niedziela, 6 lipca 2014

Robespierre Kaczyńskiego



W politycznej biografii Mariusza Kamińskiego stałe są tylko trzy rzeczy. Nienawiść do postkomuny, antykorupcyjna obsesja i ateizm.

Michał Krzymowski

Tajne posiedzenie Sejmu, 10 czerwca. Wyniki, które właś­nie pojawiły się na elektronicz­nej tablicy, to doskonała wiadomość dla byłego szefa Centralnego Biura Antykorupcyjnego. Mariusz Kamiński niespo­dziewanie ocalił immunitet. Rezultat - 160 głosów przeciw jego uchyleniu plus 46 osób wstrzymujących się - jest Szo­kiem dla całej sali. W obronie byłego sze­fa CBA, który kilka minut temu wygłosił przemówienie na temat finansów pań­stwa Kwaśniewskich, musieli opowie­dzieć się nie tylko partyjni koledzy, ale także niektórzy posłowie koalicji.
W PO konsternacja. W ławach PiS zrywają się brawa, ktoś z końca sali - najpewniej poseł Krzysztof Lipiec, zna­ny z zamiłowania do pieśni patriotycznych - intonuje hymn państwowy. Po chwili śpiewa już cały klub, włącznie z prezesem. Gdy Mazurek milknie, drobna sylwetka Kamińskiego tonie w uściskach. Z gratu­lacjami pierwszy leci Antoni Macierewicz, na co dzień jego partyjny przeciwnik.
Mówi znajomy byłego szefa CBA: - Dla Mariusza to wielkie zwycięstwo. Całe życie kierowały nim dwa instynkty. Dziki anty- komunizm i antykorapcyjne przeczulenie. W sprawie Kwaśniewskich mógł wskoczyć na oba koniki jednocześnie.


Partyjna policja
Mariusz Kamiński jest w PiS postacią niezwykle popularną. Gdyby kierować się wynikami głosowań podczas listopa­dowej rady politycznej, trzeba by uznać, że poza prezesem nikt nie cieszy się w partyjnym aparacie takim szacunkiem jak on. Spośród wszystkich członków ko­mitetu politycznego PiS były szef CBA uzyskał najlepszy rezultat, zdobywając 210 głosów. Dla porównania: Adama Li­pińskiego, najbardziej zaufanego współ­pracownika Kaczyńskiego, poparło tam 186 osób, a Macierewicza jedynie 156.
Ten wynik jest o tyle ciekawy, że w partii tak naprawdę nikt Kamińskiego dobrze nie zna. Gdy pytam o niego polityków PiS, za­równo decydentów, jak i tych zasiadających w ostatnich rzędach, niezmiennie otrzymu­ję zestaw podobnie brzmiących opinii: jest małomówny i wsobny. To samotnik, który nie wychodzi poza wąski krąg ludzi z Ligi Republikańskiej i CBA. Jest typem współ­czesnego Robespierre’a, radykalny i niebez­pieczny. Lepiej z nim nie zadzierać.
Jeden z moich rozmówców przyzna­je: - Wiele razy zadawałem sobie py­tanie o przyczyny jego znakomitego wyniku i do dziś nie znajduję odpowie­dzi. Tym bardziej że wiele osób się go boi i na wszelki wypadek obchodzi z dale­ka. Ludzie mówią, że to partyjna policja. Kto wie, może opracowuje dossier nas wszystkich i zanosi je prezesowi?
Niewykluczone. Kamiński zapyta­ny kilka lat temu przez „Newsweek” o zakres swoich kompetencji w par­tii, wymienił m.in. kierowanie zespo­łem byłych funkcjonariuszy CBA, który zajmuje się kwestiami bezpieczeństwa. Co to oznacza w praktyce? Nieoficjal­nie mówi się, że Kamiński i jego ludzie badali na zlecenie prezesa PiS wydat­ki z czasu kampanii parlamentarnej w 2011 r. Jak twierdzi jeden z moich roz­mówców, mieli chodzić po kontrahen­tach partii i wypytywać o faktury oraz kontakty z pracownikami biura partii. Były szef CBA ma zresztą dostęp do wie­lu sekretów partii. To on polecił agen­cję Grom Group, która ochrania prezesa i jego dom na Żoliborzu. Z kolei jego syn Kacper, który sprawuje mandat rad­nego w jednym z podwarszawskich po­wiatów, do niedawna pracował w spółce Srebrna, stanowiącej finansowe zaple­cze dla rozmaitych przedsięwzięć pro­wadzonych przez ludzi prezesa. - Miał tam na wszystko oko - mówi osoba zbli­żona do spółki.
Relacje Kamińskiego z Kaczyńskim stanowią dla wielu osób zagadkę. Były szef CBA ma do swojej dyspozycji gabi­net na parterze głównej siedziby PiS, ale pojawia się w nim sporadycznie. Prze­ważnie urzęduje w biurze warszawskich struktur przy ul. Koszykowej, kilka­dziesiąt metrów od fundacji Aleksandra Kwaśniewskiego. W przeciwieństwie do pozostałych polityków PiS nie wysiadu­je w sekretariacie prezesa. Podczas posiedzeń komitetu politycznego głównie milczy, mimo to cieszy się pełnym zaufa­niem. Może zresztą dlatego. Gdy po wy­rzuceniu z CBA Kamiński wrócił do PiS, prezes w ciągu trzech tygodni wciąg­nął go do kierownictwa partii i powie­rzył funkcję szefa stołecznych struktur. Wiele osób w partii było zaskoczonych tym tempem. Kamiński musiał też dostać wolną rękę, bo rządy w Warszawie rozpo­czął od czystek. Wyrzucił z partii grupę współpracowników swojego poprzednika Mariusza Błaszczaka i powymieniał sze­fów wszystkich dzielnicowych komite­tów. Kaczyński nie oponował.
- Z czego wynika to zaufanie? - pytam jednego z ważnych polityków PiS.
- Mariusz nie przejawia politycznych ambicji i o nic nie zabiega. Prezes po pro­stu nie widzi w nim zagrożenia, oto cała tajemnica.
Ich relacje są na tyle dobre, że w 2011 r. zaczęto nawet podejrzewać, iż Kaczyński szykuje Kamińskiego na następcę. Te spe­kulacje wzmogła książka „Polska naszych marzeń”, w której prezes po raz pierwszy i jak dotąd ostatni nakreślił portret swo­jego sukcesora: człowieka skrytego i zdy­stansowanego. Takiego, który może i ma trudności w relacjach z innymi ludźmi, ale za to jest obdarzony silnym charakte­rem i „zorientowany w wielu kwestiach”. Opis, co prawda, dotyczył byłego pre­zesa IPN Janusza Kurtyki, który zginął w Smoleńsku, ale wiele osób doszukiwa­ło się w nim charakterystyki byłego szefa CBA. Rok temu do tych rozważań na­wiązał poseł PiS Stanisław Pięta, który w jednym z wywiadów stwierdził wprost: Kamiński w przyszłości może zostać następcą Kaczyńskiego.

Nie oznacza to oczywiście, że Kamiń­ski nie ma w PiS wrogów, bo ma i to po­ważnych. Jego głównym oponentem jest Macierewicz. Ta niechęć ma kilka przy­czyn. Po pierwsze, obaj zajmują się służ­bami specjalnymi i w naturalny sposób ze sobą rywalizują. Po drugie, Mariusz Ka­miński zalicza się w PiS do grupy smo­leńskich agnostyków i jest sceptyczny wobec teorii zamachowych. Po trzecie, obu polityków różni stosunek do Kościo­ła. Macierewicz reprezentuje nurt kato­licko-narodowy partii i jest ulubieńcem o. Tadeusza Rydzyka, a Kamiński to zde­klarowany ateista. Jeśli nawet pojawia się na smoleńskich miesięcznicach organi­zowanych przez PiS, to nigdy nie bierze udziału w mszach odprawianych w inten­cji ofiar katastrofy.
Mówi poseł PiS: - Jego stosunek do religii jest dla mnie niezrozumiały. Uczest­niczyłem z nim kiedyś w uroczystościach, których częścią było nabożeństwo. Wszy­scy weszli na mszę, a on jako jedyny został na zewnątrz. Nie przestąpił progu kościoła, wzbraniał się przed tym jak dia­beł przed święconą wodą.
Inny dodaje: - Poza niechęcią do postkomuny i antykorupcyjną obsesją w Mariuszu stały jest jeszcze tylko ateizm. Prywatnie nie mam nic przeciwko temu, ale w sensie politycznym to kłopot, który uniemożliwia mu poważniejszą karierę na prawicy. Radiomaryjne skrzydło PiS nie zaakceptowałoby takiego odchylenia.
Incydenty między Kamińskim a śro­dowiskami katolicko-narodowymi po­jawiały się zresztą jeszcze w latach 80. Do jednego z nich doszło w warszaw­skim kościele przy ul. Zagórnej, gdzie regularnie odbywały się spotkania opo­zycjonistów endeków. - Któregoś razu wpadła tam grupa lewicowych studen­tów z Mariuszem Kamińskim na czele. Zaczęli rozrabiać i krzyczeć. Uspokoi­li się dopiero wtedy, gdy ostrzegłem ich, że dostaną po mordach - wspomina były działacz opozycji Piotr Kolanowski, który z racji postury pełnił przy Zagórnej funk­cję ochroniarza. Całe zajście skończy­ło się dla Kamińskiego, wówczas jeszcze szczuplejszego niż obecnie, bardzo nie­przyjemnie. Nie dość, że został z kościoła wyrzucony, to jeszcze na odchodne usły­szał, że jest małym, rudym Żydkiem.

Zadra
Ci, którzy dobrze znają Kamińskiego, twierdzą, że to postać pełna sprzeczno­ści. Z jednej strony ciągnie się za nim le­genda radykała i zakapiora, ale z drugiej -jest tak cichy, że trzeba się nachylić, by usłyszeć, co mówi. Niby jest poważnym graczem, który zastawia sidła na Kwaś­niewskiego, ale w grancie rzeczy zacho­wuje się, jakby cały czas studiował na wydziale historii i działał w NZS. W dzień politykuje w zadymionym pokoiku, a wie­czorem idzie na piwo z kumplami. Jego cały majątek to 39-metrowe lokum - po­przednie mieszkanie oddał byłej żonie, która odeszła z bratem jego partyjnej koleżanki Anny Sikory - i pięć tysięcy oszczędności. Zazwyczaj jest spokojny i wyważony, ale wraz z alkoholem, który w jego towarzystwie pojawia się niechyb­nie, traci nad sobą panowanie. Po wódce - słyszę od moich rozmówców - w byłego szefa CBA wstępuje inny człowiek. Ata­wistyczny, szukający zaczepki, jadowity.
Wspomina poseł PiS z lat 2001-2005 - Pamiętam zajście z jednego z wyjazdo­wych posiedzeń klubu w tamtej kadencji. Wypity Mariusz rwał się do bitki z ja­kimś posłem. Wyglądało to kuriozalnie. On - konus dążący do awantury, a tam­ten potężny, ale flegmatyczny i pokojowy.
Również jego polityczna biografia jest pełna dziwnych zakrętów. Zaczynał jako działacz ROAD i sympatyk Tadeusza Ma­zowieckiego, potem kierował radykalną Ligą Republikańską, a skończył jako czo­łowy funkcjonariusz IV RP. W środowi­sku funkcjonariuszy służb mówi się, że na jego zachowaniu zaważyły wydarze­nia z początku lat 90., które zostawiły za­drę - zaraz po upadku komuny Kamiński chciał wstąpić do jednej z państwowych służb specjalnych, ale oblał testy i go nie przyjęto. Tamto niepowodzenie miał so­bie powetować w 2006 r. jako szef CBA. Sam napisał ustawę, stworzył Biuro od podstaw i stanął na jego czele. - Nieste­ty, skończyło się totalną amatorszczyzną. Podstawowym kryterium podczas rekru­tacji funkcjonariuszy była lojalność wo­bec projektu IV RP, reszta się nie liczyła. Jedno z ważniej szych stanowisk w centrali powierzono policjantowi, który wcześniej służył w prowincjonalnym komisaria­cie kolejowym. Przyjmowano ludzi bez kompetencji i doświadczenia. Strażników miejskich, byłych harcerzy, dawnych dzia­łaczy Ligi Republikańskiej, którzy wiatach 90. biegali na wiece SLD i rzucali jajkami - opowiada funkcjonariusz z kilkunasto­letnim doświadczeniem w służbach.
Z ostatecznego dorobku CBA nie może być zadowolony chyba nawet sam Ka­miński. Po zatrzymaniu znanego kardio­chirurga Mirosława G., pierwszej głośnej akcji Biura, w pamięci została wszystkim konferencja prasowa z udziałem ówczes­nego ministra sprawiedliwości Zbignie­wa Ziobry. To na niej padły słynne słowa: „Już nikt nigdy przez tego pana życia po­zbawiony nie będzie”, za które trzeba było później przepraszać. Jeszcze gorzej zakoń­czyła się afera gruntowa. Jej zwieńczeniem miało być kontrolowane wręczenie łapów­ki współpracownikom wicepremiera An­drzeja Leppera. W sprawie doszło jednak do przecieku i akcja spaliła na panewce. Z kolei do zatrzymania Tomasza Lipca, byłego ministra sportu w rządzie Jaro­sława Kaczyńskiego, doszło dopiero po wyborach parlamentarnych w 2007 r. Po­wstało wrażenie, że CBA zwlekało z tym, by nie popsuć PiS kampanii. Do tego wszystkiego doszły jeszcze późniejsze eks­cesy z udziałem agenta Tomka, który do dziś funkcjonuje w mediach jako symbol działań Biura. - Mariusz od początku był przeciwny jego kandydowaniu do Sejmu. Na listy PiS wciągnięto go wbrew niemu - twierdzi jeden z posłów PiS.
- Kim będzie Kamiński, jeśli PiS w przyszłym roku dojdzie do władzy? - pytam bliskiego współpracownika Jaro­sława Kaczyńskiego.
- Interesuje go tylko jedno. Powrót do CBA.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz