Za późnego Gierka
kradzieże w zakładach pracy stały się wręcz plagą. Dlatego sądy zaczęły wydawać
w tych sprawach drakońskie wyroki.
HELENA KOWALIK
W drugiej połowie lat 70. XX w. do
sądów spłynęła fala procesów o przywłaszczenie społecznego mienia. Z
państwowych zakładów pracy wynoszono wszystko, złodziejstwu towarzyszyła
korupcja, bo żeby wynieść poszukiwany towar za fabryczną bramę, trzeba było
kogoś przekupić. W jednym tylko roku milicja zarejestrowała 43 793 przypadki
zagarnięcia „mienia uspołecznionego” o łącznej wartości 708 min zł.
Głównym powodem było to, że w tym
czasie sklepy zaczęły świecić pustkami. Tymczasem majątek państwowy traktowany
był jak niczyj. Władza nie chciała jednak tego przyznać. Za kryzys obwiniała zdemoralizowane
elementy społeczne, które okradały społeczeństwo.
Rozpoczęły się pokazowe procesy.
Jeden z nich dotyczył CPN, skąd na lewo wywożono ogromne ilości paliwa. Poszczególne
sprawy nagłaśniano, żeby narastające negatywne emocje wobec rządzących prze-
kierować na „nieuczciwych pracowników”. Z inicjatywy KC PZPR nad problemem
epidemii kradzieży mienia państwowego pochylili się socjolodzy. Ankietami z
pytaniem: „Skąd się biorą aferzyści?” zostali objęci nie tylko statystyczni
Polacy, ale i więźniowie odsiadujący wieloletnie kary z paragrafu o
przestępstwach gospodarczych.
- Stosunek społeczeństwa do afer,
zwłaszcza tych mniejszego kalibru, jest pobłażliwy - odpowiedzieli opracowujący
ankiety. - Powtarzają się odpowiedzi, że: „Każdy powinien robić to, co do niego
należy, a zwykły obywatel nie ma obowiązku wyręczać władzy, która ma
wyszkolonych prokuratorów”.
W tej sytuacji do walki z
nadużyciami zaprzęgnięto dziennikarzy.
DZIENNIKARSKA MISJA
- W kadrach pokwitowałem odbiór
watowanej kufajki, pary gumowych butów, płaszcza impregnowanego i jednego
wkładu do długopisu. Przyjęli mnie na procentmistrza w cukrowni „Klemensów”
koło Zamościa - zwierzył się na łamach „Tygodnika Kulturalnego” dziennikarz
Janusz Hańderek. Była jesień 1972 r.
Pomysł na reportaż wcieleniowy
podsunął redakcji lubelski Komitet Wojewódzki PZPR. Towarzysze byli
zaniepokojeni: ceny cukru na rynkach światowych skoczyły kilkakrotnie, a
„Klemensów” od kilku lat, niezależnie od urodzaju, nie robił planu. Zamiast
zysków wychodziły duże straty, w 1971 r. wyniosły prawie 20 min zł. Do komitetu dotarły sygnały, że w cukrowni kwitnie
łapówkarstwo, ale milicja żadnego tropu nie znalazła.
Reporter odkurzył swoje świadectwo
maturalne i pojechał do Klemensowa. Nie przyznał się, kim jest. Przyjęty na
procent - mistrza miał oceniać, ile na wyładowywanych burakach przylega gleby.
Punkt skupu to tak naprawdę był
kawałek pola wydzierżawiony na sezon od chłopa. W błocie stała waga pomostowa,
obok prymitywna płuczka do wykonywania prób na określenie procentu
zanieczyszczenia. Hańderek był trochę rozczarowany; myślał, że będzie
kierownikiem. Potem zrozumiał, że bez wręczenia kadrowemu koperty (z minimum
30 tys. zł, w 1971 r. to średnia pensja miesięczna) było to niemożliwe.
„Buraki odbierało się non stop, całą
dobę - napisał po odejściu z cukrowni w »Tygodniku Kulturalnym« - nocą, gdy ruch zamierał, pobierałem
praktyczne nauki od wagowego, pana Władzia. Wprowadzał mnie w tajniki zawodu.
Przede wszystkim - jak się wystawia lewe kwity
zaufanym plantatorom”.
Jednym ze stałych klientów był
pewien dyrektor z Lublina, którego ojciec prawie cały areał zakontraktował pod
uprawę buraków, ale zasadził tylko kilka arów. Syn, który miał głowę do
interesów, jeździł po punktach skupu z symboliczną ilością buraków i dogadywał
się z obsługą, jaką dostawę wypiszą mu na lewych kwitach. Za cudowne
rozmnożenie buraków (do pryzm nalewano wody, surowiec się opił i skoczył na
wadze) była ustalona łapówkowa taksa: kierownik punktu skupu dostawał 40 zł od
kwintala, rzekomy plantator 46 zł. Jeśli z jednej kampanii wagowy Władzio nie
zagarnął na lewo co najmniej 100 tys., uważał się za pokrzywdzonego przez los.
Innym sposobem było wystawianie
zaufanemu rolnikowi kwitu odbioru, choć nie przywiózł ani jednego buraka.
Operacja odbywała się w ubikacji baraku postawionego na czas kampanii na placu
skupu. Do wypisywania lewych
kwitów była upoważniona tylko pani Funia. Gdy załatwiała interes z klientem,
zamykali się w ubikacji, wyjmując zewnętrzną klamkę.
Harasimiuk: „Przyjeżdżały drogie
auta, wysiadali z nich tuż koło baraku eleganccy panowie z kurczowo
zaciśniętymi pod łokciem teczkami i po paru minutach wychodzili stamtąd w
pośpiechu z tą samą teczką, w której kursowały w jedną stronę pliki banknotów,
a w drugą nienagannie spreparowane lewe dokumenty. Potem wystarczyło tylko się
zgłosić w odpowiedniej kasie SOP, by pobrać pieniądze”.
Dziennikarz pod przykryciem nie
zdołał zebrać więcej materiału do reportażu o pracy procentmistrza, bo został
karnie przesunięty do brudnej roboty przy wyładunku buraków. Potknął się na
ustalaniu wielkości zanieczyszczeń płodów. Zgodnie z naukami pana Władzia
zawyżał procenty, oszukując w ten sposób faktycznych plantatorów. Oni dostawali
mniej pieniędzy, a procentmistrz różnicą między należną zapłatą za zakontraktowane
płody a tą wypłaconą dzielił się z pracownikami punktu skupu.
Któregoś dnia Hańderek jak zwykle
podniósł zanieczyszczenie dostawy do 60 proc. Niespodziewanie na placu pojawił
się agrotechnik cukrowni i kazał mu wpisać 12 proc. Reporter się opierał, nie
rozumiejąc, o co chodzi. Okazało się, że punkty skupu wystawiły za dużo lewych
kwitów odbioru buraków, których faktycznie nie było na placu. Tymczasem nastały
deszcze, pola zamieniły się w grzęzawiska i dostawy nie napływały. W parę dni
wszystkie punkty zostały rozładowane do zera. Ale z dokumentacji wynikało, że
na placach powinny jeszcze stać wielkie pryzmy. Agrotechnik obawiał się
zewnętrznej kontroli, tak duże manko na samym progu kampanii mogło
zainteresować nawet prokuratora. W tej sytuacji kierownicy i wagowi postanowili
usypać pryzmy z ziemi, jako tako przykrytej burakami. A do raportów wpisywać
tylko 10-12 proc. zanieczyszczeń. Oszustwo pozwalało wyprowadzić na prostą
statystyki i na pewien czas odsunąć podejrzenia kontrolerów.
Hańderek wkrótce miał się
przekonać, że taki manewr stosowano w cukrowni od dawna, w rezultacie po
sezonie pole wydzierżawione od chłopa na punkt skupu było tak wydrążone, że
nadawało się na staw.
„Tak oto w strumieniach
cukrownianych pieniędzy coraz łapczywiej zanurzali ręce rozbestwieni latami
bezkarności gangsterzy, dziesiątki przestępców. Zebrana przez nich kwota
musiała być duża, warta przekupywania
kontrolerów, którzy zatwierdzali bilans cukrowni” - zakończył swój
demaskatorski reportaż Janusz Hańderek.
DOKTORANT WAGOWYM
Dwa lata po wykryciu przez
dziennikarza łapówkarstwa w cukrowni (zarobione na lewo pieniądze autor
reportażu ofiarował na dom spokojnej starości w Lublinie) zaczęły się w
„Klemensowie” aresztowania. Prokurator uznał łapówkarzy za gang przestępczy.
Władysławowi W., wieloletniemu dyrektorowi cukrowni, postawiono zarzut
zagarnięcia z pomocą najbliższych pracowników prawie 4 min 300 tys. zł.
W. był w Klemensowie osobą
honorowaną, w czasie pochodów pierwszomajowych zasiadał na trybunie. Jego tors
ozdabiały krzyż Virtuti Militari
- partyzancki Krzyż Walecznych.
Po ujawnieniu afery partia natychmiast
odcięła się od swego protegowanego, wyrzucając go ze swych szeregów. Władysław
W. stracił też stanowisko naczelnego cukrowni. Na kilka miesięcy znalazł
schronienie w lubelskim Zjednoczeniu Przemysłu Cukierniczego, ale długo się
tam nie zasiedział, bo został aresztowany.
Był oskarżony o branie łapówek nie
tylko od potiomkinowskich plantatorów, ale i od ubiegających się o pracę w
cukrowni. I tak na przykład wziął 10 tys. zł od Kazimierza K., doktoranta na
Uniwersytecie Warszawskim, który chciał się zatrudnić jako sezonowy wagowy.
Ponieważ to najbardziej oblegane stanowisko było już zajęte, K. został inspektorem
plantacyjnym. Ale kosztowało go to 20 tys. zł.
Prokurator dociekał, co w cukrowni
robili kontrolerzy z różnego szczebla, że przez osiem lat nie wpadli na dowody
fałszowania kwitów. Okazało się, że swego czasu kontrola ze Zjednoczenia
Przemysłu Cukrowniczego w Warszawie wykryła przestępcze wystawianie przez
pracowników rachuby po kilka zleceń wypłaty zaliczek dla tych samych
plantatorów. Na wniosek inspektora czworo pracowników tego działu (w tym Cezary
O.) otrzymało wymówienia. Ale przed upływem terminu dyrektor Władysław W.
wszystkie zwolnienia anulował.
W czasie śledztwa byli pracownicy
rachuby przyznali się, że pod koniec każdej kampanii zbierali dla swego
dyrektora po 100-150 tys. zł. Przekazywali te pieniądze za pośrednictwem
Mariana K., zastępcy kierownika działu rachuby plantacyjnej, totumfackiego
naczelnego. Część szła do kieszeni W., reszta była dla kontrolerów z Lublina.
Przynajmniej tak im tłumaczył Marian K. Wierzyli, bo żadna z inspekcji nie
doszukała się lewych kwitów. Co najwyżej w protokołach pokontrolnych wspominano
o drobnych uchybieniach w sprawozdawczości. Problem był w tym, że dyrektor
chciał coraz więcej. Opierających się bezwzględnie niszczył.
Kolejny oskarżony, Czesław L.,
kierownik rachuby plantacyjnej, który zagarnął wspólnie z podległymi mu
pracownikami i plantatorami ponad 3 min zł, spadł ze stołka, bo nie chciał się
podzielić łapówkami ze zwierzchnikiem. Został skazany na banicję w zapylonym
archiwum. Miał jeszcze szansę odzyskać dawną pozycję, gdy dostał od podwładnych
propozycję wzniecenia pożaru w archiwum, gdyż kontrola ze zjednoczenia deptała
cukrownikom po piętach. Czesław L. się nie zdecydował, choć w archiwum były
również dowody jego przestępczej działalności. Naczelny znowu dostał zbiorową
łapówkę, a L. wylądował pod jesiennym niebem jako robotnik placowy.
Do aresztu trafił w końcu Cezary
O., ten, który na wejściu dał dyrektorowi K. 50 tys. zł łapówki. Po pięciu
latach wspinania się po urzędniczych szczeblach w cukrowni wspólnie z innym
pracownikami i plantatorami zagarnął 2mln 300
tys. zł. Już indywidualnie, będąc okresowo kasjerem, przywłaszczył 64 tys. zł.
W czerwcu
1977 r. Prokuratura Generalna na specjalnej konferencji prasowej poinformowała o wielkiej walce z
przestępstwami gospodarczymi
W czerwcu
1977 r. Prokuratura Generalna na specjalnej konferencji prasowej poinformowała o wielkiej walce z
przestępstwami gospodarczymi
W czerwcu 1977 r. Prokuratura Generalna na specjalnej konferencji
prasowej poinformowała o wielkiej
walce z przestępstwami gospodarczymi
6902
w tylu sprawach o przestępstwa gospodarcze w zakładach pracy
zakończono postępowania przygotowawcze
93200
tyle spraw określono jako przestępstwo przeciwko mieniu
społecznemu
3000
tylu osobom na kierowniczych stanowiskach postawiono zarzuty
Wobec naczelnego dyrektora Cezary
O. był bardzo dyspozycyjny. Gdy szef potrzebował pieniędzy, urzędnik z
gotowymi, już ostemplowanymi kwitami na fikcyjne dostawy natychmiast jechał do
swych zaufanych plantatorów po podpisy. Podrzucał ich do kas SOP i na miejscu
odbierał dwie trzecie wypłaty.
Akt oskarżenia obejmował też
kilkudziesięciu rolników. Wincenty G. pobrał z kasy SOP na lewe dowody
płatności 740 tys. zł. Jeszcze bardziej obłowił się Tadeusz K. W sumie
zarzucono mu przywłaszczenie prawie 900 tys. zł. Mimo ukończenia zaledwie
czterech klas szkoły podstawowej ten 32-latek wykazał się wielkim talentem do
przekrętów. Choć nie uprawiał ani jednego zagonu buraków, w papierach zrobił z
siebie plantatora na wielką skalę. Mistyfikacja przyszła mu o tyle łatwo, że
prowadził punkt skupu w położonej blisko cukrowni Borowinie Sitanieckiej. W
jednym tylko roku w zasobach przyjętego w punkcie surowca wystąpiło manko w
wysokości 5422 kwintali. Nie było buraków, ale były lewe dowody zapłaty za nie
na kwotę 325 320 zł. Sfałszowane dokumenty wystawiali wagowi, kierowcy
wypełniający karty drogowe, a także kierownik punktu skupu, który tylko w
jednym sezonie zgarnął ponad ćwierć miliona.
W czasie procesu wyszło na jaw, że
prawdziwym szefem łapówkarskiego gangu z centralą w Klemensowie był nie
dyrektor cukrowni - Władysław W., ale jego totumfacki, Marian K., będący w
zmowie z Czesławem L. Uniknął jednak odpowiedzialności karnej, bo nim zapadł
wyrok, pewnego dnia nie obudził się ze śpiączki cukrzycowej. Jego wspólnik
został skazany na 20 lat więzienia. Były dyrektor cukrowni za brak nadzoru
poszedł za kratki na cztery lata.
Zdemaskowanie buraczanego eldorado
na Lubelszczyźnie zachęciło prokuratorów innych województw do szukania
podobnych afer na swoim terenie. W rezultacie wszczęto 20 śledztw, a dalsze
były w przygotowaniu.
W roku 1977 w całej Polsce zapadło
81,5 tys. wyroków w sprawach gospodarczych dotyczących zakładów państwowych.
Zazwyczaj orzekano kary od 10 lat więzienia w górę. Przed kolegiami ds.
wykroczeń stanęło aż 30 tys. osób.
KORZYSTAŁAM Z RELACJI PRASOWYCH O PROCESIE
PRACOWNIKÓW CUKROWNI „KLEMENSÓW”, Z OMÓWIONEJ
PRZEZ MICHAŁA BEREZIŃSKIEGO ANKIETY SOCJOLOGICZNEJ Z „PRAWA I ŻYCIA” ORAZ Z
WYNIKÓW BADAŃ PROF. KRYSTYNY DASZKIEWICZ ZAWARTYCH W
JEJ PUBLIKACJACH „KLIMATY BEZPRAWIA” I „TRAKTAT O ZŁEJ ROBOCIE”.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz