piątek, 11 lipca 2014

Polska dygotalna



Afera jest, choć nie bardzo jeszcze wiadomo, czego dotyczy. Na przeszkodzie jak zawsze stanęła tradycyjna polska histeria.

RAFAŁ KALUKIN

Jak w filmowym klasyku, są dwie praw­dy: prawda czasu i prawda ekranu. Prawda czasu to odpowiedź na pytanie, dlaczego polskie państwo jest tak przeraźliwie słabe, że jego wysocy funkcjona­riusze dają się nagrywać, a nagranie z ich spot­kania destabilizuje życie polityczne.
Prawda ekranu to z kolei odpowiedź na py­tanie, jaki jest polityczny sens podsłuchanej rozmowy prezesa NBP z szefem MSW i czy w knajackim dialogu doszło do złamania prawa albo wręcz naruszenia konstytucyjnych reguł.
Obie prawdy są istotne, choć ta pierwsza - z perspektywy długofalowych interesów pań­stwa, nieobciążonych doraźnie politycznymi aspektami - wydaje się daleko ważniejsza. Obie jednak powinny dziś stanowić przed­miot równoległych dociekań.
Tak się nie stało. Pytanie „kto i po co na­grywał” jest dziś kwestią podejmowaną niemal wyłącznie przez władzę. Nie było­by w tym niczego niestosownego, gdyby nie fakt, że jednocześnie władza zbaga­telizowała treści ujawnione na nagra­niu. Odpuściła je, uznając za politycznie niewygodne, umniejszyła ich znaczenie, za nic mając publiczne zgorszenie. Tb poważny błąd premiera.
Pytanie „o czym rozmawiali Belka z Sienkiewiczem” zostało więc zmonopoli­zowane przez media. Postawione w oskarżycielskim tonie zbulwersowało opinię publiczną. I słusznie - tyle że przy okazji bagatelizuje się pytania o to, kto i dlaczego upublicznił nagrania. A tym, którzy są na tyle rozsądni, że to czynią, zarzuca się dzie­lenie włosa na czworo bądź - w ostrzejszej wersji - wysługiwanie się rządowi. W tym sezonie politycznym prorządowość, choć­by tylko insynuacyjnie komuś przypi­sywana, jest opcją niepopularną nawet w ośrodkach do tej pory odległych o lata świetlne od PiS-owskiej prawicy.
Tymczasem odklejanie od siebie obu tych kwestii, a już zwłaszcza ich kon­frontowanie, zaciemnia tzw. aferę taśmo­wą. Potęguje polityczny chaos i stymuluje publiczny dygot.

Spiskowcy czy plotkarze?
Czy zgorszenie treścią nagranej rozmowy Sienkiewicza z Belką jest uzasadnione?
Z tej treści wyłania się kontur poro­zumienia politycznego, które nie mieści się w logice konstytucyjnej. Na razie nie potrafimy o nim nic bliższego powiedzieć, bo dymisja ministra Jacka Rostowskiego (sygnalizowana na długo przed rozmową w restauracji Sowa i Przyjaciele) oraz wpły­nięcie projektu ustawy modyfikującej rela­cje NBP i rządu to jednak zbyt mało, aby dowodzić realizacji zarysowanego scena­riusza (a jeśli nawet - to skąd pewność, że to wynika z podjętych ustaleń?). Z dru­giej strony dywagacje Belki i Sienkiewi­cza - nawet jeśli snute bez świadomości, że mogą zostać ujawnione - same w sobie są ryzykowne. Zwłaszcza w kraju, w któ­rym nawet elity przywykły do traktowania reguł konstytucyjnych jako elastycznego gorsetu, a nie trwałego fundamentu pań­stwa i przedmiotu patriotycznej dumy.
Tyle że główne źródło publicznego zgor­szenia tkwi przecież gdzie indziej. W języ­ku rozmowy i w sentencjach dotyczących kondycji państwa, które nie powinny paść zwłaszcza z ust ministra spraw wewnętrz­nych. To będzie najtrwalszy osad, który pozostanie po sprawie.
Lecz spróbujmy zresetować emocje i na chwilę zapomnijmy o państwie istnieją­cym „wyłącznie teoretycznie” oraz „kupie kamieni”. Zapomnijmy o wyrazach na „p” i na „ch”. O tym, kto ma dłuższego. O po­liczkach wolowych i wódeczce. Usuńmy z naszej świadomości cały ten entourage. I wyobraźmy sobie komunikat praso­wy w suchej poetyce: „Jak donoszą nasze źródła w Kancelarii Premiera, otoczenie Donalda Tuska sonduje NBP w kwestii reagowania na ewentualny kryzys finan­sowy państwa, zwłaszcza aktywnej poli­tyki banku centralnego w sytuacji wzrostu kosztów obsługi długu publicznego”. Albo: „Rosnące sondaże poparcia dla PiS wywo­łują niepokój na korytarzach NBP. Według bliskiego współpracownika Marka Belki reakcją rynków finansowych na ewentu­alne dojście do władzy partii Kaczyńskie­go może być ucieczka kapitału z Polski, osłabnięcie złotego i wzrost kosztów ob­sługi długu. Bank centralny nie wyklucza interwencji zmniejszających ryzyko kryzy­su finansowego”.
Czy oburzenie byłoby równie głębokie? A może emocje biorą się po prostu z tego, że przez dziurkę od klucza dane nam było zajrzeć za kulisy polityczne? W społe­czeństwie powszechnej podejrzliwości, któremu od lat dawkuje się mit Magda­lenki i pomniejszych spisków, to reakcja całkiem zrozumiała.
Polityka nie toczy się w próżni. Jej pod­miotami nie są awatary przypisane do stanowisk, lecz ludzie reagujący na rze­czywistość. Zwłaszcza w Polsce, gdzie konflikt polityczny wykroczył poza reguły ustalone w stabilnych demokracjach.
PiS nie jest normalną partią opozycyjną, która kiedyś płynnie wejdzie w rolę władzy, zachowując ciągłość. Można dyskutować, czy antypisowski resentyment większo­ści polskich elit nie jest histeryczny, lecz trudniej podważyć fakt, że wiarygodność partii Kaczyńskiego w otoczeniu między­narodowym, w tym zwłaszcza na rynkach finansowych, jest niewielka. I wcale nie dla­tego, że - jak sugerują prawicowi publicyści - zagraniczni analitycy o Polsce wiedzą to, co przeczytali w „Gazecie Wyborczej”.
Czy zatem urzędnik współodpowie­dzialny za stabilność finansową państwa może ignorować ryzyko płynące z kie­runku zmiany politycznej? Czy w sytuacji kryzysu może chować się za demokratycz­nymi pryncypiami, zamykając oczy na re­alne zagrożenia? Nie ma jednoznacznej odpowiedzi, nie ma też jednoznacznego powodu do potępienia. W sytuacji rozpa­du strefy euro rządy największych krajów nawiązywały jawną współpracę z Euro­pejskim Bankiem Centralnym. Przy oka­zji dewastowały demokratyczne sacrum, dyktując upadającym krajom, nawet tak znaczącym jak Wiochy, kto ma stanąć na czele rządu.
Inna sprawa, że opozycja głosząca tezę o naruszeniu niezależności NBP nie chce pamiętać, że gdy sama rządziła, to na cze­le banku centralnego postawiła człowieka, którego głównym walorem była dyspo­zycyjność wobec władzy wykonawczej. W tamtym czasie do negocjacji między prezesem NBP a przedstawicielem rzą­du Jarosława Kaczyńskiego z pewnoś­cią by nie doszło. Wystarczyłby telefon z dyspozycją.

Obrońcy stówa czy zamachowcy?
Premierowi Tuskowi zabrakło jednak kon­sekwencji. Bo jeśli kwestię „kto nagrał” słusznie uznaje za najistotniejszą, jeśli skandalem jest nagrywanie urzędników, to wniosek jest oczywisty: polityczną od­powiedzialność ponosi polityk koordy­nujący służby specjalne. Czyli minister Sienkiewicz. Powinien więc zostać zdy­misjonowany lub chociaż zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy. To, że sam zo­stał nagrany, stanowi tu tylko dodatkową okoliczność. Pozostawienie Sienkiewicza na stanowisku prowadzi do chaosu i rodzi podejrzenia co do intencji rządu.
Jeszcze więcej niekonsekwencji wy­szło jednak w postawie redakcji „Wprost”. W epoce analogowego dziennikarstwa taki sposób ujawnienia materiału zostałby uznany za skandal. Redakcja, dysponując sensacyjnym nagraniem, potraktowałaby je jako materiał wyjściowy do dalszej pra­cy reporterskiej. Dziennikarze próbowali­by ustalić wszystkie okoliczności rozmowy, zrekonstruować jej konteksty, opisać na­stępstwa. W epoce cyfrowej media nie mają jednak komfortu prowadzenia dłu­giego śledztwa. Docierając do nagrania, nie mogą mieć pewności, czy to kopia ory­ginału, czy też kopia entej kopii. W każdej chwili ktoś inny może materiał ujawnić, więc trzeba się spieszyć z publikacją - nie zawracając sobie głowy, kto za tym stoi. Bo zajęcie się tą kwestią oznaczałoby wycofanie się z wyścigu o newsa.
Redakcja „Wprost” początkowo próbo­wała pójść obiema drogami naraz, lecz wyszło karykaturalnie. Publikacji obszer­nych fragmentów rozmów polityków nie towarzyszył nawet cień próby opisania didaskaliów. Zamiast tego z okładki tygo­dnika krzyczało dramatyczne pytanie, czy to zamach stanu. To tak jakby Lee Harley Oswald, odpalając kulę w kierunku pre­zydenta Kennedy’ego, krzyczał: „Uwaga, zamach!”.
Dziennikarze „Wprost” zdają się nie rozumieć sprzeczności, w którą popad­li. Pytają, dlaczego przy okazji innych afer taśmowych - z aferą Rywina na cze­le - kwestia legalności nagrania nie była podnoszona. Ano dlatego, że od począt­ku wiadomo było, kto i w jakich oko­licznościach Rywina nagrywał. A jeśli istniały podejrzenia co do ukrytych moty­wacji redaktora naczelnego „Wyborczej”, to natychmiast przysporzyły Michnikowi niemałych problemów.
W przypadku obecnej afery brakuje choćby cienia przejrzystości. Nie wiado­mo, kto nagrał i w jakim celu. Trudno po­jąć, jakie były motywy ujawnienia nagrania sprzed roku akurat teraz - już po wybo­rach, w przededniu kanikuły, W tej sytuacji redakcja „Wprost” uciekająca od ważnych pytań i zasłaniająca się obiektywnie świę­tą zasadą ochrony źródeł dziennikarskich, popada w dwuznaczność, z której nie ma wyjścia. Bo jeśli źródło jest przestępcze, a jego celem jest domniemany zamach sta­nu, to „Wprost” - nawet jeśli uważa, że wy­pełnia obowiązek czwartej władzy - staje się wspólnikiem w przestępstwie.
Skandaliczny atak prokuratury i ABW, którego redakcja tygodnika była ofiarą, pa­radoksalnie okazał się dla niej wybawie­niem. W środowy wieczór dokonała się symboliczna legitymizacja dwuznaczne­go sposobu publikacji materiału dzien­nikarskiego. Uzasadnione oburzenie działaniami prokuratury skutecznie zagłu­szyły wątpliwości, budując przejrzysty po­dział na zdeprawowaną władzę depczącą wolność słowa oraz tej wolności odważ­nych obrońców. Mniejsza o to, że wolności słowa nikt nie depcze, a reputacja i intencje „obrońców” są cokolwiek wątpliwe. I tak już mocno podgrzane emocje eksplodo­wały, co znalazło swój wyraz w donośnym oskarżeniu premiera o zamach na wolność słowa, sformułowanym przez Monikę Olej­nik. Tak jakby prokuratura nie była w Pol­sce niezależna od władzy politycznej.
W praktyce trudno oczywiście uwie­rzyć, aby o użyciu przemocy wobec redak­cji „Wprost” decydował zwykły prokurator - bo to decyzja zbyt poważna. Czy dostał więc polityczne wsparcie? W to uwierzyć jeszcze trudniej. Nie trzeba było wiel­kiej przenikliwości, aby przewidzieć, że skończy się polityczną katastrofą dla rzą­du. A więc sabotaż? Prowokacja? Sprawa jest zagadkowa, lecz znaki zapytania giną w emocjonalnej lawinie.

Piwot czy dygot?
Z afery płyną ważne pytania o granice niezależności różnych ośrodków władzy. Jak w sytuacjach zagrożenia definiować niezależność banku centralnego? Czy jest sens podtrzymywania niezależności pro­kuratury, skoro i tak polityczna odpowie­dzialność za jej działania spada na władzę ? Co należy zmienić w prawnym usytuowa­niu służb specjalnych, które z jednej stro­ny podlegają rządowi, a z drugiej mogą być wykorzystywane przez niezależ­ną prokuraturę? Wreszcie - jak zakreślić ramy niezależności czwartej władzy w sy­tuacji, gdy sacrum wolności słowa miesza się z profanum działania przestępczego, szkodzącego racji stanu?
W rozmowie z Sienkiewiczem prezes NBP mówi o Jerzym Hausnerze, że jest „piwotalny”. Czyli obrotowy - chodzi­ło o to, że Hausner nie przystąpił do żad­nego skrzydła w RPP, lecz głosuje zawsze wedle własnej oceny sytuacji. Dziennika­rze „Wprost” nie zrozumieli jednak rzad­kiego słowa i do stenogramu wpisali zwrot o Hausnerze „dygotalnym”. W języku polskim nie ma takiego słowa, lecz znaczenie łatwo sobie przecież dopowiedzieć.
Pomyłka zabawna, a zarazem znamien­na. Bo w aferze taśmowej powinniśmy być właśnie piwotalni. Tymczasem staliśmy się aż nadto dygotalni.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz