Proces „złotogłowych”
miał pokazać, jak byli arystokraci łupią ludowe państwo z ocalałych w czasie
wojny dzieł sztuki. Przez przypadek ujawnił jednak, że cenne obrazy trafiają do
gabinetów sekretarzy PZPR, a w gmachu KC na korytarzach kurzą się cenne płótna
Chełmońskiego i Gierymskiego.
HELENA KOWALIK
Grabież
narodowego dziedzictwa kultury przez oskarżonych była większa, niż dokonana
przez hitlerowców - grzmiał prokurator Kazimierz Radowski, odczytując akt
oskarżenia. Głośna sprawa gangu „złotogłowych” była największą aferą związaną z
przemytem dzieł sztuki w całej historii PRL. W latach 1951-73 wywieziono z
Polski miliony dolarów, które na Zachodzie zamieniono później na złote monety
lub stugramowe sztabki. MSW szacowało, że oskarżeni przeszmuglowali na Zachód
ok. 161 złota (szczegóły procederu opisaliśmy w poprzednim numerze „Wprost”).
Ale nie mniej ciekawy od samej działalności przemytniczej
szajki był proces „złotogłowych” - jak prasa nazwała oskarżonych.
W grudniu 1975 r. na ławę oskarżonych
Sądu Wojewódzkiego w Warszawie doprowadzono dziesięć osób zamieszanych w
przemyt. Proces mógł się rozpocząć pół roku wcześniej, ale w aferze brali
udział m.in. latynoscy dyplomaci. Władze komunistyczne chciały na tym wygrać
korzystną umowę gospodarczą z Brazylią. Do kontraktu jednak nie doszło. SB
próbowała też dogadać się w Wiedniu z tamtejszym antykwariuszem Czesławem
Bednarczykiem, który był członkiem siatki „złotogłowych”. Oficerowie SB
pokazali mu oświadczenia czterech głównych aresztantów, upoważniające
antykwariusza do przekazania polskim władzom haseł ich szwajcarskich rachunków
bankowych, oraz zażądali wydania niesprzedanych jeszcze dzieł sztuki,
potajemnie wywiezionych z Polski. W zamian oferowali gwarancję, że nazwisko
marszanda nie pojawi się w relacjach z procesu. - Zdecydowanie odmówiłem -
powie potem o tej ofercie Bednarczyk dziennikarzowi tygodnika „Der Spiegel”.
Wiedeński antykwariusz niczego ze
swej kolekcji nie oddał. Nie udało się zarekwirować większości zbiorów ks.
Leona Dygasa, jednego z ważniejszych członków gangu „złotogłowych”.
Suspendowany później kapłan był dyrektorem kościelnego muzeum. Cenne dzieła
wyłudzał od wiernych, trafiały one potem na przemyt. Wiele obrazów, rzeźb i
innych skarbów przechowywał na plebanii w Łodzi. Zbieg okoliczności sprawił, że
proboszcz tej parafii nagle zmarł. Partnerka życiowa oraz córka ks. Leona
jeszcze tej samej nocy otworzyły plebanię i mieszczący się w niej sejf. Do rana
wszystkie obrazy oraz złoto zostały wywiezione.
BLASZANY KUBEK
Na pierwszą rozprawę przyszło
wielu byłych arystokratów, którzy „złotogłowym” sprzedawali ocalałe z pożogi
wojennej rodowe pamiątki. Byli oburzeni, że znalazły się one poza granicami
Polski. Ci, którzy stanęli za barierką dla świadków, zaczynali zeznania od jeremiad,
jak można było do tego dopuścić. Sędzia był jednak sceptyczny. - Czy naprawdę
świadek, pertraktując z handlarzem dziełami sztuki, nie domyślał się, jaki
będzie los pokątnie sprzedawanego zabytku?
Sami oskarżeni przedstawiali się
jako koneserzy sztuki. Kupowali kolekcjonerskie unikaty, bo mierzi ich
pospolitość. Po prostu chcieli się otaczać pięknymi rzeczami. Jedna z
podsądnych w czasie przerwy w rozprawie oburzała się nawet, że herbatę dla
popicia lekarstwa konwojentka przyniosła
jej w blaszanym kubku: - Jakby nie można było w porcelanowym!
Kosztowności wywozili za granicę z
konieczności - wszak w ich kręgu towarzyskim trzeba żyć na odpowiednim
poziomie. Ale obchodzili się z narodowym dziedzictwem pieczołowicie, starodruki
np. wkładali do samochodu brazylijskiego dyplomaty w białych rękawiczkach.
O pieniądze rzekomo im nie
chodziło. Oskarżony Witold Mętlewicz (główny oskarżony, właściciel
antykwariatu) opowiadał, że kiedyś poszedł do żony swego wspólnika w interesach
z wyrzutem, że ten pożycza od niego francuskie koniaki i nie oddaje. Zdegustowana
tak przyziemnymi pretensjami małżonka zapłaciła za zobowiązania męża kilogramem
złota.
Parada świadków, którzy mieli coś
wspólnego z działalnością gangu, stopniowo burzyła jednak ten pieczołowicie
budowany przez nich obraz arystokratycznej elity. Owszem, ich wspólnikami byli
dyplomaci i wysocy urzędnicy central handlu zagranicznego, ale też półświatek
z bazaru Różyckiego.
Przesłuchiwani wielokrotnie przywoływali
nazwisko antykwariusza z Wiednia.
- Czy wśród złota, które przemycał
brazylijski dyplomata, znajdowało się złoto Czesława Bednarczyka? - maglował
sędzia - Mieczysława Młynarczyka (pracownika ambasady Brazylii, który jako
pracownik dyplomacji przewoził cenne dzieła sztuki za granicę poza kontrolą
celną).
- Tak. W Polsce rozprowadzał je
dalej Witold Mętlewicz, który miał swoich stałych klientów. Handlowano za
dolary i inne waluty zachodnie, początkowo również za tzw. amerykańskie czeki
rentowe, które można było kupić od chłopów z rzeszowskiego i krakowskiego. Ale
szybko się okazało, że ten czarny rynek się nie opłaca, bo cwani chłopi
natychmiast po sprzedaniu czeku zawiadamiali ambasadę amerykańską, że go
zgubili i w banku czek blokowano. Zaczynały się wyjaśnienia, wizyty milicji.
Witold Mętlewicz twierdził, że dla
niego przełomem był rok 1963, kiedy to pierwszy raz wyjechał za granicę. Do
Wiednia, na zaproszenie Bednarczyka. - On mnie przyjął w luksusach, oszołomił,
zapraszał do najlepszych restauracji. Gdy tam wchodził, orkiestra grała „Czerwone
maki” Zapytałem, jak się mam zrewanżować. Chciał, abym się zgłosił do kilku
osób w Krakowie i je pozdrowił. Za następną wizytą sporządził listę
przedmiotów, które mam kupić. Były to XVI-wieczne rzeźby, obraz Wyczółkowskiego
i porcelana miśnieńska. Miałem schować i czekać
na okazję wysyłki do Wiednia.
Włodzimierz Chryniewiecki,
przyznając się do zarzucanych mu czynów, tłumaczył, że wciągnął go ten hazard,
bo nie ponosił kosztów - jako pracownik resortu kolei miał bezpłatne bilety na
przejazdy, mógł więc przeszukiwać salony i strychy w całej Polsce. - W sumie
przekazałem do Wiednia przedmioty za - licząc po cenach zakupu w Polsce - ok.
1,5 min zł. Na Zachodzie ich rynkowa wartość rosła co najmniej trzykrotnie.
CZŁOWIEK Z GARBEM
Jak wyglądały poszukiwania cennych
zabytków, opowiedział przed sądem ks. Leon Dygas: - Włodka poznałem w
osobliwych okolicznościach: siedziałem na ławce przy kościele w Pabianicach.
Podszedł do mnie starszy pan w płaszczu wypuczonym na plecach widocznym garbem
i zapytał, czy jako duchowny mógłbym mu ułatwić spotkanie z ks. Leonem Dygasem.
Wyglądał na biedaka potrzebującego pomocy. - To ja przedstawiłem się. Wtedy on opowiedział o sobie: jest
zubożałym ziemianinem, miał duży majątek, wojna, a potem komuniści wszystko mu
zabrali. - Pozostał mi tylko herb i garb na plecach - zaśmiał się z ironią.
Pogłaskałem po garbie, bo mówią, że to przynosi szczęście. On miał łzy w
oczach, gdy mi się zwierzył, że mimo
nędzy, w jaką popadł, szuka w okolicy choćby drobiazgów z dawnych dworków czy
pałaców. Przez sentyment do młodości. Może wiem, gdzie jeszcze można coś
znaleźć?
Podczas następnego spotkania, gdy
już się dogadaliśmy w interesach, pokazał mi legitymację radcy w Ministerstwie
Komunikacji. Z tym ubóstwem to był blef, on miał dużo pieniędzy. Niestety, jego
garb nie przyniósł mi szczęścia. Ksiądz przed sądem teatralnie dramatyzował: -
Dziś jestem jak rozdarta sosna! - krzyknął. - Zawsze lojalny obywatel, dałem
się wplątać w nieprawdopodobną aferę. Byłem kolekcjonerem pięknych rzeczy,
obrót złotem i dewizami to tylko uboczne zajęcia. Podrabianie obrazów
traktowałem jako ćwiczenie ręki.
Twierdził, że wobec sądu nie ma
nic do ukrycia. Ale miał. Czujnie zmieniał, odwoływał złożone w śledztwie
wyjaśnienia, kręcił. Gdy kazano mu rozpoznać wyłożone na stole sędziowskim
falsyfikaty własnej produkcji, zasłaniał się przytępieniem w areszcie pamięci.
Danuta Mętlewicz na pytanie sędziego, jak się ustosunkuje do dopiero co
złożonych wyjaśnień męża, że do jej powinności należało przeliczanie obcych
walut, żachnęła się: - Coś podobnego! Przecież ja jestem taka słaba w
rachunkach.
- Zatem mąż kłamie?
- Nie zwróciłam uwagi na to, co on
mówi. Dziękuję, skończyłam.
Sędzia: - Oskarżona pół procesu
się prześmiała, mogła nie usłyszeć.
Witold Mętlewicz w ostatnim słowie
przerywanym łkaniem, przedstawił psychologiczną analizę swego postępowania:
- Ostatnio dużo się zastanawiałem
nad tym, dlaczego zostałem przestępcą. Znalazłem odpowiedź. Pierwszym powodem
był Bednarczyk, jego udane próby olśnienia mnie swoim bogactwem. Pragnąłem też
zaimponować żonie, którą kochając bezmiernie, chciałem otoczyć wszelkimi
luksusami. Poza tym - może zabrzmi to paradoksalnie - ale jestem przekonany, że
do przestępstwa doprowadziła mnie moja uczciwość. Wszyscy, mając do mnie
zaufanie, prosili o przysługę w niedozwolonych transferach, a ja nie potrafiłem
odmówić. I wciągnęło mnie.
Pozostali oskarżeni niewiele mogli
powiedzieć, bo dusił ich szloch.
18 grudnia 1976 r. ogłoszono
wyrok. Witolda Mętlewicza i Mieczysława Młynarczyka sąd skazał na kary po 25
lat więzienia i milionie grzywny. Ich żony usłyszały kilkuletnie wyroki.
Pozostałych sześcioro handlarzy złotem, dewizami i dziełami sztuki szło za
kraty na 9 i 12 lat. Sąd skonfiskował członkom gangu majątek wyceniony na
ćwierć miliarda złotych.
Zaraz po procesie dziennikarz
„Kultury” Andrzej Gass zadzwonił do Czesława Bednarczyka po komentarz.
Wiedeński antykwariusz wyznał, że procesu w Warszawie nie śledził.
- Za granicę nie powinny być wypuszczane
tylko przedmioty o naprawdę historycznej wartości, ale reszta? Jakieś Kossaki,
Grottgery, co to za cymes... Dla renomowanego antykwariusza w Polsce już nie ma
wartych uwagi dzieł sztuki.
BĄDŹMY DŻENTELMENAMI
Po ogłoszeniu wyroku kilku
oskarżonych nie odwieziono od razu do celi, bo za ścianą rozpoczął się proces
pracowników Desy, państwowego przedsiębiorstwa mającego w PRL monopol na handel
antykami. Skazani w procesie „złotogłowych” mieli tam występować jako
świadkowie. Obie afery w kilku miejscach się bowiem krzyżowały.
Sprawa Desy zaczęła się od
włamania do warszawskiej willi. Poza obrazami złodzieje wynieśli historyczną
pamiątkę - powstańczy Krzyż Kawalerski z 1831 r., którym był odznaczony
porucznik Henryk Wielowiejski. Milicja zatrzymała dwóch rabusiów - przyznali
się do sprzedaży łupów w Desie. Jednakże kierowniczka sklepu Krystyna
Delatkiewicz twierdziła, że nie mają i nigdy nie mieli takiego eksponatu.
Trzy lata później ta sama kobieta
zaprowadziła ekipę śledczą na cmentarz w Radości. Kazała kopać ziemię przy
szóstym słupku parkanu. Łopaty zazgrzytały na szklance po musztardzie, w której
był ukryty ów powstańczy Krzyż. Akt oskarżenia objął 11 osób, sześć z nich to
kolekcjonerskie tuzy, specjalizujące się głównie w numizmatyce. Dla zdobycia
zbioru dawnych monet gotowi byli płacić horrendalne pieniądze. Publiczność
sądowa usłyszała m.in. o ich podchodach do zbiorów zmarłego krakowskiego numizmatyka.
Ten, któremu udało się dogadać ze spadkobiercami, od ręki oddał pół miliona
złotych za niewielką część kolekcji.
Właśnie tacy fanatycy z obsesyjną
myślą zdobycia poszukiwanego eksponatu byli ulubionymi klientami warszawskiej
Desy na Nowym Świecie. Do sklepu wchodzili z przygotowaną już łapówką, aby jak
najszybciej dokonać transakcji na zapleczu salonu.
Oskarżona Delatkiewicz powie na
procesie: - Kupujący czatowali na nowy towar jak hieny. Łapówki wpychali nam do
kieszeni, nie można się było od tego opędzić.
Ten wizerunek personelu,
bezradnego wobec nachalności klientów, korygowały jednak zeznania oskarżonych
kolekcjonerów. Twierdzili oni, że bez łapówki niemożliwe było ani wstawienie
towaru, ani kupno czegoś wartościowego. Obowiązywała stawka - dziesięć procent ceny. Jeden z numizmatyków zeznał, że gdy
sprzedał w Desie monety o wartości 20 tys. zł,
podszedł do niego kierownik i szepnął: „Bądźmy dżentelmenami” Włożone mu do
kieszeni 1000 zł skwitował grymasem. - Przez skąpstwo spaliłem sobie dojście -
ubolewał oskarżony.
Łapówkarskiemu systemowi sprzyjał
też fakt, że pracownicy Desy sami określali wartość eksponatów. Kuriozalne było
to, że z reguły nie byli z wykształcenia historykami sztuki. Krystyna
Delatkiewcz wyceniła powstańczy krzyż jak zwykłe militaria - na 25 tys. zł.
Potem dołożyła jeszcze 700 zł „za rok 1863”. I natychmiast kupiła to odznaczenie,
wymazując je z kartoteki. Krzyż schowany na cmentarzu czekał na kolekcjonera,
nieliczącego się z wydatkami na zaspokojenie swojej pasji.
Wyroki, jakie zapadły w sprawie
wyprowadzania tylnymi drzwiami eksponatów z Desy, wynosiły od dwóch do sześciu
lat.
BYŁA FURTKA
Po zakończeniu obu procesów
rozpoczęła się w prasie dyskusja historyków sztuki i muzealników o tym, jak wygląda w Polsce ochrona dóbr
kultury.
Śledztwo w sprawie „złotogłowych”
wykazało, że wielu cennych dzieł sztuki z poprzednich wieków nikt nie
zewidencjonował. W katalogach Ministerstwa Kultury nie było nawet wazy Augusta
II i poszukiwanego na zachodzie serwisu łabędziego Bruhla (oba dzieła dostały
się w ręce „złotogłowych”). Od lat powszechną praktyką stało się wypożyczanie
na słowo z muzeów obrazów i rzeźb do gabinetów ministrów, sekretarzy partii i
innych prominentów. W gmachu KC nawet na korytarzach wisiały płótna Chełmońskiego,
Gierymskiego i innych piewców chłopskiego znoju. Taka tematyka pasowała do
socjalistycznej ideologii.
Dyskutanci wskazywali na luki w
ustawie z 1962 r. o zakazie wywozu i ochronie dóbr kultury. Zgodnie z jej
literą urzędy konserwatorskie miały obowiązek rejestrowania dzieł sztuki i
niewypuszczania za granicę najcenniejszych antyków. Niestety, art. 5 ustawy otwierał furtkę dla grabieżców. Mówił on: „Nie
podlegają zakazowi wywozu przedmioty, wymienione w art. 5, o ile wyrazi na to zgodę wojewódzki konserwator zabytków”
Handlarze przedmiotami antykwarycznymi
korzystali też z chaosu organizacyjnego - gdy
konserwator jednego województwa odmawiał,
można się było dogadać z innym, wszak funkcjonowało ich siedemnastu. Ale od
zakończenia wojny aż do procesu nikt nie podnosił alarmu, że trwa ogałacanie
kultury Polski z jej dziedzictwa.
WILLA DLA GENERAŁA
Jakie były dalsze losy skazanych?
Żaden ze „złotogłowych” nie odsiedział wyroku do końca. Witold Mętlewicz
wyszedł na warunkowe zwolnienie w listopadzie 1988 r. Nie miał możliwości
odbudowania swej materialnej potęgi. Bezpowrotnie stracił swą willę na
warszawskim Mokotowie. Po konfiskacie mienia luksusowo wyposażony dom przejął
Skarb Państwa i następnie za symboliczną złotówkę oddał ówczesnemu
wiceministrowi MSW Mirosławowi Milewskiemu. Po ujawnieniu afery „Żelazo”
jesienią 1990 r. odwołany ze stanowiska generał musiał się z willi wyprowadzić.
MSW zarekwirowało też drogie zagraniczne
samochody głównych skazanych. Skonfiskowane złoto i waluty przejął Narodowy
Bank Polski. Natomiast znalezione w skrytkach obrazy i precjoza warszawiacy
mogli obejrzeć na wystawie „Dzieła sztuki odzyskane dla kultury narodowej przez
SB i MO”, urządzonej w Muzeum Narodowym. Obok płócien Chełmońskiego, Józefa
Brandta, Alfreda Wierusz-Kowalskiego, Gierymskiego, Siemiradzkiego, Fałata
pokazano XVII-wieczne srebra, miśnieńską porcelanę. Po zamknięciu ekspozycji
komisja rządowa rozparcelowała obrazy i precjoza do gabinetów ministrów
partyjnych i resortowych. Były już ksiądz Leon zmarł po wyjściu z więzienia na
warunkowe zwolnienie. Materialnie z całej dziesiątki oskarżonych on najmniej
stracił, bo uratował kapitał złożony w szwajcarskim banku.
KORZYSTAŁAM Z PUBLIKACJI ANDRZEJA GASSA W
WARSZAWSKIEJ „KULTURZE", KAZIMIERZA BOSKA W „LITERATURZE", KRYSTYNY
ŚWIĄTECKIEJ W „PERSPEKTYWACH” I DANUTY FREY W „TYGODNIKU DEMOKRATYCZNYM”.
* * *
SKARBY SB
JAK W KRAJU, GDZIE CELNICY
POTRAFIĄ ZAKWESTIONOWAĆ DWIE PUSZKI Z MIĘSEM na
granicy, handel walutami, złotem i sztuką mógł trwać latami? - dziwiła się w
1975 r. „Wolna Europa”, komentując początek procesu „złotogłowych”. Media na
Zachodzie, które opisywały sprawę, od początku sugerowały, że w skandaliczny
handel złotem I dewizami uwikłany był PRL-owski aparat bezpieczeństwa.
Wskazywano, że SB zachowuje w całej sprawie „podejrzaną powściągliwość”. Kilka
lat temu „Gazeta Wyborcza” ustaliła, że oskarżeni mieli oparcie w MSW.
Niewykluczone, że z przemytu złota finansowana była działalność kontrwywiadu
PRL. Inna hipoteza głosi, że ujawnienie sprawy wykorzystano do walk
frakcyjnych w Partii. - Ludzie z Biura Śledczego MSW nie wychodzili z sali
rozpraw. Jakby czegoś pilnowali - mówił „GW” jeden z obserwatorów procesu.
Ten komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuń