Biedny prezydent
Jak
to dobrze, że ja już nie muszę pisać poważnych „analiz”, audytów i
wstępniaków, z których by wynikało, że armia generalissimusa Kaczyńskiego
zachowuje się jak w kraju podbitym. Powiedział to nawet Jan Rokita w TVN24. Z niebywałą dezynwolturą oraz ostentacją niszczą wszystko i
wszystkich, którzy pojawią się na ich drodze. W trzy tygodnie rozwalić średniej
wielkości kraj europejski - to nie byle sztuka. Jak by zrzucili na Polskę
bombę PiS. Ludzie tacy jak Iwan Krastew (znany politolog bułgarski) i inni
mędrcy zastanawiają się w „New York Timesie”, jak to jest możliwe, że prymus i
pieszczoch Europy z dnia na dzień robi w tył zwrot.
Zwycięska armia PiS nie bierze jeńców, wykonuje wyroki na miejscu.
Jeńcy-wiadomo - to sam kłopot, trzeba ich karmić, pilnować, leczyć - więc poco
ich brać? Wczoraj na pierwszej stronie „Rzeczpospolitej” tytuł „Czystka w
skarbówce”. Dzisiaj: „Czystka w prokuraturze”. Jutro służba cywilna. Pojutrze
cała Polska. Los ludzi na terenach „wyzwolonych” od takich przesądów jak nie zawiśli
sędziowie i bezpartyjni urzędnicy wisi na włosku.
Typową ofiarą Kaczyńskiego (i własną) jest Andrzej Duda. Zaledwie rok
temu - szerzej nieznany prawnik z Krakowa, były urzędnik w randze podsekretarza
stanu w Kancelarii Prezydenta. Przeciętny Polak nie zna chyba nazwiska żadnego
wiceministra (ja znam jednego). A teraz, proszę bardzo: prezydent, który
wczoraj był gwiazdą, zjawiskiem - dzisiaj leci na łeb i szyję. Internet aż
huczy, nawet niektórzy prawicowi publicyści nie ukrywają swojego zdziwienia.
Ułaskawił niewinnego kolegę z partii, uzurpował sobie prawo decydowania, kto
jest, a kto nie jest sędzią Trybunału, poniżał premier swojego kraju, pod
osłoną nocy wręczał nominacje sędziowskie, „wstydził się” za III RP, choć
jeszcze niedawno on i jego obóz zwalczali „pedagogikę wstydu”, podczas
uroczystości pod krzyżem przed stocznią nie wspomniał o Wałęsie.
Poderwał na nogi prawników, rady wydziałów i senaty wyższych uczelni aż
się gotują. Jedni chcą ratować honor prawników, drudzy chcą wyzwalać Polskę
spod okupacji złodziei, komunistów, niesprawnych umysłowo i współpracowników
gestapo. Prawnicy, jak wiadomo, to ludek oszczędny w słowach, czego dowód dał
profesor Rzepliński podczas trwającej ponad pół godziny, pasjonującej rozmowy
wTVN24, grillowany przez dziennikarza roku (moje gratulacje!) Konrada
Piaseckiego. Przewodniczący Trybunału nie dał się sprowokować, mimo że redaktor
pytał go, dlaczego nie pozwoli się ostrzyc na zero i nie poda się do dymisji.
Swoją drogą, jaki uprzywilejowany jest nasz zawód, że każdy dziennikarz, nie
tylko Aleksiejewa, może zapytać każdego gościa, dlaczego nie poda się do
dymisji. Mnie by to przez gardło nie przeszło, zwłaszcza wobec gościa, ale ja
jestem ukształtowany w innych czasach, kiedy dziennikarze czuli respekt wobec
swoich gości, ba, nawet czasami się ich bali - dziś nie boją się nikogo i
niczego (poza słupkami oglądalności). Na tle wielu innych gospodyń i
gospodarzy redaktor Piasecki jest wręcz szarmancki i do przewodniczącego
Trybunału nie zwraca się per „panie
Andrzeju”.
„A dlaczego Pan, mimo nagonki na TVN, nie podda się
opcji zerowej?” - mógłby zapytać profesor Rzepliński. Ale przewodniczący
Trybunału był opanowany, powściągliwy, jak gdyby zdawał sobie sprawę, że to
jest jego Westerplatte. Ciągle gotowy do rozmów, nie uważa (o dziwo!) sprawy
za straconą. Takiej próbie człowiek jest poddany na ogół raz (a większość z nas
- nigdy) i wtedy jeden fałszywy krok i już się nie podniesie do końca życia, a
jeśli się nie ugnie - to wtedy wszystko inne zostanie mu wybaczone i urasta do
roli bohatera. Życie Andrzeja Rzeplińskiego tak się potoczyło, że stał się
ostatnią zaporą sądową na drodze do ustanowienia demokracji a la Pis. Można mu
współczuć, że znalazł się w tak trudnej sytuacji, ale i zazdrościć, że los dał
mu szansę przejścia do historii.
Prezydent Duda chyba nie zdaje sobie sprawy, jaki był jego pierwszy
fałszywy krok. Ponieważ oprócz tego, że siedzi pod żyrandolem (którego nie
zdołał ukraść Komorowski), jest także zwykłym człowiekiem, więc budzi
współczucie, że jego środowisko, a przynajmniej jego znaczna część (jak wróble
ćwierkają, w proporcji 60:40 głosów zależnie od uczelni), włącznie z promotorem
jego pracy doktorskiej, mówi mu „Nie”. To musi być przykre być tak odrzuconym.
Żeby prezydent nie wiem jak uciszał własne sumienie, żeby nie wiem jak uspokajał
się, że to tylko układ, niesprawni umysłowo i gestapowcy histeryzują- musi mu
być przykro. Może myśli jak Fidel Castro, „historia mnie rozgrzeszy”, ale
podejrzewam, że wszystkich wątpliwości nie jest w stanie zagłuszyć i kiedy
patrzy w lustro - nie jest zachwycony. Jego wzlot i upadek są zdumiewające.
Podobnie
jak niektóre inne kariery. Dziennikarka zapytała prof. Ryszarda Terleckiego, przewodniczącego Klubu Parlamentarnego
PiS, czy nie przeszkadza mu, że Wojciech Jasiński (nowy szef Orlenu) był w
PZPR? Na co poseł Terlecki (radykalna prawica lustracyjna) powiedział to, co
wszyscy wiedzą, ale co mało kto miał odwagę powiedzieć: że mianowicie wiatach
80. ubiegłego wieku PZPR miała 3 min członków. „Musieli wśród nich być ludzie
mądrzy” - powiedział RT (przytaczam z pamięci).
Ta rzucona mimochodem i banalna skądinąd wypowiedź to odkrycie epokowe.
Wszak wedle obowiązującej polityki historycznej PZPR była organizacją
zbrodniczą, i mało co hańbiło człowieka tak, jak bycie jej członkiem. „Partyjny
profesor, partyjny dyplomata, partyjna babka klozetowa” - to dziś obelga. Byli
członkowie partii pozwolili sobie samym narzucić tę interpretację i z reguły
mówią, że wstąpili do partii, żeby zmieniać system od wewnątrz. (Biedacy, mieli
złudzenia). A teraz okazuje się, że wstąpili, bo byli mądrzy! Co za ulga!
Brawo, profesor Terlecki, że miał odwagę to powiedzieć. Mam tylko jedno
pytanie: Czy jak ktoś nie zdążył, to może wstąpić do PZPR po jej rozwiązaniu,
niejako pośmiertnie?
Daniel Passent
Dobre serduszko
Kobieta
na rynku w Suwałkach nie ma radosnej miny. Pewnie coś przeczuwa, bo to poetka
Maria Konopnicka, a poeci tak mają. Prawą rękę trzyma na ramieniu stojącego
przed nią bosego pacholęcia. Ten może 10-letni
chłopiec przyciska do klatki piersiowej książkę. Gdy ją otworzy, przeczyta:
„temu tylko pług a socha,/ kto tę czarną ziemię kocha”. I wtedy w sercu dziecka
wykiełkują patriotyczne uczucia, tak zalecane ostatnio do przeżywania. Lewą
ręką - odlana z brązu, ale jak żywa pani Maria - trzyma się za wątrobę. Trudno
się dziwić. Właśnie usłyszała, że jej ukochane Suwałki staną się miejscem
zesłania Trybunału Konstytucyjnego. Nad Wigrami krąży też plotka, że sędziowie
zamieszkają wprawdzie w Suwałkach, ale obradować muszą na pobliskiej
Białorusi.
W ten sposób pierwsi się dowiedzą,
jak za rok będzie wyglądać Polska.
Muszę przyznać, że mam to samo co Konopnicka. Też się ciągle trzymam za
wątrobę, bo mi się biedna przewraca. Powodów jest coraz więcej. Ot, na
przykład minister obrony narodowej Macierewicz na spotkaniu wigilijnym z
żołnierzami powiedział, że chciałby przywołać „wielkiego syna polskiej ziemi” i
„wielkiego twórcę współczesnej myśli niepodległościowej, premiera Jarosława
Kaczyńskiego”. I po co prof. Gliński ma się dalej gimnastykować
i szukać tematu na hollywoodzki film promujący Polskę, skoro mamy taki brylant,
takiego męża opatrznościowego, człowieka honoru i bezkompromisowego
tropiciela prawdy. To on wywołał przed laty wojnę na górze, miał odwagę
oskarżać Lecha Wałęsę, że jest prezydentem „czerwonych”, i podczas demonstracji
w 1993 r. palił jego kukłę. A dziś? Polaków, którzy nie godzą się na „dobrą
zmianę” pod sztandarami PiS, nazywa ludźmi gorszego sortu, głupcami z
niesprawnymi głowami; padło nawet słowo gestapo. Trzeba kręcić ten film i to
szybko, aby ci, którzy pamiętają bohaterski
życiorys Jarosława Kaczyńskiego, mogli przyjść na premierę. A potem niech oniemieje
świat w oscarowym Dolby Theatre.
Tytułowej postaci obrazu towarzyszyć będą oczywiście epizodyści. W roli
prezydenta wystąpi pan Andrzej Duda z Krakowa, a byłą premier rządu zagra pani
Beata Szydło z autobusu. Kluczem do zrozumienia filmu będzie postać Antoniego
Macierewicza. Wycieraczkę, pod którą leży klucz, wyłoni się w castingu
dostępnym tylko dla członków PiS oraz Jacka Kurskiego i Beaty Kempy.
Żarty
żartami, ale gdyby rok temu ktoś przepowiedział, w jakiej atmosferze będziemy
spędzać sylwestra A.D. 2015, to nagrodziłbym go dużą butlą nalewki własnej
roboty. Za nieokiełznaną wyobraźnię. A jednak mam wrażenie, że utknęliśmy dziś
po uszy w peerelowskim smrodzie. Znów mamy jedynie słuszną linię i ambitny
program partii z monopolem na prawdę. I ten upiorny język nienawiści. Gdy
Jarosław Kaczyński wylewa z siebie biało-czerwoną żółć o genie zdrady narodowej
przenoszonej z pokolenia na pokolenie przez „najgorszy sort Polaków”, to
przysięgam - jakbym słyszał I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę. W Marcu
’68 z trybuny w Sali Kongresowej nazwał on pisarza Janusza Szpotańskiego
„człowiekiem o moralności alfonsa”. Za co? Za jego polityczny pamflet na PRL
„Cisi i gęgacze”. Fragmenty tego utworu przepisywaliśmy sobie wtedy jeden od
drugiego, odręcznie, bo przecież innego sposobu nie było.
„Jeśli PiS będzie brał odpowiedzialność za Polskę, to będziemy razem z wami.
Będziemy słuchać, co do nas mówicie” - mówiła Beata Szydło w kampanii
wyborczej. Kłamała, choć oczywiście nie tylko ona. Może po prostu ma dobre
serduszko i prawda nie mogła jej przejść przez usta.
Stanisław Tym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz