Boję
się, że obecnej władzy sztuka myli się z propagandą – mówi Krystyna Janda
Rozmawia Jacek Tomczuk
NEWSWEEK:Podobno
zakazała pani w teatrze rozmów o polityce?
KRYSTYNA JANDA:Nie
zakazałam, ale wolałabym, żeby ich nie było, bo niepotrzebne emocje przenoszą
się na scenę. A konfliktów w Polsce już jest tyle, że szkoda niszczyć
przyjazną atmosferę, jaka u nas panuje. Choć czasem sama łamię ten zakaz. Gra u
nas Leszek Łotocki, z którym bardzo się lubimy, i przez kilka wieczorów
starałam się w kulisach dowiedzieć, jaki będzie film o Smoleńsku gra w nim
przecież prezydenta Lecha Kaczyńskiego - ale mi nie zdradził. Może dobrze.
A w domu?
- Kiedyś mówiliśmy o książkach, filmach, życiu, wakacjach,
planach, tym, nad czym pracujemy. Polityka moich synów nie interesowała. Od
trzech miesięcy jednak wszyscy są ożywieni, a każdy ich przyjazd do domu
zaczyna się od moich próśb, żebyśmy nie mówili o polityce. Ale i tak
rozmawialiśmy o niej całe święta. Moja mama kiedyś oglądała tylko TVN24, teraz
nie można jej odspawać od telewizora, zmienia kanały, porównuje wiadomości i
powtarza: „Jaką ja mam ciekawą emeryturę”.
Chodzicie na demonstracje?
- Oni tak. Ale nie wszystkie ruchy
PiS uważają za groźne. Jak się dowiedzieli, że pan Jacek Kurski został szefem TVP, tylko wzruszyli ramionami, bo telewizji nie oglądają. Mój
ostatni spektakl Teatru Telewizji „Damy i huzary” obejrzeli w internecie. Młodzież
w ogóle ogląda wszystko w internecie.
Czyli to pokolenie zacznie się
buntować, kiedy mu się odetmie internet albo zacznie go kontrolować?
- Tak, bo młodzi są od niego
uzależnieni. Ale z drugiej strony, nie wiem, czy nie wymyślą szybko programów
antyinwigilacyjnych, które będą zapewniały im poczucie bezpieczeństwa. Jestem
nawet tego pewna.
Już tydzień temu słuchałam
wiadomości w młodym internetowym radiu Opornik, nadawanych z Londynu. Młodzi
świetnie mówią po angielsku, są inteligentni, wolni, szeroko myślący i nie
wyobrażają sobie kraju bez paszportów, wolności, uginających się półek. Nie
wyobrażają sobie, że to może być w jakikolwiek sposób naruszone.
A jak pani reaguje na ten cały
język o ludziach gorszego sortu,
pomocnikach gestapo, in vitro, które jest dla krów?
- To podłość, staram się tego nie
słuchać, bo tak się denerwuję, że mi serce skacze do gardła, a lekarz mówi, żebym
uważała. Nie mogę słuchać tonu, dźwięku, barwy głosu, który towarzyszy tym
oświadczeniom. Nie życzę sobie, żeby ktoś do mnie mówił takim tonem.
Mam uczucie, że ludzie kulturalni
milkną i idą w swoją stronę. Niestety. To coś,
co nazywaliśmy kiedyś emigracją wewnętrzną, konieczność takiego reagowania na
ewidentne chamstwo i pogardę władzy. Jestem z Ursusa. Pani Pawłowicz też, obie
mamy na imię Krystyna, może nawet chodziłyśmy do jednej szkoły. Nie ośmieliłabym
się jednak tak zachowywać. Przypuszczam, że ta kobieta ma klimakterium w ostrym
stadium. I ja to znam: uderzenia gorąca, nieopanowane ruchy. Tylko ja na to
biorę plastry. Jeżeli na Polskę ma wpływać klimakterium Krystyny Pawłowicz, to
ja przepraszam. Niepotrzebnie się śmieję, właściwie wcale mnie to wszystko nie
śmieszy, ja się zwyczajnie zaczynam bać. Sądzę, że trzeba o tym wszystkim myśleć
i mówić w poważnym tonie. Nawet uważam, że to obowiązek.
Boi się pani o swoje teatry?
- Mamy około 260 tysięcy
publiczności rocznie. Prowadzę teatr dla lewicy i prawicy, dla nowoczesnych i
konserwatywnych. Staram się tylko, żebyśmy dyskutowali na dobrym poziomie. I
nie ukrywam, jakie są moje poglądy, bo one się nie zmieniły od czasu
„Człowieka z marmuru”. Szłam za ludźmi, myślą i światopoglądem, nie za partią.
Polska na krawędzi, a pani
ciągle gra farsy?
- Między innymi. Mamy ułożony
repertuar na trzy lata naprzód, bardzo różnorodny, także klasykę, i
zastanawiam się, czy zmieniać te plany Nie ze strachu, przeciwnie, żeby robić
rzeczy bardziej przystające do sytuacji.
Autorzy przysyłają do mnie
dziesiątki sztuk, mam ich całe szuflady. Dwa lata temu autor z Katowic
przekazał mi dramat o współlokatorach w wynajmowanym
mieszkaniu. Najpierw ktoś proponuje, że będą się myć o wyznaczonych godzinach,
później ustala hierarchię siedzenia przy stole... Taka analiza przejmowania
przywództwa drobnymi krokami. Wtedy odłożyłam ten tekst. Od dwóch dni go
szukam.
Na blogu napisała pani:
„Zastanawiam się coraz częściej, jak zareagowałabym za odebranie mi choćby
odrobiny komfortu życia codziennego, bo spokój odebrany mam od dawna. Niepokój
w komforcie, tak żyję”.
Co to właściwie znaczy?
- Od kiedy zmieniło się nasze
życie w Polsce, uważałam, że tęsknoty ludzi, ich mądrość i wybory doprowadzą
nas przez zakręty, błędy do zasobnego, bogatego, szczęśliwego kraju. Wszyscy
przyzwyczailiśmy się do spokoju i komfortu. Byłam pewna, że już nie
zagłosujemy na ludzi, którzy będą nam chcieli odebrać wolność, opanują media.
A jednak... Czasami się zastanawiam, czy może coś przegapiłam zamknięta w
wieży z kości słoniowej?
Nie doceniliśmy biedy?
- Bieda, kiedy nie ma nic w
sklepach, aż tak nie boli. Kiedy jednak wszędzie atakują cię atrakcyjne reklamy
i pełne półki, ludzie czują się bardzo pokrzywdzeni. Rośnie nienawiść do
tych, którzy mają więcej, i do władzy A ta dzisiejsza władza to populiści,
zwracający się tylko do tych z poczuciem krzywdy Choć wydaje mi się, że w
gruncie rzeczy pogardzają tymi ludźmi i traktują ich, a także ich uczucia,
instrumentalnie. Ale ludzie chcą
zmiany, niewątpliwie. No i
nacjonalizm w Polsce zawsze miał wzięcie.
Tylko dlaczego takiego wyboru
nie dokonali cztery lata temu, po pierwszych latach rządów PO?
- Platforma zbyt się rozluźniła,
rozleniwiła i straciła kontakt z rzeczywistością. Władza demoralizuje, człowiek
przestaje mieć wątpliwości, bo żyje w kręgu ludzi, którzy myślą podobnie.
Kiedyś poznałam chłopaka, który zarabiał, organizując wyjazdy dla menedżerów
upadających firm, takie szkoły przetrwania. Pakował na przykład takich szefów
do kolejki wąskotorowej i w połowie drogi robił im napad na pociąg.
Przywiązywał ich do drzew, głodził, a potem zostawiał, żeby sobie dali radę,
obserwując ze współpracownikami z daleka. Kto pierwszy się uwolni, ma pomóc
kolegom. Raz zostawił ludzi na jakiejś wyspie i kazał im zbudować tratwę.
Jeden z nich znalazł jakiś rower wodny
chciał całą akcję przyśpieszyć,
czyli złamać zasady gry. Potem ci ludzie wracali do firm i stawiali je na nogi.
Zresztą w wypad-ku tego oszusta z rowerem podobno w firmie długo trwała dyskusja,
czy on się nadaje na menedżera, czy można mieć do niego zaufanie. Chodziło o
wstrząs. Gdyby PO cztery lata temu zrobiła sobie taką szkołę przetrwania, to
może nastąpiłby powrót do rzeczywistości. Oczywiście zabawiam się metaforą.
Pani też ma władzę, jest pani
dyrektorem dwóch teatrów. Odkleiła się pani?
- Większość czasu spędzam w
teatrach: tu próba, tam premiera, spotkania z reżyserami, muzykami,
scenografami. Dla mnie świat jest piękny, ciekawy i nie jestem biedną artystką.
Nawet jeśli wiem, co się dzieje za rogiem, to nie doświadczam tego, choć umiem
to zagrać. Czy odkleiłam się od rzeczywistości? Mam nadzieję, że nie, bo co
wieczór staję na scenie i słyszę, jak publiczność reaguje. Parę dni temu
mieliśmy premierę „Udając ofiarę" braci Presniakow. Brawa słychać za
każdym razem, kiedy mówi się o moralności, a śmiech, gdy bohaterowie mówią, jak
powinno być, a zachowują się odwrotnie.
Tak wygląda pani kontakt z
Polską?
- Wydaje mi się, że wiem, dla kogo
pracuję. Wiem, co ich zainteresowało, sprawiło, że zrobiło się cicho na
widowni. Jakie mają poczucie humoru, jaki gust. I bardzo się staram to
wiedzieć. Ilu widziałam wielkich aktorów, którzy nie zauważyli, że zmieniały
się problemy ludzi, estetyka, sposób grania. Siedziałam i patrzyłam na dawniej
wielkich aktorów, którzy grali żenująco, bo stracili aktualność. Tego się
bardzo boję. Zresztą aktorzy są w tym podobni do polityków. Tyle że tamci tracą
kontakt z wyborcami.
Napisała pani na blogu, że pani
monodram „Danuta W.” ma dzisiaj zupełnie inny odbiór. Co to znaczy?
- Ten spektakl powstawał jako
osobista historia kobiety, która w tej całej zawierusze politycznej, jaką była
opozycja i Solidarność, urodziła i wychowała ośmioro dzieci. To także spektakl
o naszej historii z Lechem Wałęsą w tle. W pewnym momencie mówię, jako pani
Danuta, o papieżu, o tym, że to on dał nam wolność. Mówię też: „Myślę, że
jesteśmy narodem marnym, małostkowym, nie umiemy utrzymać i pielęgnować
wielkich spraw”. Reakcje publiczności są dużo wyraźniejsze. Wspominam wrzesień
1980 r., kiedy pani Danuta nagle z dziećmi, miesiąc po kolejnym porodzie,
znajduje się w mieszkaniu, które jest jednocześnie biurem Solidarności.
Mieszkaniu, przez które przewijały się wtedy setki związkowców, fotografów,
dziennikarzy, doradców. Kiedy mówię, że nikt nie dostrzegał, iż oprócz Polski i
Solidarności w tym mieszkaniu była też rodzina, dzieci, czuję na sali reakcję,
której wcześniej nie było. Ludzie w dzisiejszej sytuacji politycznej myślą o
sobie, najbliższych i o tym, co będzie dalej. Nagle wszystkie te zdania są 10
razy mocniejsze. Spektakl kończy się słowami: „Co bym chciała? Chciałabym, żeby
Polska była szczęśliwa”. Ostatnio w ciszy ludzie wstali.
I co pani wtedy czuje?
- Przede wszystkim ciszę, która aż
boli. Ludzie pewne rzeczy uświadamiają sobie na nowo. No ale, żeby nie było tak
poważnie. Polacy mają według mnie oszałamiające poczucie humoru. Im gorzej, tym
częściej się śmieją i wymyślają coraz lepsze żarty. Jestem admiratorką
poczucia humoru Polaków i ich łatwości kojarzenia, chęci do życia,
umiejętności oceniania i reakcji wziętych w cudzysłów. Nawet tych
najsmutniejszych. Uwielbiam to.
Minister Gliński zapowiedział
na 2018 rok powstanie narodowej dużej produkcji filmowej z okazji stulecia
odzyskania niepodległości - gdyby zaproponował pani rolę, zgodziłaby się pani?
- Gdyby reżyserował Andrzej Wajda
albo ktoś, do kogo mam zaufanie, tak.
Pani wie, że to nie będzie
Wajda.
- I mówi się o wielkich
pieniądzach. Jakby to był warunek sine qua non. Martwi
mnie kult, jakim obecna władza darzy Hollywood, bo to oznacza, że w ich
głowach to, co dobre i znaczące, musi być stamtąd.
A polskie firmy, które weszły do
historii kina, były niewielkimi, kameralnymi produkcjami: „Człowiek z
marmuru”, „Przesłuchanie”, „Matka Joanna od Aniołów”, „Człowiek z żelaza” czy „Ida”.
Rozumiem, że chodzi o masowe
oddziaływanie, coś jak „Gwiezdne wojny”, tyle że z naszymi bohaterami. Cały
świat ma poznać jakąś polską prawdę i się nią zachwycić. Wielkie pieniądze do
tego nie wystarczą.
Im większy budżet, tym łatwiej
będzie znaleźć chętnych.
- Nie bądźmy idealistami. Zawsze
pieniędzy na kulturę było mało i duża część środowiska artystycznego naprawdę
zubożała. Mimo że powstawały jakieś nieprzytomne ilości seriali itp. Wiem, co
się dzieje w teatrach, aktorzy są uwikłani w wiele różnych zobowiązań, bo
zwyczajnie nie mają z czego żyć. Utalentowani i chętni do pracy ponad siły.
Towarzystwo chodzi „głodne”, z niespłaconymi kredytami sięgającymi roku 2040 i
dalej. Gdyby tym aktorom, reżyserom zaproponowano współpracę, na pewno by jej
nie odrzucili. Warto pamiętać, że zamówiony przez państwo produkt
patriotyczno-narodowy nie musi się skończyć katastrofą.
Będzie pani współpracować z TVP?
- Na pewno nie będę nawoływać do
bojkotu. Nieobecni nie mają racji. Zależy tylko co, z kim, o czym i tym razem
dopiero na końcu - jak. Pamiętam bojkot z lat 80. Wypadły dwa pokolenia
artystów, którzy nie mieli w ogóle szansy zadebiutować, pokazać swojego
talentu, wyobraźni. Chcieli grać w Teatrze Telewizji, a nie - występować w
programach informacyjnych. dwa pokolenia widzów także, nie zapominajmy.
Nie wiem, jak będzie dzisiaj
wyglądał Teatr Telewizji. Czy będzie. Czy telewizja będzie produkować filmy,
dokumenty?
O czym? Boję się, że obecnej
władzy sztuka myli się z propagandą. Tak naprawdę dziś zadanie szefa telewizji
to bycie szefem propagandy. Tyle tylko, że to nie dyktatura, na razie mamy jeszcze
telewizje prywatne, internet, prasę niezależną od władzy, ale zobaczymy, co
będziemy mieć za chwilę. Wolne media to dobre i ważne hasło. Warto o nie
walczyć.
Jakie ma pani skojarzenia,
kiedy słyszy pani, jak minister Gliński mówi, że teraz czas na kulturę
narodową?
- Boję się tego. Jestem polską
artystką, a nie narodową. Kiedy przyjeżdżałam grać w filmie w Bułgarii, to
słyszałam, że pracuję z zasłużonym narodowym artystą Bułgarskiej Republiki
Ludowej. Albo w Rosji w teatrze spotykałam tylko narodowych artystów. Zawsze
uważałam, że to jest koloryt lokalny. Miałam zaszczyt dostać Medal Karola
Wielkiego w dziedzinie sztuki, za udział w zjednoczeniu Europy. Jestem z tego
bardzo dumna.
Czy tym, którzy będą dawać
pieniądze na sztukę, będzie zależało na tym, żeby robić naprawdę dobre rzeczy,
opowiadające o naszej historii, czy chodzi o
gloryfikowanie władzy? Na razie wszystkie działania zmierzają do tego, że
słowa takie, jak „patriota”, „patriotyzm”, „narodowy”, stają się podejrzane.
Zaczyna się ręczne sterowanie
kulturą?
- Jak słyszę, że recenzent
Ministerstwa Kultury zażądał od dyrektora Teatru Starego, pana Jana Klaty,
nagrań i będzie je oceniał pod względem artystycznym, to jest to obraźliwe.
Sztuki nie można oceniać w ten sposób. To tak, jakby jury festiwalu filmowego
wydało werdykt, oglądając filmy w telefonie, a nie na ekranie. Tu oczywiście
nie chodzi o ocenę artystyczną, lecz merytoryczną, według merytoryki nowej władzy.
Chodzi o cenzurę. Jak może funkcjonować cenzura dziś? Nie wyobrażam sobie.
Podczas poprzednich rządów PiS
wezwano mnie i poproszono, żebym zdjęła spektakl „Darkroom” Przemysława Wojcieszka, o przyjaźni geja z dziadkiem,
słuchaczem Radia Maryja. Aż mnie zatkało, powiedziałam, że nie zdejmę. Padł
argument, że miasto dołożyło 30 tysięcy i ma prawo wyrazić opinię. No to
oddaliśmy te pieniądze, spektaklu nie zdjęłam i graliśmy go jeszcze przez lata.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz