niedziela, 13 lipca 2014

Dzieci stracone



- Powiedziałem w sądzie, że mnie już została wymierzona najwyższa z możliwych kar: straciłem dziecko - opowiada ojciec, który niechcący przejechał swojego syna. Co roku w Polsce ginie tysiąc dzieci, często z winy rodziców.

MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, EWELINA LIS

Krzysztof Ś. - inżynier z elektro­wni Rybnik - miał rano zawieźć córkę do przedszkola. Z domu to 11 minut jazdy. Później z przedszko­la do pracy - trzy minuty. Nie umie prokuratorowi wyjaśnić, jak to się stało, że od razu podjechał na parking elektrowni, za­trzasnął drzwi, zapomniał o córce. Upalny dzień, 30 stopni, a w samochodzie może nawet i 70. Zorientował się, że zostawił dziecko, gdy po ośmiu godzinach pracy miał wracać do domu, zszedł na parking...
Szef Prokuratury Rejonowej w Ryb­niku Jacek Sławik twierdzi, że nie uda­ło się określić dokładnej godziny śmierci dziecka. Na razie tylko przyczynę: udar cieplny. Ojciec wciąż w szpitalu psychia­trycznym. - Ma bardzo duże poczucie winy. Nawet nie stara się podawać oko­liczności, które by go usprawiedliwiały - mówi prokurator. Nigdy wcześniej takiej sprawy nie prowadził. - Tragedia - wzdy­cha, bo ciężko patrzeć na tak zrozpaczo­nego ojca, a zarzut trzeba postawić. Za nieumyślne spowodowanie śmierci grozi do pięciu lat pozbawienia wolności.

Kara
- Dostałem osiem miesięcy w zawiesze­niu na dwa lata - mówi Sławomir, rolnik spod Warszawy. - W sądzie powiedzia­łem, że kara, której żąda prokurator, to i tak formalność. Mnie już została wy­mierzona najwyższa z możliwych kar: straciłem dziecko.
Piotruś miał 7 lat, wyszedł z domu po drewno. Było październikowe popołudnie, ciemniało. Ojciec wjechał ciągnikiem na podwórko, cofał. Poczuł, że o coś zacze­pił, pomyślał, że garnek. – Wyskoczyłem w nerwach, że znów ktoś coś na podwór­ku zostawił. I zamurowało mnie - opowia­da. Wziął syna na ręce, zabrał do domu, zaczął reanimować, wydawało mu się, że dziecko już łapie oddech, wyobrażał so­bie, że mały jakoś z tego wyjdzie. Lekarz mu później powiedział, że śmierć była natychmiastowa.
Gdy w telewizji leci reportaż o dzie­ciach, przełącza na inny program, bo zaraz mu się syn przypomina. Gdy było o trage­dii w Rybniku, też przełączył. Zdążył tylko gorzko pożałować ojca dziewczynki. Do­brze wie, co on przeżywa. Już nie uwol­ni się od poczucia winy. U Sławomira w rodzinie wszyscy czuli się winni. On, bo - wiadomo - dziecko zginęło z jego ręki. Zona, bo jej się wydawało, że gdyby była w domu, a nie w pracy, toby dziecka nie wypuściła. Starsza córka żałowała, że to nie ona poszła po drewno.
I to ciągłe zastanawianie się, co by było, gdyby... - Może jakbym nie jechał tyłem albo przyjechał trochę wcześniej, albo trochę później... Mówią, że wobec każ­dego z nas Pan Bóg ma jakieś plany. Nie wiem, do czego miała się przydać śmierć mojego dziecka.
Na sekcję zwłok trzeba było czekać kilka dni. Chodzili z żoną do kostnicy, żeby po­być jeszcze z Piotrusiem. - Niby zakaz, ale nas wpuszczano. Mogliśmy jeszcze z nim pobyć, przytulić się - wspomina. Płacze.
Po wsi rozeszły się ploty, że był pijany. Policja zbadała, trzeźwy. Sprawdziła, czy ciągnik miał sprawne światła, hamulce. Miał.
Odebrałby sobie życie może od razu tamtego dnia, ale pomyślał, że ma jeszcze córkę. Nie może jej tego zrobić. Leki od psychiatry nie pomagały, chodził po nich półprzytomny. Bardziej od leków przy­dawały się rozmowy z psychiatrą. Można było porozmawiać o Piotrusiu i o życiu, czyli o wszystkim i o niczym.
W domu trudno rozmawiać, bo za­raz każdy w płacz. To już szósty rok, jak Piotrusia nie ma. A ból został. - Nic mnie nie wyleczy z poczucia winy, nawet czas - mówi Sławomir. - Nie sądzę, żebym za § 5 czy 10 lat przestał czuć. Widuję chłopca, który chodził z Piotrusiem do szkoły Patrzę i mówię sobie: taki teraz byłby mój Piotruś. Albo film w telewizji oglądam, a tam taki mały chłopiec - podobny do syna. To samo przychodzi. I łzy się cisną.

Nieuwaga
Co roku w Polsce w różnego rodza­ju wypadkach ginie tysiąc dzieci, a ponad 300 tysięcy doznaje urazów. Z ubiegłorocz­nego raportu UNICEF „Dzieci w Polsce” wynika, że najczęściej do nieszczęśliwych zdarzeń dochodzi pod opieką rodziców, w domu. Wystarczy chwila nieuwagi. Ale też często jest to wręcz proszenie się o nie­szczęście. Dzień po tym, jak w Rybniku zmarła dziewczynka zostawiona w samo­chodzie przez ojca, w Gdyni inny ojciec zamknął w samochodzie dwoje dzieci i po­szedł na zakupy. Tego samego dnia w Bia­łymstoku też: dziecko zatrzaśnięte w wozie na parkingu, a mama w galerii.
Ostatnia plaga to quady - w Dźwiersznie Małym w Wielkopolsce pojazdem kierował dziesięciolatek, wiózł pięciolat­ka, uderzył w drzewo, młodsze dziecko zginęło. Wcześniej z ciężkimi obrażenia­mi trafił do szpitala w Olsztynie 14-latek, bo quad wywrócił się na łuku drogi.
UNICEF prowadzi cykliczne badania dotyczące bezpieczeństwa dzieci: wyni­ka z nich, że u nas kiepsko jest ze świa­domością zagrożeń. Rodzice, nawet ci rozsądniejsi, którzy zamiast quada kupują dziecku rower, na ogół nie kupują już ka­sku. 70 proc. jeździ więc na rowerze, nie chroniąc głowy. Niepokojąco rosną poli­cyjne statystyki dotyczące zaginięć - jeśli chodzi o dzieci do siódmego roku życia, to dawniej zgłaszano około stu przypad­ków rocznie. W ubiegłym roku już niemal pół tysiąca. - Dzieci nie gubią się wyłącz­nie nieodpowiedzialnym rodzicom. To się może przydarzyć każdemu - przekonu­je Anna Nita, psycholog z Centrum Po­szukiwań Ludzi Zaginionych Itaka. Na ogół słyszy od rodziców, że odwrócili się na moment i już córki czy syna nie było.

Podwórko
Tomek miał pięć lat. Tamtej soboty w mar­cu 1990 r. Jolanta Cichowicz zostawiła go z mężem. Gdy wychodziła, synek uwie­sił się u szyi: „Kochana mamusiu, nie wychodź”. Tłumaczyła mu, że przecież ta­tuś z nim zostanie, ona musi iść do pra­cy. Obiecała, że jak wróci, obejrzą film o King Kongu. Budowali dom w Dobrym Mieście. Tamtego dnia mąż zajął się mu­rarką, syn bawił się na podwórku. Wróci­ła z pracy, a jego nigdzie nie ma. Mąż daje słowo, że jeszcze przed chwilą był, widział go przecież. Biegała po sąsiadach, przyje­chała ekipa z psem tropiącym, pies tylko pokręcił się w kółko. Nic. Płetwonurkowie przeczesali dno pobliskiej rzeki. Nic.
- Nigdy mężowi, nawet w najgorszej złości, nie wykrzyczałam: twoja wina - mówi Cichowicz. Ale prawda jest też taka, że od tamtej pory w ich związku pru­ły się nici. Ona nieustannie chodziła na posterunek, naciskała, żeby coś robio­no w sprawie syna, biegała do prokurato­ra, żeby nie zamykał dochodzenia. A mąż mówił, że czas się pogodzić ze stratą. Prze­stała ubierać choinkę na Boże Narodzenie. W któregoś sylwestra, już wiele lat po za­ginięciu syna, on chciał otworzyć szampa­na. A ona: „Co ty chcesz tym szampanem uczcić?”. Mąż: „Ze żyjemy”. Powiedziała mu wtedy: „Może ty”. Po zaginięciu Tom­ka chciała się wieszać. - Zrobiłam pętlę, zawiązałam sznur na rurze. Jednak zada­łam sobie pytanie, co będzie, gdy syn wró­ci, a mnie nie zastanie? Tylko to mi kazało zostać przy życiu. Po prostu muszę czekać - mówi. Czeka już ponad 24 lata.
Dom, który budowali, skończyli, ale te­raz stoi pusty, niszczeje. Mąż zaczął pić. Rozeszli się, bo jak byli razem, to jakby w piekle byli. Znienawidziła go. Zaczę­ła nawet podejrzewać, że może wie coś o Tomku, czego nie chce jej powiedzieć.
W Itace sprawa ma numer 03-0909, co jakiś czas robi się progresję wiekową Tom­ka, specjaliści próbują ustalić, jak może teraz wyglądać. Wychodzi im, że jest przy­stojny: twarz pociągła, nos prosty, oczy niebieskie.
- Grupa krwi 0Rh+, blizna po wyrost­ku - dodaje matka. Może ktoś zna? Wi­dział? Może da znać? - Zdarzają się już dni, że o Tomku nie myślę, ale są i takie, że myślę wyłącznie o nim. Gdy ma urodzi­ny, imieniny, mówię: syneczku, wszystkie­go najlepszego. W Wigilię dzielę się z nim opłatkiem. Gdy przychodzi 17 marca - wte­dy zaginął - wszystko sobie odtwarzam. Mam w pamięci z wielką dokładnością, jakby mi się wżarło, wypaliło. Założyłam mu bordowy golfik, czapkę w szachowni­cę, spodenki fioletowe z karczkiem i szel­kami - z materiału po babci. Rano było chłodno, więc miał na to bluzę od dresiku, ale później zrobiło się cieplej, mąż mu tę bluzę zdjął, została. Wciąż mam, nie wyrzuciłam.
Tomek lubił koktajle truskawkowe i na­leśniki. Gdy przepadł, Jolanta Cichowicz nie mogła już przełknąć truskawek ani smażyć naleśników. - Ciasto zaczynia­łam i wyrzucałam - wspomina. Trudno jej bez Tomka. - Kocham go nieodwołalnie. Tęsknię - mówi.

Rzeka
- Po Mięciu zostawiłam jego ulubione spodenki, po Hani spódniczkę, po Kasi sukienkę z komunii - wymienia Beata Blajsz z Trębaczewa. W sierpniu ubie­głego roku straciła w Warcie dwie córki i dwóch synów. Pierwszy raz w życiu była z nimi nad wodą, ani ona nie umie pływać, ani dzieci nie umiały.
- Zanim poszliśmy nad rzekę, to ja trzy razy wracałam. Jak nie po koc, to po te­lefon, w końcu po picie dla dzieci. Teraz wiem, że to przynosi pecha. Raz moż­na wrócić, ale nie trzy razy - mówi. Nie za bardzo jej się chciało iść, miała ro­botę w domu, ale asystentka, którą im przyznano z opieki społecznej, obiecała dzieciom. - Więc poszliśmy. Opiekunka z dziewczynkami z przodu, potem resz­ta. Później się dowiedziałam, że poszliśmy w najgorsze miejsce.
Przy brzegu było płytko, nawet bardzo.
- Weszłam pierwsza, woda przed kolana, poszłam dalej, wody za kostkę. Dzieci we­szły, złapały się za ręce. Stały kawałek ode mnie. Patrzę, coraz więcej wody się zbie­ra, zakrywa je. Najpierw Hanię. Krzycza­łam, żeby ratować, że topią się. Pobiegłam do asystentki, która była na kocu, zaczę­ła dzwonić po policję, straż... Wróciłam do wody, ale już dzieci dogonić nie mo­głam. Same błędy robiłam. Straż przy­jechała, pytali: ile dzieci było w wodzie. Nie umiałam powiedzieć. Szok. Wołałam, gdzie one są. Pamiętam, jak na mnie pa­trzyły. Nie krzyczały, nie płakały. Trzyma­ły się za ręce i patrzyły na mnie. Na pewno się bały... Trójkę odnaleziono jeszcze tego samego dnia, a czwarte dopiero po dwóch dniach. Mąż identyfikował. Strasznie pła­kał. Chciałam je zobaczyć, ubrać, nie po­zwolili, Widziałam je tylko przez chwilę, przed zamknięciem trumien. Dałam każ­demu to, co najbardziej chciałby mieć. Kasia lubiła się malować, podbierała mi kosmetyki. Mówiłam jej: masz dopiero 12 lat, za wcześnie na szminki, ale do trumny włożyłam jej i szminkę, i lakiery ś do paznokci. Młodszej, Hani, dałam zeszyt, kredki, bo lubiła rysować. Chłopcom telefony. Bardzo te moje dzieci przepraszałam, że nie dałam rady ich uratować. Mąż mnie wini, ma pretensje. Były dzie­ci, nie ma dzieci. Mówił, żebym nie szła z nimi nad wodę, nie posłuchałam. Po­myślałam: wszystkiego tym dzieciom za­braniać? Tak prosiły. On mi tego nigdy nie wybaczy. Wiem to. Też się winię, bez przerwy. I myślę, dlaczego tamtego dnia było tak gorąco? Gdyby padał deszcz, to- byśmy nie poszli nad rzekę. Chłopcy byli umówieni z przyjacielem, że pogra­ją w piłkę, jakby zostali, toby żyli. Kasia by żyła, gdyby pojechała do cioci. Miała jechać, ale chciała być przy mnie.

Pretensje do siebie
Marlena Trąbińska-Haduch, psycholog, terapeutka, założycielka warszawskiego ośrodka MaterPater, mówi, że bez wzglę­du na to, w jakich okolicznościach ginie dziecko, to zawsze potwornie obciąża ro­dzica. Żyje w poczuciu winy, pretensjach do siebie, że może mógł coś zrobić, czego nie zrobił. W listopadzie ubiegłego roku w MaterPater powstała grupa wsparcia dla rodziców po stracie dziecka. Zgłosiło się sporo chętnych, ale gdy mieli porozma­wiać o tym, co przeszli i jak się to na nich odbiło, okazało się, że to zbyt trudne. Gra­pa się rozsypała.
- Bywa, że rodzice tracą dziecko i w ogó­le o tym nie rozmawiają. Nie wspierają się wzajemnie. Zastygają w bólu - tłumaczy Anna Dodziuk, psychoterapeutka, autorka książki „Żalpo stracie, czyli o przeżywaniu żałoby”. - Z tym, że zginęło dziecko, nie sposób się pogodzić. To, że umiera przed rodzicami, wydaje im się wbrew naturze. I przez tę nienaturalność jest tak dotkli­we, bolesne, pogrążające. Trzeba prze­konać ich, że wszystkie uczucia, które się wtedy pojawiają, są w porządku. I jeże­li jest ich bardzo dużo, to też w porządku. Nikt nikomu nie powinien ustalać limi­tu płaczu, jednak, niestety, często się tak zdarza. Po bolesnej stracie człowiek sły­szy: no już przestań, już wystarczy, weź się w garść. Rodzice czują ten nacisk oto­czenia i zaczynają robić dobrą minę do złej gry, choć jeszcze jest w nich dużo rozpaczy, żalu, złości na los, poczucia winy - mówi psychoterapeutka. - Nie wiem, czy można całkowicie się od tego poczucia winy uwol­nić. Chyba nie, jednak ból okazywany, dzielony z kimś, może trochę złagodnieć.

- Andrzejek w tym miesiącu skończył 16 lat, Mięciu we wrześniu będzie mieć 15, Kasi idzie 13- rok, Hania ma teraz 8. Mówię o nich, jakby wciąż żyli. W grud­niu poszłam do pracy w kuchni, w tej szko­le, do której chodziły moje dzieci. Czasami wydaje mi się, że widzę je wśród tych in­nych, radosnych - mówi Beata Blajsz.
- Nie pogodziłam się z tym, że ich nie ma. Wydaje się, że są, tylko może na wyciecz­ce. Często sobie wyobrażam, że wrócą do domu. Tylko tak mogę jakoś żyć.

ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz