Afera
jest, choć nie bardzo jeszcze wiadomo, czego dotyczy. Na przeszkodzie jak
zawsze stanęła tradycyjna polska histeria.
RAFAŁ KALUKIN
Jak w
filmowym klasyku, są dwie prawdy: prawda czasu i prawda ekranu. Prawda czasu
to odpowiedź na pytanie, dlaczego polskie państwo jest tak przeraźliwie słabe,
że jego wysocy funkcjonariusze dają się nagrywać, a nagranie z ich spotkania
destabilizuje życie polityczne.
Prawda ekranu to z kolei odpowiedź
na pytanie, jaki jest polityczny sens podsłuchanej rozmowy prezesa NBP z
szefem MSW i czy w knajackim dialogu doszło do złamania prawa albo wręcz
naruszenia konstytucyjnych reguł.
Obie prawdy są istotne, choć ta
pierwsza - z perspektywy długofalowych interesów państwa, nieobciążonych
doraźnie politycznymi aspektami - wydaje się
daleko ważniejsza. Obie jednak powinny dziś stanowić przedmiot równoległych
dociekań.
Tak się nie stało. Pytanie „kto i
po co nagrywał” jest dziś kwestią podejmowaną niemal wyłącznie przez władzę.
Nie byłoby w tym niczego niestosownego, gdyby nie fakt, że jednocześnie władza
zbagatelizowała treści ujawnione na nagraniu. Odpuściła je, uznając za
politycznie niewygodne, umniejszyła ich znaczenie, za nic mając publiczne
zgorszenie. Tb poważny błąd premiera.
Pytanie „o czym rozmawiali Belka z
Sienkiewiczem” zostało więc zmonopolizowane przez media. Postawione w oskarżycielskim
tonie zbulwersowało opinię publiczną. I słusznie - tyle że przy okazji
bagatelizuje się pytania o to, kto i dlaczego upublicznił nagrania. A tym,
którzy są na tyle rozsądni, że to czynią, zarzuca się dzielenie włosa na
czworo bądź - w ostrzejszej wersji - wysługiwanie się rządowi. W tym sezonie
politycznym prorządowość, choćby tylko insynuacyjnie komuś przypisywana, jest
opcją niepopularną nawet w ośrodkach do tej pory odległych o lata świetlne od
PiS-owskiej prawicy.
Tymczasem
odklejanie od siebie obu tych kwestii, a już
zwłaszcza ich konfrontowanie, zaciemnia tzw. aferę taśmową. Potęguje
polityczny chaos i stymuluje publiczny dygot.
Spiskowcy czy plotkarze?
Czy zgorszenie treścią nagranej
rozmowy Sienkiewicza z Belką jest uzasadnione?
Z tej treści wyłania się kontur
porozumienia politycznego, które nie mieści się w logice konstytucyjnej. Na
razie nie potrafimy o nim nic bliższego powiedzieć, bo dymisja ministra Jacka
Rostowskiego (sygnalizowana na długo przed rozmową w restauracji Sowa i
Przyjaciele) oraz wpłynięcie projektu ustawy modyfikującej relacje NBP i
rządu to jednak zbyt mało, aby dowodzić realizacji zarysowanego scenariusza (a
jeśli nawet - to skąd pewność, że to wynika z podjętych ustaleń?). Z drugiej
strony dywagacje Belki i Sienkiewicza - nawet jeśli snute bez świadomości, że
mogą zostać ujawnione - same w sobie są ryzykowne. Zwłaszcza w kraju, w którym
nawet elity przywykły do traktowania reguł konstytucyjnych jako elastycznego
gorsetu, a nie trwałego fundamentu państwa i przedmiotu patriotycznej dumy.
Tyle że główne źródło publicznego
zgorszenia tkwi przecież gdzie indziej. W języku rozmowy i w sentencjach
dotyczących kondycji państwa, które nie powinny paść zwłaszcza z ust ministra
spraw wewnętrznych. To będzie najtrwalszy osad, który pozostanie po sprawie.
Lecz spróbujmy zresetować emocje i
na chwilę zapomnijmy o państwie istniejącym „wyłącznie teoretycznie” oraz
„kupie kamieni”. Zapomnijmy o wyrazach na „p” i na „ch”. O tym, kto ma
dłuższego. O policzkach wolowych i wódeczce. Usuńmy z naszej świadomości cały
ten entourage. I wyobraźmy sobie komunikat prasowy w suchej poetyce: „Jak
donoszą nasze źródła w Kancelarii Premiera, otoczenie Donalda Tuska sonduje NBP
w kwestii reagowania na ewentualny kryzys finansowy państwa, zwłaszcza
aktywnej polityki banku centralnego w sytuacji wzrostu kosztów obsługi długu
publicznego”. Albo: „Rosnące sondaże poparcia dla PiS wywołują niepokój na
korytarzach NBP. Według bliskiego współpracownika Marka Belki reakcją rynków
finansowych na ewentualne dojście do władzy partii Kaczyńskiego może być
ucieczka kapitału z Polski, osłabnięcie złotego i wzrost kosztów obsługi
długu. Bank centralny nie wyklucza interwencji zmniejszających ryzyko kryzysu
finansowego”.
Czy oburzenie byłoby równie
głębokie? A może emocje biorą się po prostu z tego, że przez dziurkę od klucza
dane nam było zajrzeć za kulisy polityczne? W społeczeństwie powszechnej podejrzliwości,
któremu od lat dawkuje się mit Magdalenki i pomniejszych spisków, to reakcja
całkiem zrozumiała.
Polityka nie toczy się w próżni.
Jej podmiotami nie są awatary przypisane do stanowisk, lecz ludzie reagujący
na rzeczywistość. Zwłaszcza w Polsce, gdzie konflikt polityczny wykroczył poza
reguły ustalone w stabilnych demokracjach.
PiS nie jest normalną partią
opozycyjną, która kiedyś płynnie wejdzie w rolę władzy, zachowując ciągłość.
Można dyskutować, czy antypisowski resentyment większości polskich elit nie
jest histeryczny, lecz trudniej podważyć fakt, że wiarygodność partii
Kaczyńskiego w otoczeniu międzynarodowym, w tym zwłaszcza na rynkach
finansowych, jest niewielka. I wcale nie dlatego, że - jak sugerują prawicowi
publicyści - zagraniczni analitycy o Polsce wiedzą to, co przeczytali w
„Gazecie Wyborczej”.
Czy zatem urzędnik współodpowiedzialny
za stabilność finansową państwa może ignorować ryzyko płynące z kierunku
zmiany politycznej? Czy w sytuacji kryzysu może chować się za demokratycznymi
pryncypiami, zamykając oczy na realne zagrożenia? Nie ma jednoznacznej
odpowiedzi, nie ma też jednoznacznego powodu do potępienia. W sytuacji rozpadu
strefy euro rządy największych krajów nawiązywały jawną współpracę z Europejskim
Bankiem Centralnym. Przy okazji dewastowały demokratyczne sacrum, dyktując
upadającym krajom, nawet tak znaczącym jak Wiochy, kto ma stanąć na czele
rządu.
Inna sprawa, że opozycja głosząca
tezę o naruszeniu niezależności NBP nie chce pamiętać, że gdy sama rządziła, to
na czele banku centralnego postawiła człowieka, którego głównym walorem była
dyspozycyjność wobec władzy wykonawczej. W tamtym czasie do negocjacji między
prezesem NBP a przedstawicielem rządu Jarosława Kaczyńskiego z pewnością by
nie doszło. Wystarczyłby telefon z dyspozycją.
Obrońcy stówa czy zamachowcy?
Premierowi Tuskowi zabrakło jednak
konsekwencji. Bo jeśli kwestię „kto nagrał” słusznie uznaje za
najistotniejszą, jeśli skandalem jest nagrywanie urzędników, to wniosek jest
oczywisty: polityczną odpowiedzialność ponosi polityk koordynujący służby
specjalne. Czyli minister Sienkiewicz. Powinien więc zostać zdymisjonowany lub
chociaż zawieszony do czasu wyjaśnienia sprawy. To, że sam został nagrany,
stanowi tu tylko dodatkową okoliczność. Pozostawienie Sienkiewicza na
stanowisku prowadzi do chaosu i rodzi podejrzenia co do intencji rządu.
Jeszcze więcej niekonsekwencji wyszło
jednak w postawie redakcji „Wprost”. W epoce analogowego dziennikarstwa taki
sposób ujawnienia materiału zostałby uznany za skandal. Redakcja, dysponując
sensacyjnym nagraniem, potraktowałaby je jako materiał wyjściowy do dalszej pracy
reporterskiej. Dziennikarze próbowaliby ustalić wszystkie okoliczności
rozmowy, zrekonstruować jej konteksty, opisać następstwa. W epoce cyfrowej
media nie mają jednak komfortu prowadzenia długiego śledztwa. Docierając do
nagrania, nie mogą mieć pewności, czy to kopia oryginału, czy też kopia entej
kopii. W każdej chwili ktoś inny może materiał ujawnić, więc trzeba się
spieszyć z publikacją - nie zawracając sobie głowy, kto za tym stoi. Bo zajęcie
się tą kwestią oznaczałoby wycofanie się z wyścigu o newsa.
Redakcja „Wprost” początkowo próbowała
pójść obiema drogami naraz, lecz wyszło karykaturalnie. Publikacji obszernych
fragmentów rozmów polityków nie towarzyszył nawet cień próby opisania
didaskaliów. Zamiast tego z okładki tygodnika krzyczało dramatyczne pytanie,
czy to zamach stanu. To tak jakby Lee Harley Oswald,
odpalając kulę w kierunku prezydenta Kennedy’ego, krzyczał:
„Uwaga, zamach!”.
Dziennikarze „Wprost” zdają się
nie rozumieć sprzeczności, w którą popadli. Pytają, dlaczego przy okazji
innych afer taśmowych - z aferą Rywina na czele - kwestia legalności nagrania
nie była podnoszona. Ano dlatego, że od początku wiadomo było, kto i w jakich
okolicznościach Rywina nagrywał. A jeśli istniały podejrzenia co do ukrytych
motywacji redaktora naczelnego „Wyborczej”, to natychmiast przysporzyły
Michnikowi niemałych problemów.
W przypadku obecnej afery brakuje
choćby cienia przejrzystości. Nie wiadomo, kto nagrał i w jakim celu. Trudno
pojąć, jakie były motywy ujawnienia nagrania sprzed roku akurat teraz - już po
wyborach, w przededniu kanikuły, W tej sytuacji redakcja „Wprost” uciekająca
od ważnych pytań i zasłaniająca się obiektywnie świętą zasadą ochrony źródeł
dziennikarskich, popada w dwuznaczność, z której nie ma wyjścia. Bo jeśli
źródło jest przestępcze, a jego celem jest domniemany zamach stanu, to
„Wprost” - nawet jeśli uważa, że wypełnia obowiązek czwartej władzy - staje
się wspólnikiem w przestępstwie.
Skandaliczny atak prokuratury i
ABW, którego redakcja tygodnika była ofiarą, paradoksalnie okazał się dla niej
wybawieniem. W środowy wieczór dokonała się symboliczna legitymizacja
dwuznacznego sposobu publikacji materiału dziennikarskiego. Uzasadnione
oburzenie działaniami prokuratury skutecznie zagłuszyły wątpliwości, budując
przejrzysty podział na zdeprawowaną władzę depczącą wolność słowa oraz tej wolności odważnych obrońców.
Mniejsza o to, że wolności słowa nikt nie depcze, a reputacja i intencje
„obrońców” są cokolwiek wątpliwe. I tak już mocno podgrzane emocje eksplodowały,
co znalazło swój wyraz w donośnym oskarżeniu premiera o zamach na wolność
słowa, sformułowanym przez Monikę Olejnik. Tak jakby prokuratura nie była w
Polsce niezależna od władzy politycznej.
W praktyce trudno oczywiście uwierzyć,
aby o użyciu przemocy wobec redakcji „Wprost” decydował zwykły prokurator - bo
to decyzja zbyt poważna. Czy dostał więc polityczne wsparcie? W to uwierzyć
jeszcze trudniej. Nie trzeba było wielkiej przenikliwości, aby przewidzieć, że
skończy się polityczną katastrofą dla rządu. A więc sabotaż? Prowokacja?
Sprawa jest zagadkowa, lecz znaki zapytania giną w emocjonalnej lawinie.
Piwot czy dygot?
Z afery płyną ważne pytania o
granice niezależności różnych ośrodków władzy. Jak w sytuacjach zagrożenia
definiować niezależność banku centralnego? Czy jest sens podtrzymywania
niezależności prokuratury, skoro i tak polityczna odpowiedzialność za jej
działania spada na władzę ? Co należy zmienić w prawnym usytuowaniu służb
specjalnych, które z jednej strony podlegają rządowi, a z drugiej mogą być
wykorzystywane przez niezależną prokuraturę? Wreszcie - jak zakreślić ramy
niezależności czwartej władzy w sytuacji, gdy sacrum wolności słowa miesza się
z profanum działania przestępczego, szkodzącego racji stanu?
W rozmowie z Sienkiewiczem prezes
NBP mówi o Jerzym Hausnerze, że jest „piwotalny”. Czyli obrotowy - chodziło o
to, że Hausner nie przystąpił do żadnego skrzydła w RPP, lecz głosuje zawsze
wedle własnej oceny sytuacji. Dziennikarze „Wprost” nie zrozumieli jednak rzadkiego
słowa i do stenogramu wpisali zwrot o Hausnerze „dygotalnym”. W języku polskim
nie ma takiego słowa, lecz znaczenie łatwo sobie przecież dopowiedzieć.
Pomyłka zabawna, a zarazem znamienna.
Bo w aferze taśmowej powinniśmy być właśnie piwotalni. Tymczasem staliśmy się
aż nadto dygotalni.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz