Kiedy
w głębokiej jaskini odkrywa się nową komorę, trzeba się przecisnąć przez
przewężenie. Pierwszy przeciska się najchudszy w zespole, u nas to Jarek. I o
atrakcyjności odkrycia świadczy stopień wulgarności jego wypowiedzi. Jedna
„k...” z intonacją opadającą oznacza, że nic nie ma. A jeśli krzyczał
entuzjastycznie: „Ja pierdolę, ja jebię, ożeż kurwa!” to wiadomo, że odkrył
dużą salę z pięknymi naciekami. Nie musi jej opisywać w szczegółach, od razu ją
widzę.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz