czwartek, 21 maja 2015

O straszeniu PiS-em



Ci, którzy chcą „wielkiej zmiany" - w tych wyborach mogą dostać Andrzeja Dudę z PiS, a w następnych całe PiS. Czy o to im chodzi?

Ile razy można, dajcie spokój, nie straszcie, zajmijcie się Komorowskim i Platformą - to częste reakcje na przypo­minanie o zagrożeniach płynących z ewentualnych zwy­cięstw wyborczych PiS i jego prezydenckiego kandydata. „Straszenie PiS-em już nie działa” - powtarzają różni specja­liści od marketingu politycznego. Spróbujmy zatem wyjaśnić,
co chodzi w tym straszeniu.

Bo może jest tak, że PiS było kiedyś okropne, ale zmie­niło się na lepsze i to już jest całkiem inna partia niż przed 10 laty? Zastanówmy się jednak, czy istnieje jakikol­wiek powód, dla którego prezes Kaczyński miałby zrezygno­wać ze swojej doktryny politycznej, którą wyznaje od lat i która wciąż daje mu władzę na prawicy? Przeciwnie, jego determi­nacja po ośmiu latach staczania się kraju w przepaść - bo tak w istocie określa PiS rządy Platformy - mogła tylko wzrosnąć. Wystarczy zresztą zajrzeć do programu na partyjnej stronie internetowej, słuchać zapowiedzi, odczytywać sens i groźby w nich zawarte. A czego nie mówi Kaczyński, dopowiadają jego medialni zwolennicy. O rozmiarach „zmiany”, jaka jest już szykowana, można poczytać na prawicowych portalach.
Poza tym, mimo różnych przesunięć personalnych, Jarosław Kaczyński od lat używa w swojej polityce tych samych ludzi, którzy są mu posłuszni i wierni i podzielają w pełni jego wizję świata. Czasami, jak teraz, chowa ich w cieniu, gdy nie widać choćby Macierewicza czy prof. Pawłowicz, bo na plakatach jest twarz Andrzeja Dudy. Ale oni pojawią się natychmiast, gdy ten flirt się skończy. Już w samym chowaniu najważniejszych działaczy, w zaklęciach „niepokornych” publicystów, aby pre­zes wytrzymał, nie dał się sprowokować, nie chlapnął czegoś za bardzo szczerego, zawiera się cały fałsz tej kampanii, wy­borcza mimikra, która ma zwieść odbiorców polityki. Oznacza: teraz poudawajmy, a sobą będziemy po zwycięstwie.

Przypomnijmy w skrócie, na czym polega - wciąż podtrzymywana - koncepcja państwa Jarosława Kaczyńskiego. To państwo, gdzie partia zdobywająca większość w parlamencie przyznaje sobie prawo do przejęcia wszystkich instytucji, narzucania ideologii i moralnego przywództwa. Nie jest to już demokracja liberalna, zakładająca równoważenie władz i wpływów oraz ochronę mniejszości, także politycznych, ale coś, co się w Rosji nazywa demokracją suwerenną, gdzie zwycięzca bierze wszyst­ko, po czym dokonuj e sanacji, tropi układy, mianuje wrogów.
W tym systemie liczy się zrealizowanie partyjnych postulatów za pomocą wszelkich dostępnych metod: prowokacji, kłamli­wych obietnic, insynuacji, oszczerstw, niewydarzonych koalicji, S napuszczania jednych grup społecznych i zawodowych na inne, i fobii wobec sąsiednich krajów, historycznych resentymentów, antyunijnych obsesji. Pamiętamy, że jeśli czegoś nie udawało się zrobić po myśli PiS, mówiło się z pogardą o tzw. Imposybilizmie prawnym. Jeśli na coś nie zgadzał się Trybunał Konstytucyjny, szukano haków w życiorysach sędziów, jeśli media nie były po­słuszne, to w kilkadziesiąt godzin PiS znowelizowało ustawę, zmieniło skład KRRiT i wprowadziło swoich ludzi na Woronicza i do innych stacji. Znany był niechętny stosunek PiS do orga­nizacji pozarządowych.
Kaczyński, podobnie jak teraz Orban na Węgrzech, rozwijał system osobistej władzy. Chciał państwa autorytarnego i cen­tralistycznego, gdzie „uczciwi obywatele nie mają się czego bać”, ale kryteria tej uczciwości ustala omnipotentna partia. Gdzie państwo jest traktowane nie jako sługa obywateli, ale jako wartość nadrzędna, gdzie obywatele powinni służyć wła­dzy, która uosabia jego majestat. Państwo PiS to kwintesencja systemu, który rozdaje, nagradza posłuszeństwo i napiętnuje tych, którzy - jak to się czasami ujmuje na Węgrzech Orbana - „nie chcą się włączyć w pozytywną pracę dla narodu”.
Takie podejście widać iw uładzonym Andrzeju Dudzie, który np. ogólnie dopuszcza referenda, ale wyklucza je w kwestiach światopoglądowych, niepodlegających, jak należy rozumieć, dyskusji. To jest esencja takiego myślenia. Jego istotą jest brak zaufania do procedur, ustaleń, standardów płynących z innych źródeł niż własny komitet polityczny. Oraz przekonanie, że aby pożądany projekt państwa mógł się powieść, trzeba wszystkie stanowiska obsadzić właściwymi, uświadomionymi ideolo­gicznie ludźmi, czyli własnymi kadrami.

PiS ma ambicje wypowiadać się o wszelkich dziedzi­nach, sprawdzać proces wychowawczy młodzieży, zawartość podręczników, treść teatralnych spektakli i programów telewizyjnych. A także ludzkich biografii, ro­dzinnych i towarzyskich powiązań, sieci interesów - w przekonaniu, że świat widzialny nie jest prawdziwy, że za nim kryje się prawdziwa rzeczywistość, którą należy zdemaskować. To po­litycy PiS - jako jedyni w polskim życiu publicznym - mówili o „genetycznym patriotyzmie" i wrodzonym „zaprzaństwie", o tym, że jedni są z pokolenia AK, a inni wręcz przeciwnie. Ta głęboka nieufność wobec ludzi, szukanie ukrytych, niskich motywów, spisków, zależności, jakie stoją za faktami i osoba­mi, to może najbardziej charakterystyczna cecha państwa PiS, którego uosobieniem stał się zależny od rządu prokurator.
Idea IV RP, nawet jeśli dziś nie jest wprost przyzywana, jest jeszcze bardziej obowiązująca niż wiatach 2005-07, jako że zo­stała wyposażona w wielki mit - smoleński, ofiary poniesionej w służbie wielkiej idei. Zresztą to ideologiczne wyposażenie jest bez przerwy wzbogacane, samo się rozwija i napędza. Czy to w postaci polityki historycznej, czy w rozkręcaniu swoiście praktykowanej lustracji kolejnych pokoleń „resortowych dzie­ci", w kompromitowaniu wybranych do odstrzału autoryte­tów. I wreszcie, we wzmacnianiu politycznej symbiozy z Kościołem i jego najbardziej konserwatywnymi hierarchami, a już zwłaszcza z ojcem Rydzykiem.
Ale racjonalizacja, jaka towarzyszy kampanii Andrzeja Dudy, idzie dalej: słychać, że PiS w istocie nigdy nie było takie strasz­ne, jak głosiła propaganda Platformy że jego wady i grzechy wyolbrzymiano. Fakt, im bardziej oddalamy się od 2007 r., im bardziej pamięć się zaciera (a wielu obywateli dorosło do praw wyborczych w latach następnych), tym łatwiej twierdzić, że PiS było i jest normalną partią, nie lepszą i nie gorszą od in­nych. I czymś naturalnym jest zastąpienie - wolą wyborców -do tej pory rządzących, jakże zmęczonych i wypalonych, eki­pą Jarosława Kaczyńskiego, za którym stoją przecież miliony Polaków. Piszemy o tym często (nie tylko zresztą my, ostatnio prof. Marcin Król mówił o wyjątkowej, „toksycznej”, roli PiS w polskiej współczesnej demokracji), że nie powinno się po­pełniać błędu i sprowadzać dzisiejszego konfliktu polityczne­go do poziomu normalnej jakoby gry parlamentarnej. Dobrze wiemy, jak można system demokratyczny używać i nadużywać.
Jest też kolejna interpretacja pozwalająca uspokajać i usypiać myśli i sumienia. Według takiej zasady: może PiS było okrop­ne i nie do zniesienia, ale Platforma też jest taka. Grzechy się zatem równoważą, więc gra zaczyna się od początku, pamięć jest amputowana, scena polityczna zresetowana. Bomba znowu idzie w górę: niech wygra lepszy. Przy czym Andrzej Duda w jakiś cudowny (kampanijny) sposób został w oczach wielu wyborców odspawany od PiS, nie reprezentuje już w ogóle Ka­czyńskiego, Macierewicza i reszty, a Komorowski przeciwnie - za nim ma stać cała arogancja Platformy, wszystkie jej nie­udolności i przewiny.

A może w tym „nie straszcie PiS-em" chodzi o to, że nawet jeśli PiS wróci do władzy, to nie będzie mia­ło dawnej siły, wejdzie w trudne koalicje, uwikła się w wewnętrzne walki i znowu źle skończy. A Platfor­mie przyda się przerwa we władzy i nauczka.
Już pojawiają się sugestie, że może lepiej, żeby prezydent był z PiS, a rząd Platformy. A jeśli Duda w przyszłości wygryzie Ka­czyńskiego, to jeszcze lepiej. Jednak w pierwszym przypadku grozi piekło konfrontacyjnej kohabitacji i dwuwładza, a dru­ga możliwość nie istnieje, gdyż Duda jako głowa państwa nie może zostać prezesem PiS, już szybciej zostanie nim Joachim Brudziński. Natomiast objęcie przez PiS rządów, zwłaszcza w podwójnej postaci (prezydent i premier), zapewnia powrót stanu podwyższonej gorączki, politykę faktów dokonanych, agresję „niepokornych” mediów, na wszystkich wrogów Partii, Prezesa i Państwa. Gwarantuje rozliczenia, zapewne procesy sądowe i przed Trybunałem Stanu, które są już zapowiadane, awanturnictwo w polityce zagranicznej, a także usankcjono­wanie „patriotycznej” propagandy historycznej.
Gdyby Andrzej Duda teraz wygrał, będziemy mieli od razu pokazową lekcję tego typu polityki. Można być pewnym, że nowy prezydent natychmiast rozpocząłby kampanię wy­borczą PiS, wykorzystując wszystkie możliwości, jakie daje urząd prezydencki w destrukcji i oporze wobec rządu. Wy­obraźmy sobie, jak w dzień po zaprzysiężeniu Andrzej Duda wnosi do Sejmu projekt ustawy obniżającej wiek przechodze­nia na emeryturę. Ustawa przed wyborami oczywiście by nie przeszła, ale ustawiłaby całą kampanię i zepchnęła Platfor­mę do głębokiej defensywy. PiS nie zawracałoby sobie głowy rachunkiem ekonomicznym, zwłaszcza odsuniętym w przy­szłość, kiedy ma do załatwienia polityczną misję.
Zresztą PiS nigdy nie udowodniło, że ma ludzi kompetent­nych w sprawach ekonomicznych i finansowych, że - poza roz­dawaniem publicznych pieniędzy-ma jakąkolwiek koncepcję rozwiązywania problemów społecznych i gospodarczych. Jego rządy przypadły na końcówkę świetnej koniunktury ekono­micznej, a specjalnych efektów nie było widać. Tak jak dzisiaj Polacy emigrowali, szukali pracy, zaciągali ryzykowne kredyty, służba zdrowia kulała, a autostrady powstawały powo­li. Bo PiS całe serce wkładało w inne sfery - dorzucało gratis zimną wojnę domową.

A jednak najbardziej prawdopodobnym powodem tego, że „straszenie PiS-em już nie działa" (lub dzia­ła słabiej), wydaje się przemożna chęć ukarania PO.
Nawet jeśli jedyną możliwością pognębienia PO jest powrót PiS do władzy, to trzeba to zrobić - to rozumowanie w najbardziej może kuriozalny sposób wyrazili przedstawiciele środowisk ge­jowskich, mówiący o możliwości poparcia Andrzeja Dudy za to, że PO nie doprowadziła do zalegalizowania związków partner­skich. I za to geje poprą kandydata partii, która zmierza w kie­runku katolickiego fundamentalizmu.
Psychologicznie można to nawet zrozumieć, frustracja sięgnęła zenitu. Jeden z blogerów, znany scenarzysta, pytał niedawno, jak długo można popierać partię, która regularnie daje kopa w d...
Platforma, pewna poparcia ze strony tych, którzy z powodów kulturowych i estetycznych nigdy na PiS nie zagło­sują, nie robiła wiele, aby swój żelazny elektorat docenić. I chociaż rzeczywiście nie pójdzie on zagłosować na Dudę i PiS, coraz liczniej odmawia swojego głosu na PO, czasami szukając kogoś takiego jak Paweł Kukiz. Kukiz nie jest przyczyną kłopotów Komorowskiego, ale skutkiem zaniedbań całej jego formacji.
Rockman polityk stał się katalizato­rem, wokół którego skupiło się całe nieza­dowolenie. Świadczy o tym fakt, że w tym samym momencie, kiedy Komorowskie­mu notowania zaczęły dramatycznie spadać, Kukizowi zaczęły gwałtownie rosnąć, przy płaskiej linii poparcia dla Andrzeja Dudy. Błędem Komorowskiego i Platfor­my było tak silne akcentowanie „obrony dorobku”, bo rodziło to przekonanie, zwłaszcza wśród młodych, że - może z drob­nymi korektami - tak już będzie, że kraj osiągnął stan docelo­wy. A ten stan, który należy zachować i pielęgnować, zastał ich w miejscach i sytuacjach, które im głęboko nie odpowiadają. Po zbudowaniu instytucjonalnej demokracji młodsze pokolenia oczekują jakiegoś drugiego etapu, tym razem ekonomicznego przyspieszenia, perspektyw życiowego awansu. Takiej perspek­tywy Komorowski nie pokazał. Ale nie zrobił też tego przeko­nująco Duda. PiS za to zagraża regresem demokratycznego systemu, który udało się przez ćwierćwiecze stworzyć.

Niemniej Platforma w końcu upadnie, jeśli nie ułatwi życia swoim wyborcom. Nie może ich wciąż zmuszać tylko do negatywnych decyzji wyborczych, do głoso­wania na siebie głownie w obawie przed PiS, do zo­stanie do reszty znienawidzona, jeśli chce przetrwać, powinna się zmienić, pokazać energię, pozbyć się balastu karierowiczów, cwaniaków, ludzi bez moralnego kręgosłupa, zwalczać bylejakość i lenistwo. Ale nie tylko o zmianę samej siebie chodzi. Także o przyjrzenie się państwu jako systemowi, biurokratycznym absurdom, nepotyzmowi, kolesiostwu. Trze­ba porządnie przejrzeć kodeksy, system podatkowy, biurokra­tyczne absurdy, marną pracę wielu instytucji, w tym wymiaru sprawiedliwości. PO musi się wyrwać z marazmu i na nowo siebie opowiedzieć: jaki ma system wartości poza coraz bar­dziej enigmatyczną „europejskością”.
Platformę, po odejściu Tuska, czeka odtworzenie polityczne­go i ideowego języka, który będzie w stanie zetrzeć się z ekspan­sywną prawicową narracją. Trzeba jasno powiedzieć, że gdyby na miejscu PiS, w roli opozycji, była jakaś normalna, umiarko­wana chadecja albo socjaldemokracja, która chciałaby napra­wiać i poprawiać państwo, a nie wywracać, mścić się i szukać winnych, Platforma nie utrzymałaby się u władzy pięć minut.
A jednak właśnie teraz, i mimo wszystko, nadchodzi czas piekielnie trudnych wyborczych rozstrzygnięć. Decydując się na amputację z pamięci ostatnich 10 lat, wyrzucenie ze świa­domości sporu PO z PiS i jego przyczyn, wkracza się na pole po­lityki szczerej, oburzonej, jakoś w tym prawdziwej, ale jednak i naiwnej. Bo oznacza to, że ma zwyciężyć sama lepsza kam­pania i lepszy kampanijny produkt. Problem w tym, że przed­miotem wyboru nie jest kampania czy zwycięzca debaty, ale prezydent kraju. Może jednak warto uwzględnić to, co wiemy o ludziach, partiach, przypomnieć sobie, kto kim był i jak się zachowywał pięć czy dziesięć lat temu. Można ogłosić amnestię czy amnezję, ale ze świadomością, że zainteresowany nigdy nie wyraził skruchy, przeciwnie, ze wszystkiego, co robił, jest dumny i zamierza na nowo podjąć swoje dzieło.
Tym razem PiS, nauczone doświad­czeniami, jeśli odzyska realną władzę, zacumuje w niej znacznie skuteczniej i na dłużej. Kaczyński i jego ekipa długo się do tego przygotowywali, naoglądali Orbana. A jeśli ich obóz zdobędzie jeszcze większość konstytucyjną, obudzimy się w całkiem innym kraju. Nagle znowu oka­że się, że ta poniewierana, grzeszna i nie­zgułowata Platforma oraz hejtowany bez umiaru Komorowski jednak przed czymś nas chronili. Ale reklamacji już nie będzie miał kto przyjmować.
To jeszcze przećwiczmy scenariusze. Platforma po porażce, zwłaszcza dotkli­wej, Komorowskiego - i własnej w paź­dzierniku, raczej tego nie przetrzyma, rozpadnie się, przeszereguje; powstaną nowe, nieduże polityczne byty. Pozostanie mocarne PiS i stadko skłóconych, bezradnych ugrupowań, z których Kaczyński będzie sobie dobierał koalicjantów i mianował opozycję. Niewykluczone, że już od razu po zwycięstwie Dudy rozpocznie się rekonstrukcja politycznej sceny, może paść hasło przyspieszonych wyborów, żądanie dymisji rządu, przeciąganie PSL. Jeśli teraz wygra Duda, to głosowanie na PiS w wyborach parlamentarnych będzie przed­stawiane przez Kaczyńskiego jako oczywista konsekwencja: bez PiS u władzy obietnice Dudy z kampanii nie będą mogły być zre­alizowane. A kiedy w trzecim etapie Operacji Zmiana PiS władzę dostanie i przejrzy już rządowe biurka, nagle okaże się, do jakiej „ruiny” doprowadziła kraj Platforma, że jest znacznie gorzej, niż Duda i Kaczyński przypuszczali. Nie da się więc na razie dotrzy­mać obietnic z kampanii, ale można za to szukać winnych, w czym PiS zawsze się specjalizowało. I zacznie się polowanie.

Jakkolwiek by zatem ładnie i płomiennie mówić o po­trzebie zmiany, wpuszczaniu świeżego powietrza do życia publicznego, o potrzebie nowych twarzy (Andrzej Duda), nowego stylu i idei, na dzisiaj realna zmiana oznacza jedno - zmianę na PiS. Żadna alterna­tywa nie wchodzi w grę. Całe oburzenie młodych na system, ich zrozumiała często frustracja, obudzony polityczny instynkt, nagłe poczucie podmiotowości i duma z tym związana, powo­dują, jakkolwiek przykro to zabrzmi - że na końcu może wy­skoczyć stare dobre PiS. Jeśli ktoś nie chce Komorowskiego, a zarazem godzi się, że w konsekwencji nastanie Duda i wróci partia Kaczyńskiego, to jest to przynajmniej myślenie spójne. Jeśli jednak ktoś odrzuca PO, ale nie chce też PiS, narodowo-katolicko-wodzowskiego państwa, to takiej oferty w politycznym sklepiku na razie nie ma. Ani w tych wyborach, ani przypusz­czalnie w następnych, parlamentarnych. PiS wyskoczy zawsze. To nie straszenie, tylko bardzo przykra logika.

Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz