System
brania łapówek za indeks w Białostockiej Akademii Medycznej nie zawodził przez
dziesięć lat.
HELENA KOWALIK
Kulego.
Ja miawszy piniondz do rąk, na wsio sposób znajda - odpowiedział prof. fan Broda z wileńskim zaśpiewem do swego gościa Jana W., co
świadczyło, że jest w dobrym humorze.
Interesant w gabinecie prorektora
Akademii Medycznej Białegostoku przyjechał z dyskretną prośbą. Chciał, żeby
jego syn dostał się na studia. Nie będzie to proste, bo chłopak oblał już
egzaminy wstępne w Warszawie oraz w Łodzi. - Jeśli Walduś nie zrobi dyplomu
stomatologa, nie będzie mógł przejąć po mnie prywatnej praktyki, a mam w
Warszawie trzy gabinety dentystyczne. Cała nadzieja w tobie, koszty się nie
liczą - interesant postawił sprawę jasno, jako
że znał się z prorektorem z czasów studiów.
- Ty wiesz, że ja muszę się
podzielić z innymi... - zaczął finansowe pertraktacje prorektor. Jan W.
położył na biurku 20 tys. zł. Dokładnie tyle wynosiła w 1971 r. miesięczna
pensja prorektora. (Statystyczna krajowa 2,6 tys. zł).
- Między nami nic nie było. Co
oczy widziawszy, to ty nie mówiwszy - zastrzegł się Jan Broda i schował
pieniądze do portfela.
Wkrótce ojciec Waldka mógł się
upewnić , że prorektor dotrzymuje słowa. Kandydat dostał ściągi z odpowiedziami
na pytania, które będą mu zadane w czasie egzaminu. Niestety, nie wykuł ich na
pamięć, co więcej, nawet do nich nie zajrzał i mimo łaskawości komisji
egzaminacyjnej nie udało się go przepchnąć dalej.
Po roku pan W. znów zapukał do
gabinetu profesora - tym razem stawka za pomyślny egzamin była jak po starej
znajomości, bo tylko 15 tys. zł.
- Zastosujemy wariant B, będzie
dobrze - zapewnił prorektor do spraw nauki podłamanego już właściciela trzech
gabinetów dentystycznych. - Wyszukam wśród moich studentów kogoś, kto ma
charakter pisma podobny jak u twojego Waldka. Podstawiony student napisze
wszystko, co trzeba, na ostemplowanym arkuszu i w ubikacji mój człowiek wymieni
się z twoim synem kartkami.
Manewr się udał, Waldemar W. został
studentem Białostockiej Akademii Medycznej. Ale nie na długo. Wyleciał po
pierwszym semestrze, bo nie zaliczył żadnego egzaminu.
OSTATNIE ŻNIWO
Kiedy dwa lata później dojdzie do
procesu, oskarżony profesor powie o swoim protegowanym Waldemarze W., że to
debil i żałuje, że pomagał takim matołom w dostaniu się na studia. Ale był to
wyjątkowy casus. Zazwyczaj wyciągał pomocną rękę do zdolnych kandydatów, tylko
bez fartu.
Z materiałów śledczych wynikało,
że prorektor „pomagał” tak już od ponad dziesięciu lat i wieść o tym, że w
Białymstoku można sobie kupić indeks, rozniosła się daleko. Do lekarza
pracującego w odległym mieście innego województwa przyszła pacjentka z
pytaniem, czy to prawda, że zna on prof. Brodę, bo tak mówił ich
wspólny znajomy. Gdy informacja się potwierdziła, chora wyjawiła prawdziwy cel
wizyty. Chce dać łapówkę za przyjęcie córki na studia. Czy pan doktor mógłby do
tego prorektora zadzwonić i umówić ją na spotkanie w cztery oczy?
Rodzice niedoszłych studentów
trafiali do profesora kilkoma kanałami. Sprawdzone było pośrednictwo pewnego
rolnika, który sprzedał Brodzie działkę nad jeziorem i z racji tej znajomości
drzwi do gabinetu prorektora były dla niego zawsze otwarte. Dobre dojście miała
też urzędniczka na poczcie w Białymstoku, z którą profesor wdawał się w pogawędki,
gdy odbierał przesyłki. - Oskarżony wcale się nie wywyższał - zeznała później
w sądzie owa kobieta. - Można mu było się zwierzyć z kłopotów, zawsze się
starał pomóc.
To, że profesor bierze, stało się
na uczelni tajemnicą poliszynela, ale przez długie lata żaden z 600 pracowników
naukowych nie reagował. Jowialnego wilniuka lubiano, bo z każdym był za pan
brat i potrafił się odwdzięczyć. Jeśli od kogoś na uczelni potrzebował
dyskretnej pomocy w przepchnięciu głąba (jak sam zwykł się wyrażać o swych protegowanych), to prośbę
wspierała koperta. I wszyscy byli zadowoleni.
Ten błogostan przerwały zmiany polityczne
w kraju. W 1971 r. we władzach województwa pojawili się nowi ludzie, notabene
przywiezieni w teczce z Warszawy. Energicznie zapowiedzieli walkę z
miejscowymi układami, co oznaczało, że nietykalni przestali być nietykalni. Od
razu do Komitetu Wojewódzkiego Partii sypnęły się donosy. Między innymi na
skorumpowanego Jana Brodę. Pojawił się problem.
Profesor był mocny partyjnie. Od
wielu kadencji sekretarz komitetu uczelnianego, chlubił się wysokimi
odznaczeniami państwowymi. Z zamiarem zamiecenia nieprzyjemnych donosów pod
dywan partia zleciła Ministerstwu Zdrowia rutynową kontrolę przyjęć na studia w
Akademii Białostockiej w roku akademickim 1971/72. Niestety, sygnały o korupcji
się potwierdziły. Za brak nadzoru nad rekrutacją trzeba było rektora odwołać.
Następnie śledztwo przejęła
prokuratura i wtedy pojawiło się groźne dla podejrzanych słowo łapówka. Broda
nadal czuł się pewnie jako zasłużony pionier białostockiej uczelni. Nawet
wtedy gdy jego współpracownicy już byli za kratkami, on zbierał łapówkowe
żniwo, bo akurat trwała rekrutacja na studia.
W listopadzie 1972 r. został
jednak aresztowany. Zarzut: zagarnięcie przeszło pół miliona złotych od osób
chcących bezprawnie się dostać na studia. Prokuratura dysponowała 59 dowodami
korupcji. Ponadto Broda był podejrzany o nielegalny obrót dewizami. Ze śledztwa
wynikała jego duża operatywność w kupowaniu, sprzedawaniu i wymianie na inną
walutę marek, dolarów oraz rubli - rzecz w PRL zakazana.
Prorektor zrazu zaprzeczał
oskarżeniom. Jego żona wołała o szacunek dla wybitnego naukowca. W przekonaniu,
że śledczy nie orientują się, z kim mają do czynienia, profesor uświadomił ich
o swych zasługach dla rozwoju Akademii. Studia medyczne zaczęte w czasie wojny
w Wilnie ukończył skróconym kursem już w wyzwolonym Lublinie w 1944 r. Po
czterech latach powołano go na stanowisko pełnomocnika ministra zdrowia. W roku
1961 został docentem na AM w Białymstoku i kierownikiem katedry fizjologii. Rok
później dziekanem, następnie prorektorem z tytułem profesora nadzwyczajnego. W
Radzie Państwa leżał już wniosek o nominację na profesora zwyczajnego. Tę
karierę przerwało tragiczne nieporozumienie, jak to prorektor określił swój
pobyt w areszcie.
Również pozostali podejrzani
uprzedzali prokuratora, że pochopnymi wnioskami z śledztwa szkodzi reputacji
Akademii i choć niewątpliwie w procesie zostaną uniewinnieni, szkodę trudno
będzie naprawić.
FERAJNA
Oskarżyciel publiczny jednak się
nie wycofał. Przed sądem poza profesorem stanął też adiunkt Henryk Bańkowski,
od dziesięciu lat współpracujący z nim w zakładzie fizjologii. Towarzysko byli
nierozłączni: razem polowali, wyjeżdżali za granicę na sympozja, a podczas
urlopu na wczasy. Śledczy odnotowali, że gdy do Akademii weszła kontrola z
Ministerstwa Zdrowia, dr Bańkowski złożył wymówienie, chciał wyjechać z
Białegostoku. Nie zdążył.
Trzecim z oskarżonych pracowników
naukowych uczelni był doc. Jerzy Drewnowski, sekretarz komisji rekrutacyjnej.
Przesłuchiwany zauważył, że ta funkcja wymagała odporności na pokusy. On tylko
raz uległ i przyjął pieniądze za ułatwienie wpisania protegowanego na listę
studentów. Traktował to jako pożyczkę, której niestety przez trzy lata nie zdążył
oddać. Śledztwo wykazało, że docent od wielu lat ujawniał profesorowi
zakodowane numery prac egzaminacyjnych, a nawet tematy.
Spośród pięciu szeregowych lekarzy
odpowiadających przed sądem najcięższe zarzuty ciążyły na 45-letnim Piotrze
Rybaku. Oskarżony dostał dyplom lekarza tuż przed aresztowaniem, po 22 latach
studiowania na Akademii Medycznej. Rybakowi nie spieszyło się do codziennej
harówki w zatłoczonych przychodniach; status wiecznego studenta, totumfackiego
profesora, był dla niego zdecydowanie korzystniejszy pod względem finansowym.
W Akademii głównym zajęciem studenta
Rybaka było napędzanie do gabinetu
jego szefa zdesperowanych rodziców dzieci, które nie dostały się na studia
medyczne. To on brał na swe barki uzgodnienia wysokości łapówki i później, po
jej przekazaniu profesorowi, pilotowanie protegowanego. Z braku własnego
gabinetu interesantów przyjmował na zapleczu lokalu Gospoda Ludowa.
Świeżo upieczonym lekarzem był również
Zdzisław Sroczyński. Do 1963 r. jeździł taksówką w Białymstoku. Przez adiunkta
Brodę, który lubił zabierać z akademika ładne studentki na kolacje (i wtedy podjeżdżał
taksówką), Sroczyński poznał profesora. Doradził mu w kupnie samochodu na
giełdzie, potem zmieniał w wozie olej, mył karoserię. Rychło stał się na
uczelni nieocenioną złotą rączką dla zmotoryzowanych pracowników naukowych.
Korzystali z jego usług, za plecami nazywając pogardliwie pucywozem. Albo kanarkiem,
bo w czasie roboty melodyjnie gwizdał.
Sroczyński cierpliwie znosił
złośliwe przycinki, bo w gruncie rzeczy dobrze się na uczelni urządził. To jego
w czasie egzaminów wstępnych profesor wysyłał do ubikacji, by tam podmienił
prace protegowanych kandydatów. On woził prorektora na zagraniczne konferencje
i przed powrotem do kraju zmyślnie ukrywał w samochodzie towary, których nie
powinien widzieć celnik. Taka zażyłość musiała procentować. Gdy taksówkarz
postanowił zmienić zawód i leczyć ludzi, bez problemu dostał od Brody indeks
studenta. Za egzaminacyjne ściągawki zapłacił tylko symboliczne 100 dolarów.
Zaliczenia semestralne dostawał już za friko; była to prowizja za
przyprowadzenie do gabinetu prorektora rodziców, gotowych bez mrugnięcia okiem
położyć na biurku 20 kafli za wpisanie ich pociechy na listę studentów.
Na szczęście nie zdążył swym
nieuctwem zaszkodzić chorym. Gdy miał już zacząć staż w szpitalu, został
aresztowany za nielegalny handel obcą walutą. Po roku opuścił więzienie, ale
już trwało śledztwo w sprawie łapówek za przyjęcie do Akademii. Wkrótce znalazł
się na liście aresztowanych.
DWA WARIANTY I WYJŚCIE AWARYJNE
Gdy 129 świadków potwierdziło na
procesie łapówkowy proceder w białostockiej uczelni, oskarżeni przestali
twierdzić, że są niewinni. Broda przyznał się do łapówek w 59 przypadkach, w
sumie o wartości pół miliona złotych. Tyle mu udowodniono, a oskarżony z
notesem w ręku sprawdzał dokładność prokuratorskich wyliczeń. Gdy sędzia
pomyłkowo zaniżył wielkość łapówki za poprawkowy egzamin, profesor zmienił
kwotę na wyższą.
Ta skrupulatność dała się we znaki
sądowi, gdy przyszło do wyliczania korzyści rzeczowych. Ich lista nadwerężyła
wizerunek oskarżonego, jaki kreował, wygłaszając w sali sądowej wykład na
temat swego dorobku naukowego. Profesor wymienił po łacinie tytuły swoich 100
prac naukowych, przedstawił się jako promotor 17 przewodów doktorskich, członek
wielu zagranicznych towarzystw fizjologicznych. Jego referaty wygłaszane na
sympozjach tych organizacji były, jak twierdził, zawsze entuzjastycznie
przyjmowane.
W kontekście międzynarodowych
sukcesów roztrząsanie na sali sądowej, ile oskarżony wziął koniaków, a ile
zegarków, brzmiało groteskowo. Ale obronie nie udało się ukryć, że Broda nie
odrzucał żadnej łapówki. Brał złoto, obcą walutę, bony PKO, nie pogardził 40
-kilogramową beczułką miodu czy koniakami, które jego asystent od razu
sprzedawał w delikatesach. A także kolekcją znaczków pocztowych, złotymi
spinkami, wiecznym piórem marki Waterman, nożem myśliwskim, pudełkiem
kubańskich cygar, serwisem z Ćmielowa. Nawet płaszczem ortalionowym.
Gdy sędzia odczytał listę tych
korzyści, profesor z notesem w ręku precyzyjnie korygował niektóre dane. Na
przykład co do ilości miodu. W beczce było 35 kg, a nie - jak napisał
prokurator w akcie oskarżenia - 40
kg. Następnie Broda przedstawił sprawdzony przez lata
praktyki mechanizm korupcji.
Stosowano trzy schematy. Schemat
A dotyczył tych kandydatów, którzy zdali, lecz zabrakło im punktów. Prorektor
obiecywał ich dopisanie, ale to kosztowało. Ile? Różnie. W zależności od liczby
zaangażowanych w fałszerstwo osób.
Schemat B dotyczył większych
głąbów, jak dosadnie wyrażał się profesor o swych protegowanych podczas
procesu. Tych, którym potrzebne były w czasie egzaminu ściągi. Kandydata
sadzało się w sali egzaminacyjnej wyposażonej w kabinę do projekcji filmów,
tzw. medykamerę. Tak naprawdę była to atrapa, w której ukryty „pucywóz”
odczytywał przez wywiercony wizjer tematy wypisane na tablicy. Po rozpoczęciu
egzaminu biegiem zanosił je
do zakładu fizjologii, matecznika
profesora, gdzie czekali już adiunkt z docentem (późniejsi oskarżeni), aby
napisać odpowiedzi. Następnie Sroczyński zaczajał się ze ściągą w ubikacji
(czasem damskiej) i oczekiwał na zdającego.
Schemat C, najmniej korzystny dla
starających się o indeks, wymagał płacenia długofalowego. Jeśli kandydat na
przyszłego lekarza nie był w stanie nawet przepisać profesjonalnie
przygotowanej przez adiunkta Bańkowskiego ściągi czy podmienić w ubikacji
arkuszy egzaminacyjnych, robiono go wolontariuszem w dozorowanym przez
profesora zakładzie fizjologii. Tam nie tylko musiał przez rok pracować za
darmo, ale jeszcze co miesiąc przekazywać ustaloną kwotę na osobiste konto
prorektora. Opiekunem protegowanego był najstarszy student Akademii (22 lata
studiowania), Piotr Rybak. Leser od każdego podopiecznego brał 25 tys. zł, choć
profesorowi mówił, że 5 tys. - Tyle lat go holowałem, a on mnie kiwał! - zauważył
na procesie z goryczą prof. Broda.
U prorektora można też było
załatwić przełożenia terminu egzaminów, wielokrotne dopuszczenia tej samej
osoby do poprawki, przywrócenie praw studenta relegowanemu za fałszywy podpis w
indeksie. Wygórowaną wysokość łapówki profesor tłumaczył koniecznością przekupienia
dziekanów z innych wydziałów. Inna rzecz, że Brodzie się nie odmawiało. Jeden
ze świadków, pracownik naukowy Akademii, zeznał w sądzie, że gdy prorektor w
rozmowie z asystentem przechodził na język wileński: „Kulego, zróbcie ta dla
mnie”, było wiadomo, że nie chodzi o przysługę
na piękne oczy.
On też nie odmawiał koleżeńskiej
pomocy. Zazwyczaj lekarze, który chcieli załatwić dla swego dziecka indeks, nie
owijali sprawy w bawełnę. Pewien prowincjonalny lekarz, żegnając się z
prorektorem, położył mu na biurko 10 tys. zł. Gdy tamten udawał skrępowanie,
interesant przekonał go do schowania pieniędzy w szufladzie słowami: - Bierz,
ja jestem jedynym ginekologiem w moim miasteczku, a ty tylko fizjologiem.
- Wielu pracowników naukowych
Akademii zwracało się do mnie z prośbami w sprawach studentów i kandydatów -
zeznał Jan Broda. - Nie odmawiałem, choć pieniądze, które mi kładli na biurko,
nie były znaczące: 5 tys., czasem 10, 100 dolarów, 100 marek NRF. A jeszcze
trzeba się było podzielić z pośrednikami!
Dopiero na sali sądowej profesor
się dowiedział, że jego współpracownicy,
których wprowadził do łapówkarskiego interesu, nie oddawali mu wszystkiego, co
było w kopertach, część pieniędzy zatrzymując dla siebie. Zabolała go ta
nielojalność, przecież dostawali uzgodnioną prowizję. Od tej chwili wyrażał się
o swych wspólnikach w oszustwie z pogardą. Nie rozmiękczyły go nawet łzy
„kanarka”, który szlochając, zapewniał, że dla kochanego profesora zrobiłby
wszystko.
POZDROWIENIA Z GOSPODY LUDOWEJ
Proces trwał miesiąc. Sąd
Wojewódzki w Białymstoku skazał Jana Brodę na 10 lat więzienia. Na taki sam
okres profesor został pozbawiony praw publicznych. Ponadto zasądzono przepadek
mienia - 200 tys. zł grzywny. Adiunkt Henryk
Bańkowski otrzymał karę pozbawienia wolności - cztery lata, tyle samo Zdzisław Sroczyński.
Jerzy Drewnowski i Piotr Rybak poszli do więzienia na trzy lata. Wyroki
pozostałych z dziewięciu oskarżonych były niższe.
Sprawozdawcy sądowi, jak to zwykle
zdarzało się w czasie głośnych procesów, czuli się w obowiązku wyrazić
oburzenie w imieniu społeczeństwa. Krystyna Strusińska, dziennikarka „Prawa i
Życia”, napisała o skazanych: „Ich działalność była wyjątkowo haniebna. Od
lekarzy społeczeństwo ma prawo wymagać szczególnej rzetelności,
nieprzeciętnych walorów moralnych i etycznych. Białostoczanie, dotąd dumni z
pierwszej wyższej uczelni w ich mieście, są głęboko rozgoryczeni”
W 2012 r. odbył się koleżeński
zjazd absolwentów Białostockiej Akademii Medycznej, rocznika 1972. Dawną kadrę
reprezentował m.in. 90 -letni prof. Jan Broda. W biuletynie
okręgowej Izby Lekarskiej można przeczytać, że uczestnicy zjazdu bawili się w
restauracji Astoria,
która w ich młodości nazywała się Gospoda
Ludowa.
Korzystałam z relacji o procesie
zamieszczonych w „Polityce”, „Prawie i Życiu”, „Służbie Zdrowia” oraz w
„Kontrastach”.
Nazwiska oskarżonych zostały zmienione.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz