- Powiedziałem w
sądzie, że mnie już została wymierzona najwyższa z możliwych kar: straciłem
dziecko - opowiada ojciec, który niechcący przejechał swojego syna. Co roku w
Polsce ginie tysiąc dzieci, często z winy rodziców.
MAŁGORZATA ŚWIĘCHOWICZ, EWELINA LIS
Krzysztof
Ś. - inżynier z elektrowni Rybnik - miał rano zawieźć córkę do przedszkola. Z
domu to 11 minut jazdy. Później z przedszkola do pracy - trzy minuty. Nie umie
prokuratorowi wyjaśnić, jak to się stało, że od razu podjechał na parking
elektrowni, zatrzasnął drzwi, zapomniał o córce. Upalny dzień, 30 stopni, a w
samochodzie może nawet i 70. Zorientował się, że zostawił dziecko, gdy po ośmiu
godzinach pracy miał wracać do domu, zszedł na parking...
Szef Prokuratury Rejonowej w Rybniku
Jacek Sławik twierdzi, że nie udało się określić dokładnej godziny śmierci
dziecka. Na razie tylko przyczynę: udar cieplny. Ojciec wciąż w szpitalu
psychiatrycznym. - Ma bardzo duże poczucie winy. Nawet nie stara się podawać
okoliczności, które by go usprawiedliwiały - mówi
prokurator. Nigdy wcześniej takiej sprawy nie prowadził. - Tragedia - wzdycha,
bo ciężko patrzeć na tak zrozpaczonego ojca, a zarzut trzeba postawić. Za
nieumyślne spowodowanie śmierci grozi do pięciu lat pozbawienia wolności.
Kara
- Dostałem osiem miesięcy w
zawieszeniu na dwa lata - mówi Sławomir, rolnik spod Warszawy. - W sądzie
powiedziałem, że kara, której żąda prokurator, to i tak formalność. Mnie już
została wymierzona najwyższa z możliwych kar: straciłem dziecko.
Piotruś miał 7 lat, wyszedł z domu
po drewno. Było październikowe popołudnie, ciemniało. Ojciec wjechał ciągnikiem
na podwórko, cofał. Poczuł, że o coś zaczepił, pomyślał, że garnek. –
Wyskoczyłem w nerwach, że znów ktoś coś na
podwórku zostawił. I zamurowało mnie - opowiada. Wziął syna na ręce, zabrał
do domu, zaczął reanimować, wydawało mu się, że dziecko już łapie oddech,
wyobrażał sobie, że mały jakoś z tego wyjdzie. Lekarz mu później powiedział,
że śmierć była natychmiastowa.
Gdy w telewizji leci reportaż o
dzieciach, przełącza na inny program, bo zaraz mu się syn przypomina. Gdy było
o tragedii w Rybniku, też przełączył. Zdążył tylko gorzko pożałować ojca
dziewczynki. Dobrze wie, co on przeżywa. Już nie uwolni się od poczucia winy.
U Sławomira w rodzinie wszyscy czuli się winni. On, bo - wiadomo - dziecko zginęło z jego ręki. Zona, bo jej się
wydawało, że gdyby była w domu, a nie w pracy, toby dziecka nie wypuściła.
Starsza córka żałowała, że to nie ona poszła po drewno.
I to ciągłe zastanawianie się, co
by było, gdyby... - Może jakbym nie jechał tyłem albo przyjechał trochę
wcześniej, albo trochę później... Mówią, że wobec każdego z nas Pan Bóg ma
jakieś plany. Nie wiem, do czego miała się przydać śmierć mojego dziecka.
Na sekcję zwłok trzeba było czekać
kilka dni. Chodzili z żoną do kostnicy, żeby pobyć jeszcze z Piotrusiem. -
Niby zakaz, ale nas wpuszczano. Mogliśmy jeszcze z nim pobyć, przytulić się -
wspomina. Płacze.
Po wsi rozeszły się ploty, że był
pijany. Policja zbadała, trzeźwy. Sprawdziła, czy ciągnik miał sprawne światła,
hamulce. Miał.
Odebrałby sobie życie może od razu
tamtego dnia, ale pomyślał, że ma jeszcze córkę. Nie może jej tego zrobić. Leki
od psychiatry nie pomagały, chodził po nich
półprzytomny. Bardziej od leków przydawały się rozmowy z psychiatrą. Można
było porozmawiać o Piotrusiu i o życiu, czyli o wszystkim i o niczym.
W domu trudno rozmawiać, bo zaraz
każdy w płacz. To już szósty rok, jak Piotrusia nie ma. A ból został. - Nic
mnie nie wyleczy z poczucia winy, nawet czas - mówi
Sławomir. - Nie sądzę, żebym za § 5 czy 10 lat przestał czuć. Widuję chłopca,
który chodził z Piotrusiem do szkoły Patrzę i mówię sobie: taki teraz byłby mój
Piotruś. Albo film w telewizji oglądam, a tam taki mały chłopiec
- podobny do syna. To samo przychodzi. I łzy się cisną.
Nieuwaga
Co roku w Polsce w różnego rodzaju
wypadkach ginie tysiąc dzieci, a ponad 300 tysięcy doznaje urazów. Z
ubiegłorocznego raportu UNICEF „Dzieci w Polsce” wynika, że najczęściej do
nieszczęśliwych zdarzeń dochodzi pod opieką rodziców, w domu. Wystarczy chwila
nieuwagi. Ale też często jest to wręcz proszenie się o nieszczęście. Dzień po
tym, jak w Rybniku zmarła dziewczynka zostawiona w samochodzie przez ojca, w
Gdyni inny ojciec zamknął w samochodzie dwoje dzieci i poszedł na zakupy. Tego
samego dnia w Białymstoku też: dziecko zatrzaśnięte w wozie na parkingu, a
mama w galerii.
Ostatnia plaga to quady - w Dźwiersznie Małym w Wielkopolsce pojazdem kierował
dziesięciolatek, wiózł pięciolatka, uderzył w drzewo, młodsze dziecko zginęło.
Wcześniej z ciężkimi obrażeniami trafił do szpitala w Olsztynie 14-latek, bo quad wywrócił się na łuku drogi.
UNICEF prowadzi cykliczne badania
dotyczące bezpieczeństwa dzieci: wynika z nich, że u nas kiepsko jest ze świadomością
zagrożeń. Rodzice, nawet ci rozsądniejsi, którzy zamiast quada kupują dziecku rower, na ogół nie kupują już kasku. 70
proc. jeździ więc na rowerze, nie chroniąc głowy. Niepokojąco rosną policyjne
statystyki dotyczące zaginięć - jeśli chodzi o dzieci do siódmego roku
życia, to dawniej zgłaszano około stu przypadków rocznie. W ubiegłym roku już
niemal pół tysiąca. - Dzieci nie gubią się wyłącznie nieodpowiedzialnym
rodzicom. To się może przydarzyć każdemu - przekonuje Anna Nita, psycholog z
Centrum Poszukiwań Ludzi Zaginionych Itaka. Na ogół słyszy od rodziców, że
odwrócili się na moment i już córki czy syna nie było.
Podwórko
Tomek miał pięć lat. Tamtej soboty
w marcu 1990 r. Jolanta Cichowicz zostawiła go z mężem. Gdy wychodziła, synek
uwiesił się u szyi: „Kochana mamusiu, nie wychodź”. Tłumaczyła mu, że przecież
tatuś z nim zostanie, ona musi iść do pracy. Obiecała, że jak wróci, obejrzą
film o King Kongu. Budowali dom w Dobrym Mieście. Tamtego dnia mąż zajął się murarką,
syn bawił się na podwórku. Wróciła z pracy, a jego nigdzie nie ma. Mąż daje
słowo, że jeszcze przed chwilą był, widział go przecież. Biegała po sąsiadach,
przyjechała ekipa z psem tropiącym, pies tylko pokręcił się w kółko. Nic.
Płetwonurkowie przeczesali dno pobliskiej rzeki. Nic.
- Nigdy mężowi, nawet w najgorszej
złości, nie wykrzyczałam: twoja wina - mówi Cichowicz. Ale prawda jest też
taka, że od tamtej pory w ich związku pruły się nici. Ona nieustannie chodziła
na posterunek, naciskała, żeby coś robiono w sprawie syna, biegała do prokuratora,
żeby nie zamykał dochodzenia. A mąż mówił, że czas się pogodzić ze stratą. Przestała
ubierać choinkę na Boże Narodzenie. W któregoś sylwestra, już wiele lat po zaginięciu
syna, on chciał otworzyć szampana. A ona: „Co ty chcesz tym szampanem uczcić?”.
Mąż: „Ze żyjemy”. Powiedziała mu wtedy: „Może ty”. Po zaginięciu Tomka chciała
się wieszać. - Zrobiłam pętlę, zawiązałam sznur na rurze. Jednak zadałam sobie
pytanie, co będzie, gdy syn wróci, a mnie nie zastanie? Tylko to mi kazało
zostać przy życiu. Po prostu muszę czekać - mówi. Czeka już ponad 24 lata.
Dom, który budowali, skończyli,
ale teraz stoi pusty, niszczeje. Mąż zaczął pić. Rozeszli się, bo jak byli
razem, to jakby w piekle byli. Znienawidziła go. Zaczęła nawet podejrzewać, że
może wie coś o Tomku, czego nie chce jej
powiedzieć.
W Itace sprawa ma numer 03-0909,
co jakiś czas robi się progresję wiekową Tomka, specjaliści próbują ustalić,
jak może teraz wyglądać. Wychodzi im, że jest przystojny: twarz pociągła, nos
prosty, oczy niebieskie.
- Grupa krwi 0Rh+, blizna po
wyrostku - dodaje matka. Może ktoś zna? Widział? Może da znać? - Zdarzają się
już dni, że o Tomku nie myślę, ale są i takie, że myślę wyłącznie o nim. Gdy ma
urodziny, imieniny, mówię: syneczku, wszystkiego najlepszego. W Wigilię
dzielę się z nim opłatkiem. Gdy przychodzi 17 marca - wtedy zaginął - wszystko
sobie odtwarzam. Mam w pamięci z wielką dokładnością, jakby mi się wżarło,
wypaliło. Założyłam mu bordowy golfik, czapkę w szachownicę, spodenki
fioletowe z karczkiem i szelkami - z materiału po babci. Rano było chłodno, więc
miał na to bluzę od dresiku, ale później zrobiło się cieplej, mąż mu tę bluzę
zdjął, została. Wciąż mam, nie wyrzuciłam.
Tomek lubił koktajle truskawkowe i
naleśniki. Gdy przepadł, Jolanta Cichowicz nie mogła już przełknąć truskawek
ani smażyć naleśników. - Ciasto zaczyniałam i wyrzucałam - wspomina. Trudno
jej bez Tomka. - Kocham go nieodwołalnie. Tęsknię - mówi.
Rzeka
- Po Mięciu zostawiłam jego
ulubione spodenki, po Hani spódniczkę, po Kasi sukienkę z komunii - wymienia
Beata Blajsz z Trębaczewa. W sierpniu ubiegłego roku straciła w Warcie dwie
córki i dwóch synów. Pierwszy raz w życiu była z nimi nad wodą, ani ona nie
umie pływać, ani dzieci nie umiały.
- Zanim poszliśmy nad rzekę, to ja
trzy razy wracałam. Jak nie po koc, to po telefon, w końcu po picie dla
dzieci. Teraz wiem, że to przynosi pecha. Raz można wrócić, ale nie trzy razy
- mówi. Nie za bardzo jej się chciało iść, miała robotę w domu, ale
asystentka, którą im przyznano z opieki społecznej, obiecała dzieciom. - Więc
poszliśmy. Opiekunka z dziewczynkami z przodu, potem reszta. Później się
dowiedziałam, że poszliśmy w najgorsze miejsce.
Przy brzegu było płytko, nawet
bardzo.
- Weszłam pierwsza, woda przed
kolana, poszłam dalej, wody za kostkę. Dzieci weszły, złapały się za ręce.
Stały kawałek ode mnie. Patrzę, coraz więcej wody się zbiera, zakrywa je.
Najpierw Hanię. Krzyczałam, żeby ratować, że topią się. Pobiegłam do
asystentki, która była na kocu, zaczęła dzwonić po policję, straż... Wróciłam
do wody, ale już dzieci dogonić nie mogłam. Same błędy robiłam. Straż przyjechała,
pytali: ile dzieci było w wodzie. Nie umiałam powiedzieć. Szok. Wołałam, gdzie
one są. Pamiętam, jak na mnie patrzyły. Nie krzyczały, nie płakały. Trzymały
się za ręce i patrzyły na mnie. Na pewno się bały... Trójkę odnaleziono jeszcze
tego samego dnia, a czwarte dopiero po dwóch dniach. Mąż identyfikował.
Strasznie płakał. Chciałam je zobaczyć, ubrać, nie pozwolili, Widziałam je
tylko przez chwilę, przed zamknięciem trumien. Dałam każdemu to, co
najbardziej chciałby mieć. Kasia lubiła się malować, podbierała mi kosmetyki.
Mówiłam jej: masz dopiero 12 lat, za wcześnie na szminki, ale do trumny
włożyłam jej i szminkę, i lakiery ś do paznokci. Młodszej,
Hani, dałam zeszyt, kredki, bo lubiła rysować. Chłopcom telefony. Bardzo te
moje dzieci przepraszałam, że nie dałam rady ich uratować. Mąż mnie wini, ma
pretensje. Były dzieci, nie ma dzieci. Mówił, żebym nie szła z nimi nad wodę,
nie posłuchałam. Pomyślałam: wszystkiego tym dzieciom zabraniać? Tak prosiły.
On mi tego nigdy nie wybaczy. Wiem to. Też się winię, bez przerwy. I myślę,
dlaczego tamtego dnia było tak gorąco? Gdyby padał deszcz, to- byśmy nie poszli
nad rzekę. Chłopcy byli umówieni z przyjacielem, że pograją w piłkę, jakby
zostali, toby żyli. Kasia by żyła, gdyby pojechała do cioci. Miała jechać, ale
chciała być przy mnie.
Pretensje do siebie
Marlena Trąbińska-Haduch,
psycholog, terapeutka, założycielka warszawskiego ośrodka MaterPater, mówi, że
bez względu na to, w jakich okolicznościach ginie dziecko, to zawsze potwornie
obciąża rodzica. Żyje w poczuciu winy, pretensjach do siebie, że może mógł coś
zrobić, czego nie zrobił. W listopadzie ubiegłego roku w MaterPater powstała grupa wsparcia dla rodziców po
stracie dziecka. Zgłosiło się sporo chętnych, ale gdy mieli porozmawiać o tym,
co przeszli i jak się to na nich odbiło, okazało się, że to zbyt trudne. Grapa
się rozsypała.
- Bywa, że rodzice tracą dziecko i
w ogóle o tym nie rozmawiają. Nie wspierają się wzajemnie. Zastygają w bólu -
tłumaczy Anna Dodziuk, psychoterapeutka, autorka książki „Żalpo stracie, czyli
o przeżywaniu żałoby”. - Z tym, że zginęło dziecko, nie sposób się pogodzić.
To, że umiera przed rodzicami, wydaje im się wbrew naturze. I przez tę
nienaturalność jest tak dotkliwe, bolesne, pogrążające. Trzeba przekonać ich,
że wszystkie uczucia, które się wtedy pojawiają, są w porządku. I jeżeli jest
ich bardzo dużo, to też w porządku. Nikt nikomu nie powinien ustalać limitu
płaczu, jednak, niestety, często się tak zdarza. Po bolesnej stracie człowiek
słyszy: no już przestań, już wystarczy, weź się w garść. Rodzice czują ten
nacisk otoczenia i zaczynają robić dobrą minę do złej gry, choć jeszcze jest w
nich dużo rozpaczy, żalu, złości na los, poczucia winy - mówi psychoterapeutka.
- Nie wiem, czy można całkowicie się od tego poczucia winy uwolnić. Chyba nie,
jednak ból okazywany, dzielony z kimś, może trochę złagodnieć.
- Andrzejek w tym miesiącu
skończył 16 lat, Mięciu we wrześniu będzie mieć 15, Kasi idzie 13- rok, Hania
ma teraz 8. Mówię o nich, jakby wciąż żyli. W grudniu poszłam do pracy w
kuchni, w tej szkole, do której chodziły moje dzieci. Czasami wydaje mi się,
że widzę je wśród tych innych, radosnych - mówi Beata Blajsz.
- Nie pogodziłam się z tym, że ich
nie ma. Wydaje się, że są, tylko może na wycieczce. Często sobie wyobrażam, że
wrócą do domu. Tylko tak mogę jakoś żyć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz