niedziela, 24 maja 2015

Z klasy do celi



Częstochowskich maturzystów skazano na sześć lat więzienia. Powód? Opowiadali polityczne dowcipy, a to w czasach stalinowskich wystarczyło do oskarżenia o spisek przeciw podwalinom socjalistycznego państwa.

HELENA KOWALIK

Czerwiec 1948 r. Zygmunt Blukacz, uczeń przedmaturalnej klasy „Traugutta” częstochow­skiego liceum dla chłopców, prasówkę na poranny apel robi na kolanie. Do zeszytu wkleja artykuł z „Trybuny Ludu” o rezolucji Kominformu oskarżającego przywódców jugosłowiań­skich o nacjonalizm. Nic go nie obchodzi lipcowe plenarne posiedzenie KC PPR, na którym wysuwane są zarzuty wobec sekretarza Władysława Gomułki. W wy­pracowaniu powtarza za „Trybuną Ludu” propagandy. Prokuratura zebrała dowody: polityczne karykatury w pisanej pod ławką szkolnej gazetce, opowiadane na przerwach dow­cipy, np. „Czym się różni puder od rządu?” „Bo puder jest do twarzy, a rząd do dupy”.
W miarę rozszerzania się śledztwa, odkryto organizację Młodzieżowy Ruch Opora i kilka innych o „podobnym profilu działania” - jak zaznaczył w akcie oskar­żenia prokurator. Chłopców aresztowano.
Po latach w archiwum Sądu Wojewódz­kiego w Kielcach znalazłam protokół prze­słuchania oskarżonego Ryszarda G. (dołą­czony do akt Blukacza). Zeznał, że jesienią 1947 r. założył zbrodniczą organizację MRO-ONC. Hasła: ojczyzna, nauka, cnota wziął z lilijki harcerskiej. Przysięgę złożyło pięciu kolegów. Na zebraniach, których było trzy, omawiali wiadomości radia Madryt, pisali „w celach samokształceniowych” referat „Gospodarka w kraju i za granicą”, poza tym podzielili się funkcjami: komen­danta (został nim Ryszard G.), jego zastępcy, sekretarza i skarbnika. Jeden z nich musiał zostać szarym członkiem. Mieli też do rozstrzygnięcia problem dziewczyn.
- Postawiłem sprawę jasno - zeznał komendant - albo organizacja, albo baby. Ale Władek, który chodził do Haliny U., się zbuntował, że jak tak, to on zakłada nową organizację.
Wtedy powiedziałem, że mu­szę się porozumieć z moimi władzami. Tak naprawdę, to ja nie utrzymywałem żadnych kontaktów z podziemiem.

PIOSENKI, KAWAŁY I PISTOLET
Także Zygmunta Blukacza śledczy dopytują o zakładanie „wrogiej organizacji”.
- Na pytanie, co było naszym celem odpowiadam, że było nim krytykowanie rządu Polski. Przyznaję się, że przechowywałem piosenkę, której słowa mogły wyrządzić istotną szkodę interesom rządu polskiego i obniżyć rangę jej naczelnych organów. Ja miałem złe poglądy na temat obecnego ustroju - zeznaje Blukacz.
- Kiedy i w jakich okolicznościach szerzyliście wrogą propagandę wśród młodzieży szkolnej? W jakich słowach szkalowaliście dostojników państwowych?
- Dokładnej daty nie pamiętam, ale przyznaję, że szerzyłem wrogą propagandę od października 1947 r., gdy do naszej klasy przyszedł nowy uczeń Janusz K., on potem wyjechał do Izraela. Lubił się śmiać i ja w czasie przerwy opowiadałem mu kawały. Mówiłem na przykład, że w Warszawie będzie postawiony pomnik Stalina, ale tyłem, aby przedstawiciele rządu mogli go polizać w tę część ciała. Wszystko to było z przyczyny nieświadomości, a w dodatku sądziłem, że krytyka jest dozwolona.
- Od kogo słyszeliście takie dowcipy?
Blukacz podaje, że zazwyczaj docierały do niego przez ścianę w szkolnej ubikacji, ale nie rozpoznawał głosów. Tłumaczy, że w ogóle mało rozmawiał z kolegami, zwykle się spieszył na pociąg.
- Jaką posiadaliście broń, skąd ją zdo­byliście i gdzie ta broń jest teraz?
- Ja posiadałem nielegalnie broń krótką kaliber 635 z magazynkiem bez amunicji. Ja tego pistoletu nie używałem do żadnych celów. Jest schowana na strychu mojego do - mu w kieszeni starej marynarki po ojcu. Broń, którą mieliśmy, znaleźliśmy na rampie kolejo­wej w rozbitym czołgu. Przed Wielkanocą postrzelaliśmy sobie w powietrze u kolegi na podwórku. W żadnym napa­dzie udziału nie brałem.
Na kolejnym przesłuchaniu Blukacz przyznaje, że przyniósł „urzyna” kiedyś do szkoły i podczas lekcji pokazywał pod ławką Wiesławowi A. W re­wanżu kolega pokazał mu swój pistolet, który znalazł w lesie.
- Kto jeszcze z klasy należał do nielegalnej organizacji?
Pytanie powtarza się wielo­krotnie i Blukacz niezmiennie odpowiada, że nie wie. Tylko jego podpis na każdej karcie protokołu jest coraz mniej wyraźny. Przesłuchania zawsze zaczynają się tuż przed północą. Nie ma informacji, kiedy więźnia odprowadzano do celi.

MUSI ZGINĄĆ
Poza grupą Blukacza jest druga, o której prokurator i przesłuchiwani mówią „ci z Błeszna”. To peryferyjna dzielnica Częstochowy. Ich przywódcą jest Le­szek O. Na błeszniaków kładzie się cieniem śmierć człowieka. Latem 1948 r. zaprzysię­żonych w MRO maturzystów zaczął szanta­żować pewien lump, ich rówieśnik - Wiem o was wszystko - stwierdził, podchodząc do O. Jeśli nie pójdziecie ze mną, doniosę na UB.
Szantażysta miał konkretny plan - chciał, aby chłopcy napadli na sekretarza partyjnego, który w dniu zbierania składek nosi przy sobie dużo pieniędzy. - Musi zginąć - oznajmił. - Wtedy łatwo zatrzeć ślady mojej ucieczki, bo planuję prysnąć przez zieloną granicę do Francji.
Błeszniacy obmyślili plan zlikwidowania szantażysty. Udali, że godzą się na jego pro­pozycję i chcą omówić szczegóły. Umówili się z nim nocą za miastem. Gdy doszli do pola, Leszek O. zapytał chłopaka, jakie ma ostatnie życzenie. - Sprowadźcie mi jakąś d... - usłyszeli. Ściągnęli mu prostytutkę z najbliższej meliny. Gdy odeszła, szanta­żysta został zastrzelony. Pistolet wziął do ręki O., bo na niego wypadło losowanie.
- Nie czuliśmy się pospolitymi mor­dercami - wyjaśnił mi po latach jeden z błeszniaków. - W państwie, o którym marzyliśmy, spiskując, nie mogło być miejsca dla cwaniaków. Żeby zrozumieli to potomni, zosta­wiliśmy kartkę z uzasadnieniem wyroku i naszymi podpisami. Była zamknięta w zakorko­wanej butelce i zakopana koło ciała ofiary. Żałowaliśmy tylko rodziców zabitego. Dlatego po­jechałem do Wrocławia z listem rzekomo napisanym przez tego chłopaka do ojca. Informował, że ucieka na Zachód, do Polski nigdy nie wróci. Niech o nim zapomną.
Wszystko to się wydało w czasie prze­słuchań błeszniaków, którzy mieli osobny proces. Leszek O. dostał 15 lat.


ZA TAKIE ŻARTY GROZIŁO WIĘZIENIE
Człowiek poszedł po śmierci do piekła i zobaczył Berię stojącego po kolana we krwi.
- Dlaczego tylko po kolana? - spytał Berię.
- Bo stoję na ramio­nach towarzysza Stalina - usłyszał
w odpowiedzi.

- Kolekcjonuję dowcipy o sobie - rzekł Churchill do Stalina. - Mam ich cały zeszyt.
- Ja też - odpowie­dział Stalin - Mam ich cały łagier...

Stalin telefonuje do Berii:
- Ławrentij, zginęła mi fąjka. Dywersja. Zacznij działać.
- Tak jest, towarzy­szu Stalin.
W tydzień później.
- Towarzyszu Stalin, pozwólcie zamel­dować: w związku
z zaginięciem wa­szej fajki rozpoczęto śledztwo. Wykryto spisek. Aresztowa­liśmy 400 osób. 389 już się przyznało do dywersji. Zostali skazani i rozstrze­lani.
-Nie spiesz się tak, Ławrentij. Fajka się znalazła.
Nie spiesz się tak, Ławrentij. Fajka się znalazła.
ZARAŻENI GOMUŁKOWSZCZYZNĄ
Pozostałych maturzystów oskarżono o spi­sek przeciwko podwalinom socjalistycznego państwa. Proces toczył się w budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej, jako sesja wyjazdowa Sądu Wojskowego w Kielcach. Jak podaje sprawozdawca „Trybuny Ludu”, „żadna z sal sądowych w Częstochowie nie pomieściłaby tylu licznych delegacji robotniczych” Gdy wprowadzono przestępców, oburzony tłum na ulicy skandował: „Na białego konia ich wsadzić, niech wyjadą Andersowi naprzeciw!”.
Zygmund Blukacz zapamiętał i inne okrzyki: „Trzymajcie się”. I lecące w ich stronę czekolady, których nie dało się złapać skutymi rękami. Skazanemu utkwił w uszach przeciągły krzyk matki. Gdy go wprowadzili na salę rozpraw, zemdlała.
Chłopcy byli sądzeni według małego kodeksu karnego, przewidującego surowe wyroki dla wrogów PRL. Blukacza skazano na sześć lat. Prokurator grzmiał, że oskar­żony, jako syn przedwojennego brukarza, miał szczególny obowiązek bronić zasad demokracji ludowej i o istnieniu nielegalnej organizacji natychmiast meldować władzy. Adwokat z urzędu w ogóle się nie odezwał.
Los częstochowskich maturzystów nie był wyjątkowy. Gdy w 1948 r. na wniosek Bieruta usunięto Gomułkę ze składu KC, partia chciała znaleźć w terenie dowody, że zaraza gomułkowskiego „odchylenia prawicowo nacjonalistycznego” szerzy się już wśród młodzieży. Zaczęły się aresztowania.
Leokadia Blukaczowa błagała Bieruta - litość. Opisała, jak to jej ojciec wylosował w 1914 r. numerek do wojska carskiego i już nie wrócił z wojny. Zostało dwoje dzieci - matka bez zawodu, pieniędzy. Pierwszy raz najadła się do woli chleba, gdy miała 13 lat. W1936 r. wyszła za mąż za brukarza. Gesta­po zabrało go cztery lata później, bo sąsiad doniósł, że ma kontakty z partyzantami. Zamordowali go w Auschwitz. Po wojnie pracowała jako woźna w szkole. Wieczorami szyła parasolki, by dzieci mogły się uczyć. List pozostał bez odpowiedzi.
- To była twarda kobieta - opowiadał mi jej syn. - Gdy zobaczyła na widzeniu we Wronkach, że nie mogę ustać na spuchnię­tych nogach, wdarła się do gabinetu na­czelnika więzienia i czołgając się do biurka na kolanach żebrała o litość. Odpowiedział po rosyjsku, że postara się przenieść skazanego do więzienia o lżejszym rygo­rze. Jeśli tak się stanie, bo to nie tylko od niego zależy, wyśle jej wiadomość: będzie nią pusta koperta. I rzeczywiście, po trzech miesiącach przyszedł taki niemy list.
W marcu 1953 r. umarł Stalin. Więźniowie polityczni doczekali się amnestii, która ob­jęła też Blukacza. Skrócono mu wyrok do czterech lat. W opinii miał napisane, że nie stwarza trudności wychowawczych; szlufek do wojskowych spodni szyje w ciągu dnia 800 sztuk, co stanowi 200 proc. normy.
Ale nim otworzyła się przed nim brama, musiał podpisać zobowiązanie: do końca życia nie zostanie nauczycielem, nie zamieszka w Warszawie i w żadnym przy­granicznym mieście, nie wyjedzie za granicę.
Po 17 dniach przyszło wezwanie do wojska. Adres - bataliony robotnicze w Jaworznie. To była jednostka dla byłych więźniów politycznych. Zakwaterowano ich za drutami kolczastymi w poniemieckim obozie koncentracyjnym.
- Przez pół dnia - zwierzał mi się Blu­kacz - ćwiczyłem z karabinem o przedziu­rawionym zaniku, a drugie pół fedrowałem węgiel w „Bierucie”, w brygadzie Stroszka.
Ten stary górnik zastępował mu ojca: nie przezywał, jak inni, szkolokiem, gdy mu się zwierzył, że chce dogonić maturę. To był szaleńczy galop: o pierwszej wyjeżdżał z szybu, ochlapał się w łaźni i biegiem do autobusu. O czwartej w Katowicach zaczy­nały się lekcje. Trwały do dziewiątej, w ko­szarach był o północy. Pobudka o czwartej.
Gdy wyszedł do cywila, dla takich jak on nie było pracy. Ani w urzędzie, ani w bu­downictwie, choć miał maturę. I wtedy Leszek O., też amnestiowany, rzekł: - Na przodku nikt nie będzie się nas czepiał.

OSINOBUSEM POD ZIEMIĘ
Blukacz do kopalni rudy koło Częstochowy przyszedł na ślepra, czyli wozaka. - Nie bardzo chciało mi się zbierać te drobne ka­wałki niskoprocentowej przecież rudy, które gubiłem z wózka. Udawałem, przed starymi górnikami, że nie widzę, co spada. A oni wtedy do mnie: „My tu tak długo szli pod ziemią, na kolanach, a ty chcesz to wyrzucić na zaciep?” Zawstydziłem się - wspominał.
W październiku 1956 r. Ale­jami NMP w Częstochowie szli studenci politechniki z trans­parentami. Ktoś zobaczył Zygmunta Blukacza na chod­niku. Krzyknął: „Więźniowie polityczni do nas! ” Porwali go, przeżył jednodniową euforię.
- Pojechaliśmy do Warszawy, na wiec pod Politechniką. Moi nowi koledzy mówili: „On był więźniem politycznym” Bardzo dużo uścisnąłem wtedy nie­znanych mi rąk - opowiadał.
Bohaterem przestał być, gdy wyznał, że nie chce mieć nic wspólnego z polityką, woli zjechać na dół i dalej ciągnąć swój wózek.
Ostatecznie zagrała ambicja. Zapisał się do wieczorowego technikum górniczego i nie omijając żadnego szczebla, do­szedł do kierownika oddziału. Miał prawo kupowania w sklepie za żółtymi firankami. W1968 r. minister górnictwa rzucił hasło „szybkościowego spędzania ścian” Ro­bota zapowiadała się mordercza, ale zarobki kroiły się spore. Więc cisnął swoich ludzi, ale nie czuł się w porządku, gdy po szychcie widział, jak są zmęczeni.
A potem w stolicy zdecydowano o za­laniu podczęstochowskich kopalń rudy żelaza. Że niby nieopłacalne. Zatapiali je po kolei, aż została ostatnia. Był rok 1976. Ogłosili strajk. Wtedy wystraszona wła­dza załatwiła im pracę w odległej o 76 km kopalni węgla kamiennego „Grodzisk”. Na pierwszą zmianę, trzeba było wyjść z domu o czwartej rano. Opanowali więc sztukę spania w nieogrzanych osinobusach. Tak Blukacz doczekał górniczej emerytury.
Tamte sprawy z Traugutta? Kontakty szybko się urwały. Prawdopodobnie wszy­scy wystąpili o zatarcie kary. Blukacz w tej sprawie w 1973 r. dostał taką odpowiedź: „Po rozpoznaniu wniosku postanawia się zatrzeć skazanie, uznać je za niebyłe, usunąć z rejestrów karnych. Uzasadnienie: nienaganne prowadzenie się skazanego”.
Jeszcze raz odnowili kontakty, gdy Sejm uchwalił ustawę o wypłacaniu odszko­dowań więźniom politycznym. Dostali pieniądze. Nie tak wysokie, jak internowani, ale zawsze wsparcie na starość. Tylko Le­szek O. nie wystąpił o odszkodowanie. Czuł się winnym. Tak bardzo, że gdy urodziło mu się kalekie dziecko, uznał to za karę bożą.

2 komentarze:

  1. Szanown Autorze !!!. Konkluzja o,, karze boskiej'' dotycząca Leszka Ogłazy jest kompletną bzdurą.
    Był osoba niewierzącą. I jako człowiek potrafiacy czytać i nie tylko, uzyskał informacje od lekarzy,ze dziecko urodziło się wcześniakiem i napuszczany tlen do inkubatora spalił niewykształcone do końca oczy.
    O odszkodowanie nie wystapił poniewaz walczył w obronie Ojczyzny, a nie po to by czerpać z tego korzysci majatkowe. Osoby, które w ten sposób postepowały uważal za me... Tyle w temacie.
    Jesli nie zna Autor faktów to proszę nie fantazjować.






    OdpowiedzUsuń
  2. Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.

    OdpowiedzUsuń