Paradoks wyborów 10
maja polega na tym, że mimo marnej kampanii, ich stawka jest wysoka. Chodzi oto
samo co od 10 lat. Górą ma być PO czy Kaczyński, III czy IV RP?
Wiele
o tej kończące] się kampanii mówi to, że właściwe w żadnym przypadku nie była
udana, jeśli wziąć pod uwagę punkt startu kandydatów. Andrzej Duda, z wielkim
wysiłkiem, po pół roku od zgłoszenia i przez kilka miesięcy intensywnej
kampanii uciułał około 10-12 proc. ponad to, co miał na początku batalii, a i
tak (według sondaży) nie osiągnął poparcia, jakie ma samo PiS. Gdyby
wystartował Jarosław Kaczyński, od razu zapewne zyskałby te swoje żelazne 30
proc. bez wydawania milionów złotych z partyjnej kasy. Tyle kosztowało
zachowanie prestiżu prezesa, czyli uchronienie go od porażki.
Bronisław Komorowski z trudem
wyhamował spadki w notowaniach i zatrzymał się na poziomie około czterdziestu,
czterdziestu kilku procent. Niewykluczone, że i bez żadnej kampanii tyle by
osiągnął - bo taki jest mniej więcej zasób Platformy plus zwyczajowa premia dla
urzędującego prezydenta - a uniknąłby coraz bardziej przykrych sytuacji podczas
wyborczych wieców.
Przyrostu praktycznie nie miał
Janusz Korwin-Mikke, Magdalenie Ogórek kampania przyniosła spadek rankingu
(zaczynała od 6 proc.), podobnie jak Adamowi Jarubasowi. Jedynie Paweł Kukiz,
na którego nastała po prostu moda, miał zwyżkę notowań. Ten bilans pokazuje
jałowość starań, słabość pretendentów do zajęcia miejsca Komorowskiego i brak
pomysłów na autokreację. Może ostatnie dni przed głosowaniem zmienią coś
jeszcze w preferencjach wyborców, ale przełomu trudno się spodziewać.
Także dlatego, że treści i
estetyka tej kampanii były głęboko rozczarowujące, pisaliśmy niedawno wręcz o
wrażeniu żenady, największej w ćwierćwieczu. Kompetencje dużej części
kandydatów nie upoważniały ich w żaden sposób do startu w tych wyborach.
Ogłaszali oni „programy”, których spełnienie nie od nich zależy, i atakowali
obecnego prezydenta, że nie zrealizował swoich rzekomych obietnic, czyli że za
mało wetował. Spoty wyborcze w wielu przypadkach w swojej stylistyce
cofnęły się do lat 9 0. Poziom zrozumienia spraw międzynarodowych i obronnych,
a więc najbardziej leżących w gestii głowy państwa, był zastraszająco niski.
Pojawiły się dawno niesłyszane w polskiej polityce motywy antysemickie.
Nikt z pretendentów do zajęcia
miejsca Komorowskiego nie pokazał charyzmy, siły osobowości, wdzięku,
umiejętności komunikowania się, które wykraczałyby ponad przeciętność. Ujawniła się natomiast jakaś prowincjonalność, małostkowość,
wsobność naszego życia publicznego. Sami oddalamy się od światowej debaty,
skazujemy na zaścianek. Jak to trafnie określił niedawno jeden z publicystów,
polska polityka mentalnie jest na poziomie „gazu i jabłek”. Podobnie jak w
czasie negocjacji przed wstąpieniem
Rozpoczęcie
sezonu turystycznego na Zalewie Zegrzyńskim. Na pokładzie: prezydent Bronisław
Komorowski z Mateuszem Kusznierewiczem.
do Unii Europejskiej, gdzie sprawa
cywilizacyjnego awansu mogła się rozbić o mleko i cukier. Polska polityka wciąż
nie jest w stanie „produkować" więcej osobowości niż dwie, trzy na
dekadę. Po Kwaśniewskim przyszedł Tusk, po całej prawicowej chmarze nastał
Kaczyński, postać duża i organizująca katolicko-narodową wyobraźnię, ale akurat
oni nie stanęli do tych wyborów.
Bronisław Komorowski wykonał dużą
pracę nad sobą, ale przyszło mu stanąć do walki z tymi, którzy nie wykonali
żadnej pracy. Nie ujawniły się nowe postaci, mogące wyjść poza żelazną premię
10 proc. za nowość, zbieraną najczęściej od dość naiwnych wyborczych
debiutantów. Kiedyś był to Janusz Palikot, teraz jest nim Paweł Kukiz, ale to
wszystko jest prowizoryczne, bez żadnej gwarancji trwałości i solidności, a
akurat urząd prezydencki jest „klasyczny", smokingowy, w swojej istocie
zachowawczy: albo ta funkcja na kimś leży, albo smętnie wisi, i to widać od
razu.
Nasze życie publiczne cierpi
właśnie na dotkliwy brak polityków prezydenckiego kalibru. Takich, którzy już
na etapie kampanii zachowują się jak przyszli prezydenci, powstrzymują język,
unikają sądów radykalnych i niemądrych, zachowują powagę. Nie udało się to
nawet niby poważnemu Andrzejowi Dudzie, któremu dzisiejsza Polska przypomina
„państwo totalitarne". A tylko ten rodzaj umiarkowania i
odpowiedzialności jest w Polsce premiowany dwiema kadencjami prezydentury:
najpierw Kwaśniewskiego i teraz, zapewne, Komorowskiego. Nieprzypadkowo
politycy bardziej „wyraziści” i ekspansywni, jak Lech Wałęsa i Lech Kaczyński,
mieli z drugą kadencją - oględnie mówiąc - spory kłopot.
Pięć lat temu o nominację
Platformy starali się Komorowski i Sikorski, i przy rezygnacji Tuska były to
oczywiste kandydatury. Ale gdyby sięgnąć po inne, okazałoby się to trudne. W
PiS, kiedy zabrakło Lecha Kaczyńskiego, który przy wszystkich swoich
słabościach był postacią odpowiedniego formatu, problem jest jeszcze większy.
Funkcjonują setki polityków, posłów, działaczy, specyficznych pracowników
polityki, ale nie ma ludzi, którzy zdecydowanie wyrastają ponad innych. Jakby
ujawnił się nieoczekiwany aspekt demokracji, każący zrównywać polityków do
jakiejś niskiej średniej, żeby nikomu nie było przykro.
Może ostatnimi postaciami w
kampaniach uosabiającymi cechy prezydenckie (choć nie wygrywającymi) byli
Andrzej Olechowski, Włodzimierz Cimoszewicz czy Marek Borowski. Takich postaci
teraz zabrakło, stąd wrażenie stagnacji czy wręcz cofnięcia się polskiej
polityki, i to w czasie kiedy światowe wyzwania są największe od dekad.
W efekcie jedynym istotnym
pytaniem tej kampanii było to, czy kandydat PiS stanie się rzeczywistą konkurencją
dla urzędującego prezydenta. Duda
rozpoczął swoją kampanię z impetem, na bogato. Nie brakowało słów zachwytu, że
oto pojawił się polski Kennedy, młody, dynamiczny polityk. Zaczął Duda przy
pełnym wsparciu Jarosława Kaczyńskiego, ale też wyraźnie chciał spodobać się
szerzej, przekonać do siebie opinię publiczną albo unikającą zaangażowania
politycznego, albo ostrożnie nieufną wobec PiS. Chciał być pisowcem, ale takim,
który się nie zaciąga. Zatem unikał sztandarowych tematów swojej formacji,
często nie wiedział, co ma myśleć, jak też co myśli jego partia. Miał
opracowany zestaw haseł i ogólnie słusznych stwierdzeń, że gdy będzie
prezydentem, to wszystkim będzie lepiej, państwo będzie sensowniej
zorganizowane, gospodarka bardziej wydajna. Gorzej jednak było, gdy
przychodziło do szczegółów i gdy musiał Duda brać poprawki na kurs, który
przyjęła jego partia, kiedyś albo dzisiaj.
W końcowej fazie kampanii, kiedy
okazało się, że wciąż mu brakuje do notowań PiS, sztabowcy wyraźnie go
utwardzili i posłali do mediów o. Rydzyka, gdzie opowiadał już typowo pisowskie
klechdy. Upisowienie kandydata wydawało się jego sztabowi konieczne, bo
zauważyli, że może być problem nawet z zebraniem elektoratu PiS. Mocno
zaniepokoiło się środowisko „niepokornych”, którzy po początkowych fanfarach i
zastanawianiu się tylko nad rozmiarami zwycięstwa Andrzeja Dudy nagle zaczęli
dostrzegać marazm jego kampanii, ogłaszać konieczność przyspieszenia,
włączenia drugiego biegu itd. To nie nastąpiło. Sukcesem Dudy ma być więc teraz
sama druga tura, o końcowym zwycięstwie mówi się już wyraźnie mniej. Można więc
powiedzieć, że kampania Dudy, której celem było przecież, poza przejęciem
całego pisowskiego elektoratu, mocne wyjście poza niego - tylko wtedy udałoby
się pokonać Komorowskiego, co uznawano za pewnik - zakończyła się porażką.
Prezydent Komorowski rozpoczął
dość wolno, ale potem szedł krokiem równomiernym i stanowczym.
Podkreślając konieczność „zgody i
bezpieczeństwa", rysował swój urząd na skromną, realistyczną miarę, taką
jaką skrojono w konstytucji, ale wydaje się, że trafiał tym w intuicyjne
oczekiwania wobec tej funkcji. Prezydent w polskim systemie to w istocie
urzędnik od spraw zgody i bezpieczeństwa, ciągłości państwa, namysłu nad
głębszymi politycznymi procesami. To funkcja w dużej mierze godnościowa i
reprezentacyjna, gdzie nie ma miejsca na ekstrawagancje, ostentacyjne
rywalizowanie z rządem, a nasi wet na nadmierną aktywność, nadobecność „Zmiana
wszystkiego”, co postulowało wielu kandydatów, to nie jest cecha polskiej
prezydentury.
« Przewidywalność i doświadczenie
są zatem walorami wyborczymi Bronisława Komorowskiego, który, mimo trudnych
początków, dorósł do urzędu i- w odmienny sposób niż Kwaśniewski, ale podobnie
jak on – spełnia wyobrażenia o roli głowy państwa. Niejako z urzędu rozpoczął
od bardzo wysokich sondaży, by- w konkurencji z dziesiątką bijących przecież
tylko w niego, a nie w siebie nawzajem, konkurentów - obniżyć swoje notowania,
co było zupełnie naturalne. Walka oczywiście zradykalizuje się w drugiej turze,
która jest bardzo prawdopodobna. Wtedy to będzie jeszcze bardziej wałka PO z
PiS, a dokładniej PiS z „nie-PiS-em”. W drugiej turze ważne będzie, na kogo
przerzucą swoje sympatie wyborcy „antysystemowi”, zwłaszcza Pawła Kukiza.
Komorowski wydaje się bardzo systemowy i establishment owy, ale PiS, ze swoim
programem scentralizowanego, poddanego kontroli służb, prokuratury i policji
państwa, też się mocno kojarzy z systemem, w dodatku opresyjnym. Dopiero zatem
wyniki drugiej tury pokażą, kim są naprawdę wyborcy rockmana-polityka.
Paweł Kukiz to niewątpliwie mała
sensacja tych wyborów. Z pomysłu na jednomandatowe okręgi wyborcze, o których
już mało kto chciał słuchać, zrobił koło zamachowe dla zmiany ustroju i złamania
Systemu. Nieoczekiwanie kupuje tym względnie niemałą część wyborców, także z
mainstreamu, którym nie przeszkadzają jego stwierdzenia, rodem z PiS, o
„eksterminacji polskości” i „wygaszaniu Polski”. Może dlatego, że emanuje
pasją, że chce robić wrażenie apolitycznego, antyelitarnego. Na tej fali może
powstać jakiś ruch operujący prostymi pojęciami i niewolny od wdzięku naiwności
i szczerości. To taka polityka dla początkujących. Jakieś plus minus 10 proc. w
wyborach parlamentarnych można na tym utargować i przy ich pomocy układać się z
innymi pomniejszymi, choćby z Korwin-Mikkem, bądź targować się z większymi.
Lewica de facto nie wystawiła w
tych wyborach kandydata. Dokonała samo marginalizacji. Nominowanie i późniejsze
występy Magdaleny Ogórek to największy blamaż tej kampanii, tym większy, że
dotyczący partii z głównego nurtu. To historia tak kłopotliwa i zawstydzająca,
że nie bardzo wiadomo, co wyborcy Sojuszu, i nie tylko oni, mają z tym zrobić.
Kandydatka SLD, o czym pisaliśmy od samego początku, kiedy inni próbowali jeszcze
dostrzec w tym jakiś genialny ruch przewodniczącego, okazała się zjawiskiem
modowo-obyczajowo-towarzyskim. Tutaj największą karę poniesie zapewne - i
słusznie - mentor Ogórek, czyli Leszek Miller. Polska polityka wybacza wiele,
ale tego nie powinna.
Drugi niewypał to kandydat PSL
Adam Jarubas. To kolejny dowód na to, że politycy lokalni, cieszący się na
swoim terenie popularnością, jakoś sprawni w tamtym wymiarze, przeniesieni na
inny pułap zawodzą, nie potrafią powtórzyć sukcesu. Wcześniej widzieliśmy to
na przykładzie kilku znanych prezydentów miast. Niezręczności i wręcz
niemądrości, jakie wygłaszał ten kandydat, przyrastały z każdym dniem kampanii,
podobnie jak jego nielojalność wobec rządowego koalicjanta. Nie udał się Januszowi
Piechocińskiemu ten kandydat, tym bardziej że po wyborach samorządowych można
było mieć nadzieję, że PSL idzie do przodu, że ma młodą kadrę działaczy, która
za chwilę wejdzie w role rządowe, ministerialne. A tu okazało się, że -
niestety - nie bardzo. Ludowcy po tej kampanii cofnęli się, oddali zbyt duży
dla nich kapelusz.
Praktycznie niezauważalna była
kampania Janusza Palikota, którego po zdziesiątkowaniu jego partii wspierała w
mediach właściwie tylko Barbara Nowacka, może przyszła kandydatka za pięć lat.
Korwin-Mikke swoim zwyczajem postanowił działać szokiem, ale znalazł młodszego
konkurenta w postaci Kukiza, który dostał nieoczekiwanie mocne wsparcie ze
strony tzw. celebrytów. Nie przebił się kandydat narodowców, śladowe poparcie
zdobył śledzący wpływy Żydów Grzegorz Braun.
Wszyscy mniejsi kandydaci padli
ofiarą zasadniczego konfliktu politycznego W
kraju, wobec którego zresztą coraz więcej ludzi manifestuje obrzydzenie
i krańcowe znużenie. To jednak, że coś staje się nudne, nie oznacza, że
przestaje być prawdziwe. Nieprzypadkowo podczas kampanii prezydenckiej wyraźnie
wzrosły notowania zarówno Platformy (bardziej), jak i PiS (mniej). A notowania
Komorowskiego i Dudy - w pierwszym przypadku z góry, w drugim od dołu -
zaczęły zmierzać w kierunku notowań partyjnych, bo taka jest logika politycznej
sceny w Polsce. Wybory skracają perspektywę, oddzielają to, co incydentalne,
kilkudniowe, od tego, co sięga mentalnej istoty polskiej polityki. Wybór
Komorowskiego oznacza odsunięcie od władzy nie tyle Dudy, ile Kaczyńskiego.
Duda zaś to Kaczyński, Macierewicz, Brudziński, Kamiński i Rydzyk w Toruniu. Ta
świadomość politycznych realiów, im bliżej wyborów, tym zapewne będzie
powszechniejsza.
Pokazuje to, że tylko ten konflikt
jest prawdziwy, reszta nie ma znaczenia, choć może powinna. Jakoś dziwnie ten
pojedynek zarazem i nudzi, i interesuje publiczność. Może także dlatego, że to
konflikt podstawowy, kulturowy, nie tyle pomiędzy Komorowskim a Dudą ani nawet
PO a PiS. To starcie pomiędzy dwiema wielkimi społecznymi grupami, które teraz
akurat obsługiwane są przez te dwie główne partie, choć za jakiś czas mogą to
być dwa zupełnie inne ugrupowania, bo chodzi tu bardziej o stany umysłu niż o
konkretne logo. Te dwie Polski, w tym pokoleniu, już się nie dogadają, sprawy
zaszły za daleko, może tylko jedna rządzić drugą. Przy takim podziale jest się
albo po jednej, albo po drugiej stronie, na subtelności - może niestety - ale
nie ma miejsca. Ten mocno zakorzeniony w przeszłości cywilizacyjny konflikt
wykracza daleko poza partyjne identyfikacje i konkretne personalne pojedynki.
Wybory prezydenckie są kolejną, jedenastą, jego odsłoną. Dwunasta już w
październiku.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz