Czterdzieści
lat temu lekarka z Szopienic uratowała przed śmiercią tysiące chorych na
ołowicę dzieci. Polska Ludowa ukarała ją za to zablokowaniem kariery naukowej.
HELENA KOWALIK
Jest
rok 1974. Do gabinetu Jolanty Król, młodej lekarki rejonowej w Szopienicach,
wchodzi matka ze słaniającym się sześcioletnim Karolem. - Dochtorko, twój
bajtel ledwo dycho, on taki lichy, mnie się zdo, że kipnie - biadoli kobieta.
Lekarka zna tego pacjenta z
nawracającą anemią. Mieszka tuż koło huty, przy ulicy Rzemieślniczej. Ma
czarne, zepsute zęby i koślawe nogi, którymi człapie jak bocian, co świadczy o
uszkodzeniu nerwów obwodowych. Jest trochę opóźniony w rozwoju, jak większość
mieszkańców Rzemieślniczej. Ale tym razem stan zdrowia dziecka pogorszył się
tak bardzo, że pani doktor wypisuje skierowanie na obserwację do kliniki w
Zabrzu. Konsultantem wojewódzkim do spraw pediatrii jest prof. Bożena Hager-Małecka. Właśnie wróciła z międzynarodowego
sympozjum w Szwajcarii, gdzie pokazano jej przypadek rzadko występującej u
dzieci ołowicy. Pacjent nabawił się jej, jedząc przez
dłuższy czas z talerza powleczonego ołowiową farbą.
- Po obejrzeniu Karola coś mnie
tknęło - pani profesor zwierzyła się przez telefon lekarce z rejonu - kazałam
oznaczyć poziom ołowiu w moczu. Gdy przyszły wyniki z laboratorium, moja
pierwsza myśl była: ale się sypnęli. Bo tego metalu u Karola wyszło straszliwie
dużo. W ponownym badaniu wynik się potwierdził: chłopak ma ołowicę. Nazajurz
Bożena Hager-Małecka jedzie do przychodni w Szopienicach. - Dużo
tu takich jak Karol? - pyta doktor Król.
Doktor Król powie mi później: -
Odruchowo spojrzałam w kierunku kominów pobliskiej huty ołowiu. Opary siarki,
które ulatniały się podczas wytopu, przerabiano tam na kwas siarkowy używany do
produkcji superfosfatu. A w 1864 r. otwarto jeszcze w Szopienicach hutę ołowiu.
Profesor Hager-Małecka myślała o tym samym, co ja.
PISAĆ DO GRUDNIA
Obie lekarki postanawiają
przebadać pod kątem ołowicy wszystkie dzieci w Szopienicach. Ale tak, aby nie
dowiedziały się o tym władze. W Polsce Ludowej ołowica u dzieci „nie może”
występować.
Doktor Król: - Z laborantką
zaczęłyśmy od ulic najbliżej huty: Obrońców Westeiplatte, Rzemieślniczej,
Makarenki. Potem Zjednoczonej Partii i dalej, w promieniu 400 m od komina. Od
rana do późnego wieczora trwało pobieranie moczu i krwi na zbadanie kwasu
delta-aminolewulinowego. Gdy wynik był zły albo podejrzany, oznaczałyśmy go
krzyżykiem, bo w dokumentacji medycznej nie mogło paść słowo „ołowica”.
Pierwsza protestuje poczta, gdyż
listonosz musi dziennie doręczać po kilkadziesiąt zawiadomień o obowiązku
pofatygowania się do przychodni. Postanawiają więc same chodzić do pacjentów w
przyfabrycznych, przeżartych grzybem familokach. Na widok kłębów żółtego dymu,
które wypluwa komin huty, zamykają okna, bo smród jak z zepsutych jajek oblepia
włosy, ubrania, dławi w gardle.
Dzieci z krzyżykiem od razu są
zawożone do szpitali. Trudno to ukryć, na ulicach Szopienic mówi się o jakiejś
zarazie.
- Wiedziałam - wyjaśniła mi po
latach prof. Hager-Małecka - że można było mnie oskarżyć o sianie
paniki. Miałam wówczas w Instytucie Pediatrii wielu wrogów. Wystarczyło
powołanie komisji z trzech profesorów, którzy stwierdziliby, że w Polsce nie ma
ołowicy dziecięcej, a choroby pacjentów, zwłaszcza otępienie umysłowe, wynikają
z zaniedbań środowiskowych. Dlatego się nie zgodziłam, gdy dyrektor instytutu
zażądał przekazania mu całej dokumentacji. Poszłam do wojewody katowickiego,
Jerzego Ziętka. Znał się z moim ojcem. Lecz co za pech - wyjechał na urlop. Gdy
wrócił, mówi: - Co żeście znów narobili?! Teraz to już szybko pisać do Grudnia.
Zdzisław Grudzień był I sekretarzem KW w Katowicach. Wysmarowałam raport na
kilku kartkach. Jorg, jak między sobą nazywaliśmy Ziętka, krzywił się: „Źle,
trzeba pokorniej”. Poprawiłam.
Zaklejałam kopertę, gdy zadzwonił
telefon
- Gierek jest w Katowicach.
Postanowiłam iść prosto do niego. I sekretarz KC dostał list na oczach
wszystkich, podczas konferencji.
Kazali mi czekać. - Mogą nas
zamknąć - uprzedziłam Królową. O świcie
stawiłam się w partyjnym gmachu u sekretarza Gerarda Kroczka. To była wtedy
figura od przemysłu. Po jego minie - myślę - poznam, jaki jest wyrok. A on od
razu wstał zza biurka, podał mi rękę. I pogratulował obywatelskiego stanowiska.
No to ja na nic więcej nie czekałam.
„PTASZKI” PRZY NAZWISKACH
W tym czasie dr Jolanta Król nadal
systematycznie przeczesuje przyzakładowe osiedle. Od dawna już nie liczy
przepracowanych i niezapłaconych godzin. Bada, zbiera butelki z całodobowym
moczem, odwozi dzieci do kliniki, pisze codzienne raporty dla sanepidu i dla
komitetu wojewódzkiego, czasem chodzi tam się tłumaczyć. Pierwsza rozmowa jest
jednym krzykiem, gdy bowiem wspomniała o tłumie
matek pomstujących na hutę, jeden z sekretarzy wrzasnął: - Co to, bunt? Bunt?
Gdy chore dzieci po kuracji
szpitalnej wywieziono do sanatoriów, lekarki postanawiają, że nie dopuszczą,
aby wróciły do dawnych nor. Udało się załatwić osiem lokali. - A nam trzeba
kilkaset - odpowiada prof.
Hager-Małecka.
Akurat wtedy huta budowała nowe
bloki przy ulicy Rybki. Postanowiono odsunąć kolejkę oczekujących i zasiedlić
je „ołowikami” z familoków. Listę 621 rodzin ustala dr Król. Udaje się też
załatwić na piśmie nakaz „rozbiórki domów wokół Huty Metali Nieżelaznych
»Szopienice« z powodu zagrożenia życia mieszkańców gazami i pyłami
przemysłowymi”
Tymczasem prasa nadal milczy.
Dopiero od połowy 1975 r., gdy Szopienice huczą od sensacyjnych wieści,
„Trybuna Robotnicza” podaje drobnym drukiem w rubryce „Z województwa” że w
kilku rejonach katowickiego przeprowadzono profilaktyczne badania dzieci w celu
porównania stanu ich zdrowia z kondycją
rówieśników mieszkających na tzw. terenach zielonych.
W rzeczywistości nie było żadnych
porównań. Prywatna kartoteka dr Jolanty Król zawierała wyłącznie 5 tys.
„ołowików”.
GDZIE SĄ KWITY
Pani profesor zaczęła namawiać
młodą lekarkę na pisanie doktoratu. Jolancie Król dodało to skrzydeł. W 1975 r.
praca była gotowa. I wtedy zaczęły się piętrzyć prze - szkody. Coraz mniej
kompetentnych osób chciało z nią rozmawiać na temat ołowicy. Gdy nawet radca
prawny w hucie powiedział, że ten temat jest już nieaktualny (a huta dymiła
nadal), zrozumiała, że sprawę zatrucia dzieci odłożono na górną półkę. Ale
jeszcze się nie poddała. Poszła do rektora Śląskiej Akademii Medycznej Jana
Jonka. Chciał, aby nieco ukryła dane statystyczne, później lekarka musiała
zmieniać temat swojej pracy. Wreszcie anonimowy recenzent ocenił dysertację na
niedostateczną. Doktorantka podpisała na żądanie rektora oświadczenie, że
przekazuje rękopis do tajnej kancelarii Akademii Medycznej.
Jedynym drukowanym śladem tej
benedyktyńskiej roboty jest lapidarny komunikat w „Pediatrii Polskiej” rocznik
1977. Król występuje tam jako współautorka opisu charakterystycznych cech
choroby małego Karola K.: niedobór wzrostu - 21 cm, klatka piersiowa tzw. kurza, chód „bociani” z opadaniem
stóp. Otwarty zgryz, zęby z ciemnobrunatnym nalotem, mowa bełkotliwa.
Powoli Jolanta Król pogodziła się
z myślą, że nie zrobi doktoratu. Nadal w swej peryferyjnej przychodni z uporem,
bo dawno zgasło zielone światło, tropiła wśród dzieci ołowicę. Niestrudzenie
też wysyłała do wojewódzkiego sanepidu sprawozdania. Najczęściej bez
odpowiedzi.
Lekarka namawiała tych z
familoków, aby występowali do sądu przeciwko hucie o odszkodowanie za utracone zdrowie. Pomagała pisać pozwy.
Sąd katowicki rozpatrywał każdy pozew oddzielnie i żądał udokumentowanych
roszczeń. Nie wystarczało wprowadzenie na salę opóźnionego umysłowo dziecka z
przezroczystą skórą i czarnymi zębami. Sąd
pytał, gdzie jest napisane, że to skutek ołowicy, niech powód pokaże kartę ze
szpitala. - Przeca papieru nie wydawano - odpowiadały skołowane matki.
CO PANI TU ROBI?
Kiedy w 1980 r. powstała w hucie
Solidarność, przypomniano sprawę ołowicy u dzieci, ale nie zachował się tam
żaden lekarski dokument na ten temat. Wtedy
ktoś wymienił nazwisko Jolanty Król. Pojechano po nią.
- Odżyłam - wspominała z radością
tamten gorący czas lekarka. - Skoro solidarnościowcy liczyli się z moim zdaniem,
uświadomiłam im, że jedna akcja z 1974 r. ratowania ołowików to za mało. Trzeba
przebadać wszystkich mieszkańców Szopienic. Póki co - od następnego dnia
załatwić dzieciom spod huty deficytowe wówczas mleko. Podchwyciła to „Trybuna
Robotnicza” i wkrótce 10 tys. litrowych butelek przyjeżdżało codziennie do
szopienickich sklepów.
W atmosferze euforii wszyscy
chcieli zrobić coś dobrego.
Instytut Ochrony Środowiska
pożyczył spektrofotometr, dzięki któremu wynik badania na ołów odczytywało się
natychmiast.
Nie do porównania z chałupniczymi
metodami z roku 1974.
Wtedy, aby się zorientować, ile
dziecko wydaliło ołowiu, laborantka trzęsła probówką, przekładając ją z ręki do
ręki dwie godziny!
Z tajnego archiwum KW wydobyto
protokół spisany w roku 1974 podczas narady w sprawie dzieci z ołowicą. Wtedy
po raz pierwszy wyszło na jaw, że filtry zainstalowane w kominach szopienickiego
kombinatu to atrapa, 350 m
od fabrycznych murów zapylenie powietrza przekracza normę tysiąc razy.
Jolanta Król była wówczas stałym
gościem huty. O jej względy zabiegali zarówno dyrekcja, jak i związki zawodowe.
Przychodziła na wielogodzinne narady i siadała na widowni. Zazwyczaj milczała.
Ale gdy powiedziała kiedyś z mównicy, że mieszkańców Szopienic może uratować
tylko całkowite zamknięcie 150-letniej huty i przeoranie wokół niej gruntu, dr
Maria Kaczmarzowa z Instytutu Medycyny Pracy prychnęła: - „Matka Boska
Szopienicka!” Było to jedyne wystąpienie lekarki nieskwitowane oklaskami.
Strach sparaliżował załogę. Nazajutrz przyszedł do niej do przychodni ojciec
ołowika - Dochtorlco, ale ja się wczoraj rychtig zgorszył na was, takie larmo
zrobiliście. Wiecie, to byłoby isto, ale ja mom trzy krzyże (Tak oznaczano w
książeczce zdrowia zaawansowaną ołowicę - HK), to gdzie pójdą?
Co miała odpowiedzieć? Że tkwiąc w
tej fabryce, skazuje siebie i swoją rodzinę? On wiedział to od dawna.
W 1981 r. rektor Śląskiej Akademii
Medycznej oskarżony przez Solidarność o łapówkarstwo i malwersacje postanowił
uciec z fałszywym paszportem do Wiednia. Złapali go w Jugosławii, zawrócili do
Polski. Kompromitacja. Profesor Bożena Hager - -Małecka napisała do „Trybuny
Robotniczej” jak to było z zamknięciem w rektorskim sejfie doktoratu Jolanty
Król. - „Dołożę starań - deklarowała autorka artykułu - aby wydobyć tę świetnie
udokumentowaną pracę na światło dzienne”.
Niedługo potem zaproszono lekarkę
z Szopienic do telewizji na dyskusję o etyce
lekarskiej. Przyszła też prorektor
Bożena Hager-Małecka. Mówiło się, że zostanie rektorem. Królowa rzuciła się w
jej stronę, wszak bardzo się do siebie zbliżyły tamtego lata 1974 r. Ale pani
profesor zapytała chłodno: - A co pani tutaj robi?
Królowa milczała już do końca
programu. Hager-Małecka zapytana o ołowicę u szopienickich dzieci zauważyła
przed kamerą:
- Takich pediatrów jak pani Jola
mamy na Śląsku bardzo dużo.
O zmarnowanym doktoracie nie było
już ani słowa. - Nie dla mnie te pałacowe układy - powiedziała Jolanta Król po powrocie do domu. I zabrała się
za haftowanie; to zawsze koiło jej nerwy.
NIE MÓW! BO CIĘ Z ROBOTY WYLEJĄ
Ale los ołowików nie dawał jej
spokoju. Dwa lata później, choć pracowała już w innej przychodni, sięgnęła po
stary notes. Podkreśliła w nim cztery pierwsze nazwiska z listy tych rodzin,
które straciła z oczu, gdy poszły do nowych bloków, a ona wyprowadziła się do
Katowic. - Obejdę wszystkich, zobaczę jak żyją teraz, co z dziećmi. Zaczniemy
od rodziny Karolka K. Tam było dziewięcioro dzieci - postanowiła. Towarzyszyłam
jej wtedy jako dziennikarka.
- Nasza dochtorka kochana! -
zawołała już od progu matka chłopca, od którego zaczę - ła się cała akcja z
ołowikami. Przy kuchennym stole siedział niespełna 16-letni Karol. Chudy, z
wyraźnie wystającymi krzywicznymi żebrami, ziemistą cerą. I ten chód -
niepewny, „bociani” Król: - Myślałam, że będzie gorzej. Coś jednak ta zmiana
adresu dała.
Wyjęła stary notes. Pod nazwiskiem
rodziny, u której gościłyśmy, dopisuje nowe informacje: Karol lat 16 - w szkole
życia. Józek lat 19 - na rencie inwalidzkiej. Dorabia stróżowaniem. 15-letnia
Basia w zakładzie Caritasu. 21-letni Henryk sprząta klatki. O rok młodsi Paweł
i Jan w budowlance. 22-letnia Renata wyjechała do Tych. Pracuje w szpitalu,
jako salowa. Marysia wyszła za mąż, przeprowadziła się do teściów. Ma dziecko,
niestety też z ołowicą. Najstarszy z rodzeństwa Piotr, który pracował w hucie,
po zlikwidowaniu trujących oddziałów jest na zasiłku.
- A pani? - lekarka pyta matkę -
nadal na nocki w kopalni? - O nie, już mi to tyranie na grubie od 15. roku
życia za bardzo dojadło. Teraz kolejowe wagony sprzątam i o rencie myślę.
- Ile dostała pani odszkodowania z
huty?
- Ja? Nic. Powiedzieli, że nie mam
dobrych papierów.
Gdy wychodzimy na ulicę, doktor
Król
daje upust oburzeniu. Dziewięć
prac naukowych powstało z opisu choroby tej rodziny, autorzy dorobili się
tytułów profesorskich, stanowisk, tylko ci biedacy pozostawieni sami sobie.
Podobnie jak pozostałe przesiedlone rodziny. Bloki postawione dziewięć lat
temu zamieniły się w slumsy z powybijanymi szybami, zdewastowanymi klatkami.
Staw, który miał być rekreacyjną oazą Szopienic, to cuchnący ściek z kożuchami
odpadów na brzegach.
Po wizycie u ołowików odczytałam w
tej okolicy zapisy w punktach pomiaru zanieczyszczenia powietrza. Mój
przewodnik - inżynier Bernard Cymander z Wojewódzkiej Stacji Sanepidu -
skomentował raporty: - Średnio norma przekraczana jest 160 razy. Ale często się
zdarza, że dwa razy tyle. Zaś w pyle ulicznym i na działkach pracowniczych
ołowiu jest 400 razy więcej, niż w glebach terenów spoza województwa.
Jego nowa szefowa Maria Kaczmarzowa,
która przyszła z Instytutu Medycyny, ujawnienie mi skali zanieczyszczenia
powietrza w Szopienicach uznała za „wywoływanie paniki, co jest szkodnictwem
społecznym”. - Tę Królową - dyrektorka podniosła głos - należałoby oddać pod
sąd.
Afera z zatruciem dzieci
wprowadziła tylko zamieszanie w planach modernizacji huty. Gdyby nie te
wyburzenia, byłyby pieniądze na zrealizowanie koncepcji Instytutu Medycyny.
Usłyszałam też, że nie ma potrzeby informowania przyjmowanych do huty
robotników, że mogą zapaść na ołowicę. Wystarczy wywieszenie plakatów, by częściej
myli ręce.
A jednak doszło do likwidacji
huty. Pod koniec lat 80. z dawnego kombinatu pozostał tylko zakład Baterpolu do
odzyskiwania ołowiu ze starych akumulatorów. Skażoną ziemię przykryto tonami
piachu zwiezionego z Opolskiego.
JESZCZE ŻYJEMY
Mój tekst o Jolancie Król z 1983
r. został przedrukowany w antologii reportaży
- Górnym Śląsku „Pierony”
(Wydawnictwo Agora, 2014). Przeczytała go Rzecznik Praw Obywatelskich prof. Irena Lipowicz - zdecydowała o przyznaniu zapomnianej już
bohaterce honorowego odznaczenia. Uroczystość odbyła się w Katowicach. Były
gratulacje, wzruszenia i skromne słowa pani doktor: - Robiłam, co do mnie, jako
lekarza, należało.
A gdy opadły emocje, emerytowana
już lekarka wybrała się po 40 latach do Szopienic, zobaczyć, jak się żyje jej
ołowikom. W mieszkaniu rodziny K. zastała tylko trzech braci: Karola, Piotra i
Henryka. Ich rodzice już nie żyją. Siostry wyprowadziły się do mężów. Janek i
Paweł umarli kilka lat temu na atak serca. Pochowali też 42-letniego Józefa.
Długo chorował - ostatecznie dobiło go zapalenie płuc. Trzej dorośli bracia
żyją z 1200 zł renty Karola. Jakiś czas pracował w spółdzielni inwalidów. Dali
mu tam buty ortopedyczne, żeby „nogi nie latały na wszystkie strony”, ale gdy
go zwolniono, bo za dużo miał chorobowego, buty musiał oddać. Teraz próbuje
dorobić do renty, zbierając złom. Ma kłopoty z mówieniem, nie zawsze panuje nad
nerwami. Ale stroni od alkoholu, podobnie jak pozostali bracia.
53 -letniego Henryka też często
bolą nogi, to u ołowików typowe. Z tego powodu stracił robotę na budowie i
podobnie jak Piotr nie może znaleźć innej. - Najważniejsze, że się żyje
dochtorko - bracia pocieszali zmartwioną lekarkę. Wielu z tych, z którymi jako
dzieci bawili się pod murami huty, już mieszka na cmentarzu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz