Częstochowskich
maturzystów skazano na sześć lat więzienia. Powód? Opowiadali polityczne
dowcipy, a to w czasach stalinowskich wystarczyło do oskarżenia o spisek
przeciw podwalinom socjalistycznego państwa.
HELENA KOWALIK
Czerwiec
1948 r. Zygmunt Blukacz, uczeń przedmaturalnej klasy „Traugutta” częstochowskiego
liceum dla chłopców, prasówkę na poranny apel robi na kolanie. Do zeszytu
wkleja artykuł z „Trybuny Ludu” o rezolucji Kominformu oskarżającego przywódców
jugosłowiańskich o nacjonalizm. Nic go nie obchodzi lipcowe plenarne
posiedzenie KC PPR, na którym wysuwane są zarzuty wobec sekretarza Władysława
Gomułki. W wypracowaniu powtarza za „Trybuną Ludu” propagandy. Prokuratura zebrała dowody: polityczne
karykatury w pisanej pod ławką szkolnej gazetce, opowiadane na przerwach dowcipy,
np. „Czym się różni puder od rządu?” „Bo puder jest do twarzy, a rząd do dupy”.
W miarę rozszerzania się śledztwa,
odkryto organizację Młodzieżowy Ruch Opora i kilka innych o „podobnym profilu
działania” - jak zaznaczył w akcie oskarżenia prokurator. Chłopców
aresztowano.
Po latach w archiwum Sądu Wojewódzkiego
w Kielcach znalazłam protokół przesłuchania oskarżonego Ryszarda G. (dołączony
do akt Blukacza). Zeznał, że jesienią 1947 r. założył zbrodniczą organizację
MRO-ONC. Hasła: ojczyzna, nauka, cnota wziął z lilijki harcerskiej. Przysięgę
złożyło pięciu kolegów. Na zebraniach, których było trzy, omawiali wiadomości
radia Madryt, pisali „w celach samokształceniowych” referat „Gospodarka w kraju
i za granicą”, poza tym podzielili się funkcjami: komendanta (został nim
Ryszard G.), jego zastępcy, sekretarza i skarbnika. Jeden z nich musiał zostać
szarym członkiem. Mieli też do rozstrzygnięcia problem dziewczyn.
- Postawiłem sprawę jasno - zeznał
komendant - albo organizacja, albo baby. Ale Władek, który chodził do Haliny
U., się zbuntował, że jak tak, to on zakłada nową organizację.
Wtedy powiedziałem, że muszę się
porozumieć z moimi władzami. Tak naprawdę, to ja nie utrzymywałem żadnych
kontaktów z podziemiem.
PIOSENKI, KAWAŁY I PISTOLET
Także Zygmunta Blukacza śledczy
dopytują o zakładanie „wrogiej organizacji”.
- Na pytanie, co było naszym celem
odpowiadam, że było nim krytykowanie rządu Polski. Przyznaję się, że
przechowywałem piosenkę, której słowa mogły wyrządzić istotną szkodę interesom
rządu polskiego i obniżyć rangę jej naczelnych organów. Ja miałem złe poglądy
na temat obecnego ustroju - zeznaje Blukacz.
- Kiedy i w jakich okolicznościach
szerzyliście wrogą propagandę wśród młodzieży szkolnej? W jakich słowach
szkalowaliście dostojników państwowych?
- Dokładnej daty nie pamiętam, ale
przyznaję, że szerzyłem wrogą propagandę od października 1947 r., gdy do naszej
klasy przyszedł nowy uczeń Janusz K., on potem wyjechał do Izraela. Lubił się
śmiać i ja w czasie przerwy opowiadałem mu kawały. Mówiłem na przykład, że w
Warszawie będzie postawiony pomnik Stalina, ale tyłem, aby przedstawiciele
rządu mogli go polizać w tę część ciała. Wszystko to było z przyczyny
nieświadomości, a w dodatku sądziłem, że krytyka jest dozwolona.
- Od kogo słyszeliście takie
dowcipy?
Blukacz podaje, że zazwyczaj
docierały do niego przez ścianę w szkolnej
ubikacji, ale nie rozpoznawał głosów. Tłumaczy, że w ogóle mało rozmawiał z
kolegami, zwykle się spieszył na pociąg.
- Jaką posiadaliście broń, skąd ją
zdobyliście i gdzie ta broń jest teraz?
- Ja posiadałem nielegalnie broń
krótką kaliber 635 z magazynkiem bez amunicji. Ja tego pistoletu nie używałem
do żadnych celów. Jest schowana na strychu mojego do - mu w kieszeni starej
marynarki po ojcu. Broń, którą mieliśmy, znaleźliśmy na rampie kolejowej w
rozbitym czołgu. Przed Wielkanocą postrzelaliśmy sobie w powietrze u kolegi na
podwórku. W żadnym napadzie udziału nie brałem.
Na kolejnym przesłuchaniu Blukacz
przyznaje, że przyniósł „urzyna” kiedyś do
szkoły i podczas lekcji pokazywał pod ławką
Wiesławowi A. W rewanżu kolega pokazał mu swój pistolet, który znalazł w
lesie.
- Kto jeszcze z klasy należał do
nielegalnej organizacji?
Pytanie powtarza się wielokrotnie
i Blukacz niezmiennie odpowiada, że nie wie. Tylko jego podpis na każdej karcie
protokołu jest coraz mniej wyraźny. Przesłuchania zawsze zaczynają się tuż
przed północą. Nie ma informacji, kiedy więźnia odprowadzano do celi.
MUSI ZGINĄĆ
Poza grupą Blukacza jest druga, o
której prokurator i przesłuchiwani mówią „ci z Błeszna”. To peryferyjna
dzielnica Częstochowy. Ich przywódcą jest Leszek O. Na błeszniaków kładzie się
cieniem śmierć człowieka. Latem 1948 r. zaprzysiężonych w MRO maturzystów
zaczął szantażować pewien lump, ich rówieśnik - Wiem o was wszystko -
stwierdził, podchodząc do O. Jeśli nie pójdziecie ze mną, doniosę na UB.
Szantażysta miał konkretny plan
- chciał, aby chłopcy napadli na sekretarza
partyjnego, który w dniu zbierania składek nosi przy sobie dużo pieniędzy. -
Musi zginąć - oznajmił. - Wtedy łatwo zatrzeć ślady mojej ucieczki, bo planuję
prysnąć przez zieloną granicę do Francji.
Błeszniacy obmyślili plan
zlikwidowania szantażysty. Udali, że godzą się na jego propozycję i chcą
omówić szczegóły. Umówili się z nim nocą za miastem. Gdy doszli do pola, Leszek
O. zapytał chłopaka, jakie ma ostatnie życzenie. - Sprowadźcie mi jakąś d... -
usłyszeli. Ściągnęli mu prostytutkę z najbliższej meliny. Gdy odeszła, szantażysta
został zastrzelony. Pistolet wziął do ręki O., bo na niego wypadło losowanie.
- Nie czuliśmy się pospolitymi mordercami
- wyjaśnił mi po latach jeden z błeszniaków. - W państwie, o którym marzyliśmy,
spiskując, nie mogło być miejsca dla cwaniaków. Żeby zrozumieli to potomni,
zostawiliśmy kartkę z uzasadnieniem wyroku i naszymi podpisami. Była zamknięta
w zakorkowanej butelce i zakopana koło ciała ofiary. Żałowaliśmy tylko
rodziców zabitego. Dlatego pojechałem do Wrocławia z listem rzekomo napisanym
przez tego chłopaka do ojca. Informował, że ucieka na Zachód, do Polski nigdy
nie wróci. Niech o nim zapomną.
Wszystko to się wydało w czasie
przesłuchań błeszniaków, którzy mieli osobny proces. Leszek O. dostał 15 lat.
ZA
TAKIE ŻARTY GROZIŁO WIĘZIENIE
Człowiek
poszedł po śmierci do piekła i zobaczył Berię stojącego po kolana we krwi.
- Dlaczego
tylko po kolana? - spytał Berię.
- Bo
stoję na ramionach towarzysza Stalina - usłyszał
w
odpowiedzi.
- Kolekcjonuję
dowcipy o sobie - rzekł Churchill do Stalina. - Mam ich cały zeszyt.
- Ja
też - odpowiedział Stalin - Mam ich cały łagier...
Stalin
telefonuje do Berii:
- Ławrentij,
zginęła mi fąjka. Dywersja. Zacznij działać.
- Tak
jest, towarzyszu Stalin.
W
tydzień później.
- Towarzyszu
Stalin, pozwólcie zameldować: w związku
z
zaginięciem waszej fajki rozpoczęto śledztwo. Wykryto spisek. Aresztowaliśmy
400 osób. 389 już się przyznało do dywersji. Zostali skazani i rozstrzelani.
-Nie
spiesz się tak, Ławrentij. Fajka się znalazła.
Nie spiesz się tak, Ławrentij.
Fajka się znalazła.
ZARAŻENI GOMUŁKOWSZCZYZNĄ
Pozostałych maturzystów oskarżono
o spisek przeciwko podwalinom socjalistycznego państwa. Proces toczył się w
budynku Wojewódzkiej Rady Narodowej, jako sesja wyjazdowa Sądu Wojskowego w
Kielcach. Jak podaje sprawozdawca „Trybuny Ludu”, „żadna z sal sądowych w
Częstochowie nie pomieściłaby tylu licznych delegacji robotniczych” Gdy
wprowadzono przestępców, oburzony tłum na ulicy skandował: „Na białego konia
ich wsadzić, niech wyjadą Andersowi naprzeciw!”.
Zygmund Blukacz zapamiętał i inne
okrzyki: „Trzymajcie się”. I lecące w ich stronę czekolady, których nie dało
się złapać skutymi rękami. Skazanemu utkwił w uszach przeciągły krzyk matki.
Gdy go wprowadzili na salę rozpraw, zemdlała.
Chłopcy byli sądzeni według małego
kodeksu karnego, przewidującego surowe wyroki dla wrogów PRL. Blukacza skazano
na sześć lat. Prokurator grzmiał, że oskarżony, jako syn przedwojennego
brukarza, miał szczególny obowiązek bronić zasad demokracji ludowej i o
istnieniu nielegalnej organizacji natychmiast meldować władzy. Adwokat z urzędu
w ogóle się nie odezwał.
Los częstochowskich maturzystów
nie był wyjątkowy. Gdy w 1948 r. na wniosek Bieruta usunięto Gomułkę ze składu
KC, partia chciała znaleźć w terenie dowody, że zaraza gomułkowskiego
„odchylenia prawicowo nacjonalistycznego” szerzy się już wśród młodzieży.
Zaczęły się aresztowania.
Leokadia Blukaczowa błagała
Bieruta - litość. Opisała, jak to jej ojciec
wylosował w 1914 r. numerek do wojska carskiego i już nie wrócił z wojny.
Zostało dwoje dzieci - matka bez zawodu,
pieniędzy. Pierwszy raz najadła się do woli chleba, gdy miała 13 lat. W1936 r.
wyszła za mąż za brukarza. Gestapo zabrało go cztery lata później, bo sąsiad
doniósł, że ma kontakty z partyzantami. Zamordowali go w Auschwitz. Po wojnie
pracowała jako woźna w szkole. Wieczorami szyła parasolki, by dzieci mogły się
uczyć. List pozostał bez odpowiedzi.
- To była twarda kobieta -
opowiadał mi jej syn. - Gdy zobaczyła na widzeniu we Wronkach, że nie mogę
ustać na spuchniętych nogach, wdarła się do gabinetu naczelnika więzienia i
czołgając się do biurka na kolanach żebrała o litość. Odpowiedział po rosyjsku,
że postara się przenieść skazanego do więzienia o lżejszym rygorze. Jeśli tak
się stanie, bo to nie tylko od niego zależy, wyśle jej wiadomość: będzie nią
pusta koperta. I rzeczywiście, po trzech miesiącach przyszedł taki niemy list.
W marcu 1953 r. umarł Stalin.
Więźniowie polityczni doczekali się amnestii, która objęła też Blukacza.
Skrócono mu wyrok do czterech lat. W opinii miał napisane, że nie stwarza
trudności wychowawczych; szlufek do wojskowych spodni szyje w ciągu dnia 800
sztuk, co stanowi 200 proc. normy.
Ale nim otworzyła się przed nim
brama, musiał podpisać zobowiązanie: do końca życia nie zostanie nauczycielem,
nie zamieszka w Warszawie i w żadnym przygranicznym mieście, nie wyjedzie za
granicę.
Po 17 dniach przyszło wezwanie do
wojska. Adres - bataliony robotnicze w Jaworznie. To była jednostka dla byłych
więźniów politycznych. Zakwaterowano ich za drutami kolczastymi w poniemieckim
obozie koncentracyjnym.
- Przez pół dnia - zwierzał mi się
Blukacz - ćwiczyłem z karabinem o przedziurawionym zaniku, a drugie pół
fedrowałem węgiel w „Bierucie”, w brygadzie Stroszka.
Ten stary górnik zastępował mu
ojca: nie przezywał, jak inni, szkolokiem, gdy mu się zwierzył, że chce dogonić
maturę. To był szaleńczy galop: o pierwszej wyjeżdżał z szybu, ochlapał się w
łaźni i biegiem do autobusu. O czwartej w Katowicach zaczynały się lekcje.
Trwały do dziewiątej, w koszarach był o północy. Pobudka o czwartej.
Gdy wyszedł do cywila, dla takich
jak on nie było pracy. Ani w urzędzie, ani w budownictwie, choć miał maturę. I
wtedy Leszek O., też amnestiowany, rzekł: - Na przodku nikt nie będzie się nas
czepiał.
OSINOBUSEM POD ZIEMIĘ
Blukacz do kopalni rudy koło
Częstochowy przyszedł na ślepra, czyli wozaka. - Nie bardzo chciało mi się
zbierać te drobne kawałki niskoprocentowej przecież rudy, które gubiłem z
wózka. Udawałem, przed starymi górnikami, że nie widzę, co spada. A oni wtedy
do mnie: „My tu tak długo szli pod ziemią, na kolanach, a ty chcesz to wyrzucić
na zaciep?” Zawstydziłem się - wspominał.
W październiku 1956 r. Alejami
NMP w Częstochowie szli studenci politechniki z transparentami. Ktoś zobaczył
Zygmunta Blukacza na chodniku. Krzyknął: „Więźniowie polityczni do nas! ”
Porwali go, przeżył jednodniową euforię.
- Pojechaliśmy do Warszawy, na
wiec pod Politechniką. Moi nowi koledzy mówili: „On był więźniem politycznym”
Bardzo dużo uścisnąłem wtedy nieznanych mi rąk - opowiadał.
Bohaterem przestał być, gdy
wyznał, że nie chce mieć nic wspólnego z polityką, woli zjechać na dół i dalej
ciągnąć swój wózek.
Ostatecznie zagrała ambicja.
Zapisał się do wieczorowego technikum górniczego i nie omijając żadnego
szczebla, doszedł do kierownika oddziału. Miał prawo kupowania w sklepie za
żółtymi firankami. W1968 r. minister górnictwa rzucił hasło „szybkościowego
spędzania ścian” Robota zapowiadała się mordercza, ale zarobki kroiły się
spore. Więc cisnął swoich ludzi, ale nie czuł się w porządku, gdy po szychcie
widział, jak są zmęczeni.
A potem w stolicy zdecydowano o zalaniu
podczęstochowskich kopalń rudy żelaza. Że niby nieopłacalne. Zatapiali je po
kolei, aż została ostatnia. Był rok 1976. Ogłosili strajk. Wtedy wystraszona
władza załatwiła im pracę w odległej o 76 km kopalni węgla kamiennego „Grodzisk”. Na
pierwszą zmianę, trzeba było wyjść z domu o czwartej rano. Opanowali więc
sztukę spania w nieogrzanych osinobusach. Tak Blukacz doczekał górniczej
emerytury.
Tamte sprawy z Traugutta? Kontakty
szybko się urwały. Prawdopodobnie wszyscy wystąpili o zatarcie kary. Blukacz w
tej sprawie w 1973 r. dostał taką odpowiedź: „Po rozpoznaniu wniosku postanawia
się zatrzeć skazanie, uznać je za niebyłe, usunąć z rejestrów karnych.
Uzasadnienie: nienaganne prowadzenie się skazanego”.
Jeszcze raz odnowili kontakty, gdy
Sejm uchwalił ustawę o wypłacaniu odszkodowań więźniom politycznym. Dostali
pieniądze. Nie tak wysokie, jak internowani, ale zawsze wsparcie na starość.
Tylko Leszek O. nie wystąpił o odszkodowanie. Czuł się winnym. Tak bardzo, że
gdy urodziło mu się kalekie dziecko, uznał to za karę bożą.
Szanown Autorze !!!. Konkluzja o,, karze boskiej'' dotycząca Leszka Ogłazy jest kompletną bzdurą.
OdpowiedzUsuńBył osoba niewierzącą. I jako człowiek potrafiacy czytać i nie tylko, uzyskał informacje od lekarzy,ze dziecko urodziło się wcześniakiem i napuszczany tlen do inkubatora spalił niewykształcone do końca oczy.
O odszkodowanie nie wystapił poniewaz walczył w obronie Ojczyzny, a nie po to by czerpać z tego korzysci majatkowe. Osoby, które w ten sposób postepowały uważal za me... Tyle w temacie.
Jesli nie zna Autor faktów to proszę nie fantazjować.
Jestem pod wrażeniem. Bardzo dobry artykuł.
OdpowiedzUsuń