Romans
polityków z ekskluzywnym restauratorstwem okazał się związkiem tragicznym.
Kiedy już nauczyli się jeść dwoma nożami i widelcami, to branża wbiła im nóż w
plecy.
Juliusz
Ćwieluch
Restauracja
Sowa & Przyjaciele, ostatnio bardziej znana jako Polskie Nagrania,
wyznacza peryferia warszawskiej gastronomii. Peryferia w sensie dosłownym, bo
trend jest taki, żeby otwierać lokale w centrum. Sowa i tajemniczy przyjaciele
wy- kalkulowali, że będą odwracać trendy. Położona na Czerniakowie restauracja
przyciągać miała nie bliskością, ale intymnością i bezpieczeństwem. Lokal jest
tak zaaranżowany, że główna sala dla gości wydaje się tylko przystawką dla
czterech vip roomów, czyli samodzielnych bytów restauracyjnych, z których dwa
są na głębokim zapleczu, a jeden w piwnicy. Oddzielne wejście, zero kontaktu
ze zwykłymi gośćmi restauracji i zaufana obsługa miały dawać vipom poczucie pełnego bezpieczeństwa. No i dawały. Co słychać na
ujawnionych nagraniach.
W sobotę po południu pierwsi dziennikarze
już stali pod lokalem. Tego dnia w restauracji odbyły się jeszcze, zaplanowane
wcześniej, 50 urodziny Roberta Oliwy, męża byłej prezes Polskiego Górnictwa
Naftowego i Gazownictwa (PGNiG). Impreza z tych bardziej zapamiętanych niż
udanych. W charakterze niespodzianki pojawili się agenci ABW. W lokalu jeszcze
na parę dni pozostał porzucony piękny skuter Vespa, prezent dla
jubilata.
W niedzielę już trzeba było
zapalać światło na sali, bo okna przesłonięto drewnianą aranżacją, żeby
klientów nie peszyły kamery. A w poniedziałek prokuratura zatrzymała, a
następnie postawiła dwa zarzuty związane z nielegalnymi podsłuchami Łukaszowi
N., który obsługiwał vip
roomy u Sowy. Można uznać, że po aresztowaniu
menedżera Robert Sowa miał prawo poczuć się oszukany, a nawet ugotowany. - Łukasz
zajmował wcześniej podobne stanowisko w restauracji Lemongrass. Kiedy Lemongrass zamknięto, zatrudniliśmy go na
próbę u znajomych w Ole Tapas Bar. Sprawdził się, więc wziąłem go do siebie -wspomina restaurator. N. był młody, obrotny,
kontaktowy. Szybko skracał dystans z klientami. Ale potrafił robić to
umiejętnie. Ludzie się nie obrażali, choć zdarzało mu się przechodzić na ty. W
Ole razem z Łukaszem pracował jego brat Dawid, którego wprowadzał na rynek i
do towarzystwa. Z Ole odeszli w podobnym czasie ponad rok temu. Łukasz poszedł
pracować do Roberta Sowy. A Dawid do restauracji Amber
Room w Pałacu
Sobańskich. Tak się składa, że to właśnie z tych dwóch restauracji pochodzą
wszystkie ujawnione dotychczas podsłuchy.
W restauracji
Amber Roompo
wymienieniu nazwiska N. zapada głucha cisza.
- Dawid
już tu nie pracuje, nie ten adres. Łukasz w restauracji Sowa & Przyjaciele też już
się nie pojawił. Jego komórka milczy. Co zresztą zrozumiałe, bo śledczy mu ją
zatrzymali jako ewentualny dowód w sprawie. Ludzie, którzy chodzili do
restauracji Roberta Sowy, dopiero teraz zaczynają kojarzyć pewne wydarzenia. -
Łukasz po trafił zadzwonić do mnie i spytać, czy coś się stało, bo zdradziłem
go na rzecz innego lokalu. Nie dość, że wiedział, gdzie i kiedy byłem, to
jeszcze z kim - mówi jeden ze stałych klientów restauracji. Przed aferą nie
wzbudzało większych podejrzeń. Po aferze ludzie zastanawiają się, jak mogli być
tak głupi, żeby nie kojarzyć faktów.
Kasztany siedzą na sali
Na całą
branżę gastronomiczną również padł blady strach, bo polski klient właściwie
całkiem niedawno poczuł się w restauracji w miarę komfortowo i zaczął bywać w
lokalach nie tylko ze służbową kartą kredytową. Zaczął smakować i wymagać, ale
jeśli dostał, czego oczekiwał, to płacił uczciwie i wracał. I o to wracanie
chodzi. Bo branża przeszła naprawdę długą drogę, żeby z gastronomicznej
awansować do restauracyjnej.
Kiedy
żywienie uspołecznione biło się o Złotą Patelnię, prywatni restauratorzy
walczyli o przetrwanie. Drogę z przyczep kempingowych do restauracji z białymi
obrusami z początku lat 90. pokonali stosunkowo szybko, bo pomógł dopalacz w
postaci służbowej karty kredytowej. -Branża wspominaz rozrzewnieniem, jak
prezesi licytowali się, który wyda więcej - opowiada Zbigniew Kmieć, dostarczający produkty do
wielu warszawskich restauracji. - Jak wino, to koniecznie powyżej tysiąca
za butelkę. Wiadomo, że drogie musi być dobre. Bo tanie to biedni piją.
Klientom
na dorobku towarzyskim można było wciskać, co tylko się chciało. -Nawet
poważne restauracje miały w karcie pangę albo schabowego z ananasem. Nie
brzydzono się również sałatką z pekińskiej kapusty, czyli repertuarem granym
dziś na poziomie średniej jakości stołówki pracowniczej - wspomina Kmieć.
Ale
klient szybko się uczył, a branża zawsze starała się być krok do przodu, więc
postęp następował szybko. Już na początku lat 90. powstała w Warszawie
pierwsza restauracja sushi - w lokalu po dawnej stołówce studenckiej, ale za
to z prawdziwym japońskim kucharzem. Krajowi restauratorzy nie dawali jej
wielkiej szansy - nie docenili potencjału aspiracyjnego elit. Kiedy okazało
się, że sushi nie jest tylko sezonowym wybrykiem, w kartach polskich
restauracji pojawiły się krewetki.
- Wcześniej ludzie nie chcieli
tego jeść, bo się brzydzili - mówi Kmieć. Duża grupa najbogatszych
klientów z czasem douczyła się kuchni za granicą. Znów podnieśli poprzeczkę,
choć nie zawsze znając kontekst dla swoich ewentualnych zachcianek i związane z
tym ograniczenia. Klient jednej z najdroższych warszawskich restauracji zamówił
świeże kasztany w połowie grudnia. Kelner, który poszedł skonsultować to
zamówienie z szefem kuchni, usłyszał, że niestety kasztany mają tylko na sali.
Rządzący raczej na tłusto
Politycy w tej kulinarnej pogoni
długo pozostawali w ogonie. Co zresztą łatwo można było poznać po menu restauracji,
czy też raczej stołówki sejmowej. Prowadził ją Roman Maliszewski, były
pracownik bufetu w Komitecie Centralnym PZPR. Po lokalu często kręcił się w
towarzystwie swoich dwóch jamników szorstkowłosych. Gwarancją dobrej jakości
poselskiego jedzenia miał być fakt, że Maliszewski karmił psy tym samym co parlamentarzystów.
Z obserwacji politycznej kuchni wynikało,
że politycy idą raczej na ilość. Na tym tle prawdziwym diamentem był tandem
Aleksander Kwaśniewski i Józef Oleksy, którzy wyraźnie konkurowali ze sobą nie
tylko na poziomie politycznym. - To Olek nauczył lewicę jeść nożem i widelcem.
Imponował znajomością win, zastawy i restauracyjnych zasad. Nawet będąc już
prezydentem, lubił wyskoczyć znienacka do dobrej restauracji - wspomina
Józef Oleksy. - Jego ulubioną była wówczas Gioconda.
O samym Oleksym jeden z restauratorów
opowiada, że był jak prawdziwy trendsetter, wyznaczający kierunki: - Odwiedzał
nowo powstałe restauracje. Jeśli mu posmakowało, można było odetchnąć z ulgą,
bo Oleksy wszystkich znał i chętnie polecał dobre lokale.
Z perspektywy restauratorów AWS wydawał
się dużo mniej ciekawy. Marian Krzaklewski, który ciągle musiał gasić jakieś
pożary w G7, jak nazywano wówczas kierownictwo klubu, jechał na kanapkach.
Lepiej potrafił ustawić polityczny plankton, który tworzył Akcję. Były minister
obrony narodowej, który za czasów AWS został wiceprezesem Fundacji
Polsko-Niemieckie Pojednanie, bardzo chętnie gościł swoich kolegów na służbowych
obiadach. O skali gościnności byłego ministra można było przekonać się z akt
sprawy, którą wytyczono mu za pobranie premii kwartalnych o łącznej sumie 100
tys. zł. Większość rachunków opłacanych ze służbowych pieniędzy miała trzy i
czterocyfrowe kwoty. Jedyny dwucyfrowy rachunek opiewający na 17 zł Jan Parys
opisał jako koszty spotkania z dziennikarzami.
Rządów Jarosława Kaczyńskiego restauratorzy
właściwie nie zauważyli. Honor ratował jego brat, który miał dobry gust do win
i lubił też dobrze zjeść. Za to rząd Jarosława Kaczyńskiego najlepiej opisuje
anegdota z jednej z warszawskich restauracji, w której Kaczyński miał pojawić
się z Andrzejem Lepperem i Romanem Giertychem. Premier zamówił dziczyznę i
opiekane ziemniaczki. „A przystawki?” - zapytał kelner. „Dla przystawek proszę
podać to samo”.
Tym, czym dla lewicy był
Kwaśniewski, dla Platformy Obywatelskiej był Janusz Palikot. - On nas nauczył jeść dwoma nożami i widelcami
- wspomina jeden z posłów PO. - Janusz miał gest, znał się na lokalach.
To za jego sprawą zaczęło się chodzenie po restauracjach. A ponieważ partia
nie była taką jednością, za jaką chciała uchodzić, to szybko powstało
zapotrzebowanie na pomieszczenia bardziej dyskretne.
Ulubioną restauracją Platformy był
Lemongrass, w której rozwinął skrzydła Łukasz N. Lokal był oblegany. Blisko Sejmu,
miał dyskretną salkę i niezłą kuchnię. Ale dla znających temat konotacje miał słabe.
- Wcześniej była tam restauracja Ambasador', pod niemal oficjalnym nadzorem
Służby Bezpieczeństwa. Tajemnicą środowiska było, że w drink-barze spotykali
się homoseksualiści. A barmanka była na etacie służb - wspomina krytyk
kulinarny Maciej Nowak. Trudno się dziwić, że Ambasador był pod nadzorem
służb, skoro był głównym lokalem w alei ambasad, czyli odcinku Alei
Ujazdowskich od placu Trzech Krzyży do Łazienek. W aferze podsłuchowej
Lemongrass też niektórym zaczął kojarzyć się ze służbami. I to niekoniecznie
polskimi. Właścicielem restauracji był Andrzej Kisieliński, który w latach
2000-05 był dyrektorem finansowym polskiego oddziału rosyjskiego giganta
energetycznego Lukoil.
Polskie nagrania
Łukasz N. w branży miał ugruntowaną
opinię. Mówiło się, że jeśli Łukasz kogoś nie zna, to znaczy, że nie warto go
było poznawać. Jeszcze z czasów pracy w vip roomach w Lemongrass miał w swojej
komórce bezpośrednie numery do większości najważniejszych polityków w Polsce.
I już samo to powinno zwrócić na niego uwagę służb. No i jakieś służby zwróciły
chyba uwagę, bo zdaniem specjalistów jakość nagrań jest za dobra na amatora.
Na bywalców vip rooinów również
padł blady strach, bo do mediów wyciekły informacje o ewentualnych nagraniach
z kolejnych restauracji. Dyktafony miały jeszcze pracować wWinosferze i Thai Thai. Jeśli w tych miejscach również nagrywano, to do dwóch
średnio wysmażonych ministrów (Bartłomiej Sienkiewicz - Radosław Sikorski) i jednego całkowicie spalonego (Sławomir
Nowak) dołączyć może bliżej nieokreślona liczba vipów.
Aktualnie restauracja Roberta Sowy
to chyba najlepiej prześwietlony pod względem podsłuchów' lokal na świecie. W
ostatnich dniach czyścili go technicy zarówno BOR, jak i ABW. Właściciel
próbuje nawet grać tym sloganem, żeby przyciągnąć gości. Ale wydaje się, że
Sowa skończy jak jego polityczni przyjaciele. Musi się przygotować na nowe
otwarcie.
Juliusz Ćwieluch
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz