Dopóki na czele
polskiej prawicy stoi Jarosław Kaczyński, o żadnym kompromisie nie ma mowy.
Trzeba zacisnąć zęby i poczekać na lepsze czasy.
TEKST RAFAŁ KALUKIN
Cóż
za piękne słowo - kompromis! Zwłaszcza w ustach patriotów III RP, przywiązanych
do idei demokratycznego państwa prawa, brzydzących się radykalizmami i
polityczną przemocą. Naszą drogę wyznaczały przecież kolejne kompromisy - okrągłostołowy,
konstytucyjny i europejski. Dzięki nim jesteśmy po 27 latach przemian tu, gdzie
jesteśmy.
Tak się jednak zdarzyło, że pełnię władzy zdobył obóz, który postawił
sobie za cel zniszczenie III RP. Nie poprzestaje na już zdobytych narzędziach
zapewniających mu polityczną dominację. Kontrolując władzę ustawodawczą i wykonawczą,
sięga po sądowniczą. To jak złota akcja, dzięki której Jarosław Kaczyński
stanie się quasi-demokratycznym monarchą.
I mimo oporów materii prze do przodu. Doskonale zdaje sobie sprawę, że
w ostrym konflikcie rywal czuje się nie- komfortowo. Liczy, że wykorzysta tę
słabość obozu III RP, skłaniając do ustępstw i paktowania.
Nie można dać się wciągnąć w pułapkę.
przemocy fizycznej - polityczna.
Lecz tak samo jak w grudniu 1981 roku jesteśmy świadkami operacji wymierzonej
w porządek konstytucyjny.
Tamten PRL-owski był koślawy i niedemokratyczny. Jakiś jednak był, na
miarę epoki. Stan wojenny był operacją polityczną znoszącą ówczesny ład prawny.
Operację poprzedzała zmasowana propaganda strasząca nadciągającą katastrofą
ekonomiczną, geopolityczną i moralną. Za całe zło miała odpowiadać
nieodpowiedzialna solidarnościowa „ekstrema”, chodząca na pasku zachodnich
mocarstw. Winna niepokojów społecznych, dewastująca gospodarkę strajkami. Pod
propagandowym pręgierzem stawiano wszystko, co wybijało się na niezależność -
łącznie z oddolnymi, poziomymi strukturami komunistycznej partii. Wielobarwność
była złem, dobrem zaś - wymuszana „jedność”.
Tłumaczono, że stan wojenny to tylko etap na drodze do „normalizacji”.
Być może generałowie sami uwierzyli tej propagandzie. Z ówczesnych świadectw
wynika przecież jasno, że powołując Patriotyczny Ruch Odrodzenia Narodowego
(PRON), Jaruzelski naprawdę sądził, że będzie to ciało przywracające
socjalistyczny pluralizm. Rozplanował rzecz starannie, aby PRON reprezentował
całe społeczeństwo. Wyselekcjonował robotnika i chłopa, komunistę i katolika, twórcę i
sportowca. Nawet parytet dla kobiety został uwzględniony.
Oczywiście ten pluralizm pod wojskowym butem nie mógł nikogo przekonać.
Był trochę śmieszny, trochę żałosny. Polacy opowiadali sobie kawały o „PRON-ciu”, lecz dylemat był poważny. Opozycji wytrącono z
ręki narzędzia polityczne, opór społeczny słabł. A władza nęciła - tych
usadzonych w więzieniach i tych ukrywających się w podziemiu: odpuście sobie
pryncypia, a jakoś się dogadamy. Jak Polak z Polakiem. Powołamy nowe związki
zawodowe, na nowo ułożymy instytucje. Racją stanu jest przecież kompromis.
Mądrością przywódców Solidarności było to, że nie dali się złapać w
pułapkę. Kompromis zawarty w warunkach opresji byłby kapitulacją. Wbrew beznadziejnym
perspektywom na przyszłość postanowili trwać w oporze. Nawet jeśli opór wydawał
się boleśnie jałowy.
Dziś
też usiłuje nam się wmówić, że III RP wyczerpała swoje możliwości. Rządy
Platformy miały stanowić zwieńczenie patologicznego procesu zapoczątkowanego
zdradą w Magdalence. Znów jesteśmy na krawędzi katastrofy. Państwo w ruinie,
stopniowo wygaszane, rozkradane. Jako obce kondominium już nie decyduje o
własnym losie. W obecnym kształcie pozbawione moralnej legitymacji. Nowa władza
nie ma więc wyboru. Musi działać w logice nadzwyczajnej.
To Platforma zniszczyła służbę cywilną, ustawiając konkursy na
stanowiska w administracji. Jednoosobowa rada ocalenia narodowego z
Nowogrodzkiej nakazuje więc wszelkie konkursy zawiesić.
Platforma zawłaszczyła medialny przekaz i zniszczyła wolność słowa.
Pada więc rozkaz: narodowo ocalić publiczne
media poprzez oddanie ich w ręce politycznego komisarza.
Platforma na potęgę inwigilowała dziennikarzy, a do tego nie usunęła
prawnej luki pozwalającej na zbyt szeroką inwigilację obywateli. Lekiem na
platformerski totalitaryzm będzie teraz sztywne łącze umożliwiające partyjnym
komisarzom w specsłużbach nieskrępowany dostęp do sieciowej aktywności
każdego obywatela.
Platforma manipulowała pozornie niezależną prokuraturą, czas więc skończyć
z pozorami i przygnieść prokuratorów politycznym butem ministra
sprawiedliwości.
I wreszcie sprawa najważniejsza
- Trybunał Konstytucyjny. Brutalnie zaatakowany
przez Platformę u schyłku jej rządów, więc teraz należy go oswobodzić. Czyli -
inaczej mówiąc - sprowadzić do ustrojowego parteru.
Tak gładko jednak z Trybunałem nie poszło. Pal licho, że Polacy gorszego
sortu zaczęli się awanturować. Gorzej, że awanturuje się niemal cały
demokratyczny świat. Ten berlińsko-brukselski, co prawda lewacki i kulturowo
nam obcy, ale użyteczny w roli dojnej krowy. A pierwsze pomruki niezadowolenia
dobiegają też zza oceanu i tu już żarty się kończą.
Ocalenie narodowe Trybunału Konstytucyjnego staje się więc problemem.
Dlatego władza składa opozycji ofertę: zawrzyjmy kompromis. Skoro tak wam zależy
na tym Trybunale, to proszę bardzo. Nawet oddamy wam większość. Będziecie
mogli oddelegować sobie, kogo tylko chcecie. Choćby i rowerzystę w todze albo
wegetarianina. Tylko wcześniej ręka w rękę zmieńmy konstytucję, aby Trybunał
działał jak należy.
Oczywiście Trybunał działający jak
należy to Trybunał trwale zepsuty.
Toporne?
Owszem. Ale - kto wie - może skuteczne? Współczesne społeczeństwa mają krótką
pamięć. Ich świadomość konstruują doraźne fakty. Łatwo nią manipulować za
pomocą propagandowych „narracji”.
Jedynym istotnym punktem odniesienia dla PiS-owskiej „dobrej
zmiany" jeszcze długo będzie
platformerska „ciepła woda w kranie”. Długo przyjmowana z aplauzem, w końcu
obnażona. Roztaczała iluzję powszechnego dobrobytu i dumy z dorobku III RP,
ale też była tylko „narracją”. Platforma rządziła bowiem tak, jakby historia
nie istniała. Jakby życie miało upływać, z dnia na dzień, drobnymi kroczkami,
bez zbiorowych uniesień, niepotrzebnego wybiegania w przyszłość.
Ta metoda w końcu się wypaliła, pewnego dnia Polacy poszli za „dobrą
zmianą”, jakkolwiek ją rozumieli. Gwałtem forsowany ustrojowy pakiet PiS
raczej nie mieścił się w jej ramach. Szczęśliwie dla PiS po epoce Tuska
pozostał brzydki osad, tak dziś pomocny w relatywizowaniu demokratycznych
wartości. Bo co tu ukrywać - Platforma naprawdę skolonizowała państwo. A
demoralizacja jej elit nie ulegała wątpliwości. Ośmiorniczki u Sowy nie były
przecież wymysłem PiS.
Propaganda PiS jest zręczna. Koniecznością dokonania przełomu uzasadnia
rewolucyjne działania gwałcące konstytucję. A jednocześnie ogłasza, że nie takie
znowu rewolucyjne, skoro Platforma czyniła to samo. Że w zasadzie są one demokratyczną
normą, a różnica polega na tym, że PO broniła interesów elit, Pis - narodu.
Skuteczna propaganda zawsze jest zlepkiem prawdy i fałszu. Nie inaczej
tym razem. Owszem, Tusk był tyranem. Ale tyranem demokratycznym. Przekształcił
Platformę w partię władzy, którą spajały nie idee, lecz interesy. Usuwał z
rządu indywidualności, zastępując je partyjnymi funkcjonariuszami. Uczynił z
parlamentu maszynkę do głosowania. Pałac prezydencki oddał politykowi z natury
pasywnemu. Nie chciał też, aby jego władzę ograniczały instytucje
społeczeństwa obywatelskiego. Dialog ze związkami zawodowymi i pracodawcami
zamarł, inicjatywy obywatelskie były ignorowane, opinie środowisk naukowych i
twórczych trafiały przeważnie w próżnię. Instytucjonalne ramy demokracji pozostały
nietknięte, demokratyczna substancja jednak ulatywała.
Tyle że Tusk pilnował, aby nie przekraczać granic dostępnej mu
ustrojowej domeny. Instytucji autonomicznych nie ruszał. Do Trybunału Konstytucyjnego wybierano autorytety prawnicze. Na
czele banku centralnego znalazł się związany z lewicą Marek Belka. Rzecznika
praw obywatelskich wskazały organizacje pozarządowe. Nawet oddelegowany do NIK
partyjny działacz Krzysztof Kwiatkowski - pomijając
zarzuty dotyczące ustawiania konkursów - kontrolą państwową kierował
sumiennie, wbrew interesom politycznym swego środowiska.
Demokratyczny standard epoki „ciepłej wody w kranie” daleki był od
ideału, wiele było w nim hipokryzji. Lecz okazał się wystarczający do
utrzymania wizerunku Polski jako kraju przynależnego do zachodniego obszaru
kultury politycznej. Z tej perspektywy koszmarny błąd PO z obsadzeniem na
finiszu kadencji dodatkowych sędziów TK był raczej odstępstwem od generalnej
reguły. O czym świadczy to, że system zachował zdolność samoregulacji. Koniec
końców, co prawda pod ostrzałem PiS, sam Trybunał zdołał przecież ów błąd
naprawić.
Czymże
więc na tym tle jest oferowane nam ocalenie narodowe? Projektem, który
autorytarne zapędy poprzedników przyjmuje za punkt wyjścia do dalszej - już
niczym nieograniczonej - ekspansji o charakterze totalnym. O ile Tusk
niespiesznie przejmował kolejne obszary władzy, zresztą w zgodzie z regułami
demokratycznymi, o tyle w państwie Kaczyńskiego
panuje rewolucyjna niecierpliwość. Kadencyjność na stanowiskach, gwarantująca
demokratyczną ciągłość władzy publicznej, odeszła
do lamusa. Nie ma takiego prawa, którego nie dałoby się kreatywnie nagiąć albo
obejść, aby zdobyć kolejny przyczółek. Polityczny, medialny, gospodarczy,
prokuratorski, wkrótce pewnie sądowniczy i samorządowy.
Każdy kolejny ruch podporządkowany jest tej samej logice - jeszcze
więcej władzy. Koniec z choćby deklaratywnym szacunkiem dla procedur. To, co
bywało dotąd występkiem, dziś jest normą. Zamiast pozornych konsultacji -
pogardliwe ich zdeptanie. Sztuczki prawne, będące jeszcze niedawno wstydliwym
dopalaczem w procesie legislacyjnym, teraz są pełnoprawnym narzędziem zapewniającym
polityczną dominację.
Do tego miejsca z trudem można jeszcze uznać, że mamy do czynienia z
alternatywnym projektem politycznym w obrębie polskiej demokracji. Zdegenerowanym
i destrukcyjnym, lecz przynajmniej teoretycznie dającym w przyszłości szansę
naprawy.
Przekroczeniem czerwonej linii staje się dopiero wyjęcie Trybunału
Konstytucyjnego spod autonomicznego obszaru władzy sądowniczej i
przeniesienie go do domeny czysto politycznej. Przedstawiona opozycji oferta
partyjnego rozszabrowania TK i zalegalizowania tej reguły w konstytucji do
tego właśnie prowadzi. Jest w istocie perfidną ofertą współudziału w zbrodni
niosącej nieodwracalne skutki ustrojowe. Której przyjąć nie wolno pod żadnym
pozorem.
Na dłuższą metę szaleńczy projekt Kaczyńskiego nie ma szansy się
utrzymać. Poddany politycznej i gospodarczej presji Zachodu, obcy
demokratycznej kulturze samych Polaków, z czasem zacznie się chybotać.
Przyjdzie czas, że naturalne w niestabilnym otoczeniu zawirowania osłabienie koniunktury gospodarczej, osłabienie złotego,
dyplomatyczny afront ze strony UE, kolejna antyrządowa manifestacja - zaczną
się kumulować w narastającą falę odrzucenia. Kaczyński tego nie przetrwa, lecz
osierocona prawicowa wrażliwość pozostanie. Dopiero wtedy przyjdzie czas na
rozsądny kompromis. Choćby w Magdalence.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz