Hasła wyborcze muszą
być krótkie i siłą rzeczy uproszczone – przyznał niedawno minister zdrowia
Konstanty Radziwiłł. Opadł kurz kampanii i już widać, że część „krótkich”
obietnic PiS na długo zostanie na papierze.
Radosław Omachel
Kiedy
trzeba, sejmowy walec PiS pędzi jak bolid Formuły 1. Najlepiej widać to było
przy ustawach dotyczących Trybunału Konstytucyjnego, ale równie szybko
zmieniono ustawę o PIT,
by wprowadzić 70-proc. stawkę podatku od ponadnormatywnych
odpraw dla zwalnianych prezesów spółek skarbu państwa. Gotowa jest też ustawa
o podatku od banków, firm ubezpieczeniowych i pożyczkowych. I jeden, i drugi
projekt
przebrnęły przez parlament
ekspresowo, bez konsultacji z najbardziej zainteresowanymi. Posłanka Barbara
Bubula z PiS tłumaczyła nawet, że konsultacjami były... wybory.
Zgoła inaczej będzie ze sztandarowym projektem PiS z czasu wyborów,
czyli dodatkiem na dzieci, tak zwanym 500+. Ustawa trafi do Sejmu jako projekt
rządowy. Firmująca go minister rodziny, pracy i polityki społecznej Elżbieta
Rafalska skierowała go właśnie do konsultacji społecznych, co znaczy, że z
pomysłem mają się zapoznać bliżej m.in. centrale związków zawodowych,
przedsiębiorcy i Rada Dialogu Społecznego. Konsultacje mają potrwać miesiąc,
potem rząd będzie projekt doskonalił przez kolejne kilka tygodni.
Rzecz w tym, że nawet w samym rządzie nie ma na razie zgody co do tego,
jak program 500+ ma wyglądać w szczegółach. Na pewno wiadomo tylko to, że
wsparcie finansowe dostaną rodzice i opiekunowie prawni na drugie i następne
dziecko (chyba że dochód na głowę jest niższy niż 800 zł, a w rodzinach wychowujących
dzieci niepełnosprawne 1200 zł miesięcznie, wtedy wsparcie przysługuje też na
pierwsze dziecko).
Z dokumentów resortu pracy wynika,
że po uruchomieniu programu 500+ część najuboższych rodzin zacznie przekraczać
ustawowe kryteria dochodowe uprawniające do pobierania pomocy socjalnej.
Elżbieta Rafalska w jednym z wywiadów zapewniała, że zmniejszenie sfery ubóstwa
jest jednym z celów programu 500+. Z kalkulacji resortu pracy wynika, że choć
program ten będzie niezwykle kosztowny (rocznie ponad 23 mld zł), to budżet
zaoszczędzi na wydatkach na pomoc socjalną przynajmniej pół miliarda złotych.
Gdyby trzymać się przepisów, to część najuboższych rodzin, klientów
systemu pomocy socjalnej, po otrzymaniu dodatku na dzieci przekroczy ustawowe
limity dochodów uprawniających do zasiłków. Dlatego premier Beata Szydło
zapowiedziała kilka dni temu, że być może pieniądze z dodatku na dzieci nie
będą wliczane do dochodów gospodarstw domowych.
Nadal nie ma też jasności, czy pieniądze dostaną Polacy mieszkający za
granicą. - Nie chcemy płacić na dzieci, które mieszkają w bogatych krajach
Zachodu - mówił pod koniec grudnia wicepremier Mateusz Morawiecki.
Ale w tym samym czasie premier
Szydło zapowiedziała, że dzieci mieszkające za granicą również zostaną objęte
programem 500+.
Morawiecki szybko przyznał jej
rację, ale kryteria przyznawania dodatku emigrantom z Polski nadal nie są
znane. Dla porównania - w Wielkiej Brytanii
dopłata na dzieci przysługuje tylko tym rodzicom, którzy na stałe mieszkają i
pracują na Wyspach.
Ponadto tuż przed końcem roku okazało się, że resort finansów chce
wprowadzenia limitu dochodów, tak by zapomogi na dzieci nie dostali co
zamożniejsi rodzice. A wicepremier Jaro- sław Gowin uważa, że pomysł z
dodatkiem na dzieci jest chybiony, bo nie tylko nie gwarantuje poprawy
sytuacji demograficznej ale co gorsza, może zniechęcać do podejmowania pracy.
- W kampanii wyborczej Beata Szydło pokazywała teczkę z gotowymi
projektami ustaw. Wygląda na to, że w rzeczywistości nie są one ani gotowe,
ani skonsultowane, ani nawet przemyślane - komentuje Maria Bieć, szefowa Biura
Inwestycji i Cykli Ekonomicznych, instytucji zajmującej się badaniem nastrojów
wśród przedsiębiorców.
IM
PÓŹNIEJ, TYM LEPIEJ
Konsultacje programu
500+ mają dla rządu tę zaletę, że opóźniają początek wypłat. W
kampanii PiS obiecywało, że rodziny dostaną pieniądze od początku 2016 r. Teraz
realny termin to w najlepszym razie kwiecień albo maj. A każdy miesiąc
poślizgu to 1,7 mld zł mniej wydatków z budżetu. Tak czy owak do końca roku
rachunek za program 500+ wyniesie minimum 15 mld zł. Czy pieniędzy w budżecie
na to wystarczy?
Przyszłoroczny budżet państwa został opracowany jeszcze przez poprzedni
rząd. Przyjęto dość optymistyczne założenia: 3,8 proc. wzrostu gospodarczego i
1,7 proc. inflacji. Na razie jednak wszystko wskazuje, że wzrost gospodarczy
będzie niższy, podobnie jak inflacja - i to mocno. A im mniejszy wzrost PKB
i inflacja, tym niższe dochody budżetu. Według Marka
Rozkruta, głównego ekonomisty firmy doradczej EY, mogą być mniejsze od
planowanych nawet o 8 mld zł. Przyszłoroczny budżet będzie więc nieźle napięty,
mimo wszelkich sztuczek księgowych, do jakich ucieka się resort finansów.
PODATEK
ZOSTAJE
Jeszcze na początku
października na wiecu wyborczym w Lublinie Beata Szydło zapowiadała zniesienie
podatku od kopalin.
Ten podatek płaci przede wszystkim
KGHM (w ub.r. ok. 1,5 mld zł). Podatek miał zniknąć1 stycznia 2016 r., tyle że... dochody z niego są zapisane w
przyszłorocznym budżecie.
Powyborcze zaniechanie dotyczy też VAT. PiS w
kampanii zapowiadało obniżenie podstawowej stawki z 23 do 22 proc. Dzięki temu
w kieszeniach podatników zostałoby 5-6 mld zł rocznie. Podatek w 2011 r.
podwyższyła PO, obiecując, że to tylko na jakiś czas. Ale potem resort finansów
długo bronił się przed powrotem do stawki 22 proc. Ostatecznie w ustawie o VAT zapisano, że stanie się to automatycznie od 1 stycznia
2017 r. Ale teraz i to nie jest pewne.
PiS przygotowało projekt nowej ustawy o VAT, w której
obniżka stawki podatku jest tylko jedną z opcji. Głównym celem nowej ustawy
jest bowiem ukrócenie przestępstw polegających na wyłudzaniu na wielką skalę
zwrotów VAT i uszczelnienie systemu jego ściągania. - Dopiero kiedy
nowa ustawa zacznie działać i pojawią się jej obliczone na wiele miliardów
złotych efekty w postaci zwiększonych wpływów do fiskusa, będzie można rozważyć
obniżenie stawki VAT
do 22 proc. Na pewno nie stanie się to w pierwszych
miesiącach od jej uchwalenia - mówi Witold Modzelewski, ekspert podatkowy,
jeden z autorów projektu.
Ustawa ma zostać uchwalona w kwietniu albo w maju, co oznaczałoby, że
22-proc. stawka podstawowa VAT raczej w 2017 r. nie wróci. Zresztą
Modzelewski jest przeciwnikiem takiej obniżki. Jego zdaniem podatnicy takiej
zmiany raczej by nie odczuli, natomiast dla fiskusa ubytek kilku miliardów
złotych rocznie byłby
bolesny. - Program partii i ustawa
to dwa odrębne dokumenty - tłumaczy nieco
pokrętnie Modzelewski.
TO BYŁO TYLKO HASŁO
Na papierze pozostaje
też przedwyborcza zapowiedź wprowadzona darmowych leków dla seniorów w wieku powyżej
75 lat. Z kampanijnych deklaracji wynikało, że rachunki za osoby
w podeszłym wieku w aptekach będzie płacić państwo. Zaraz po wyborach okazało
się jednak, że państwa na to nie stać.
Na refundację leków dla osób starszych Narodowy Fundusz Zdrowia wydaje
co miesiąc średnio ok. 600 zł na osobę. Ale już refundacja leków dla inwalidów
wojennych i wojskowych w wieku powyżej 75 lat kosztuje cztery razy więcej. To
budzi podejrzenia, że część „darmowych” leków wypisywanych inwalidom trafia do
innych chorych. Koszty rozciągnięcia przywileju bezpłatnych leków na
wszystkich seniorów bez ograniczeń wydrenowałyby budżet NFZ. Dlatego osoby
powyżej 75. roku życia rzeczywiście zyskają prawo do darmowych leków, ale tylko
tych, które resort zdrowia wciągnie na specjalną listę. W większości będą to
leki wykorzystywane w leczeniu chorób charakterystycznych dla podeszłego
wieku, które już teraz seniorzy mogą wykupić w aptekach za kilka złotych. A że
ma się to nijak do przedwyborczych zapowiedzi? - Hasła wyborcze muszą być
krótkie i siłą rzeczy uproszczone - stwierdził w wywiadzie dla „Gazety Wyborczej”
minister zdrowia Konstanty Radziwiłł.
Szara budżetowa rzeczywistość zweryfikowała też zapowiedzi rychłego
podniesienia kwoty wolnej od podatku. Trybunał Konstytucyjny w październiku
zakwestionował dotychczasowe przepisy, zgodnie z którymi wynosiła ona tylko 3
tys. zł rocznie. Na finiszu kampanii wszystkie liczące się partie zapowiedziały
podwyżkę - PO do wskazanego przez TK minimum ok. 6,5 tys. zł, a PiS aż do 8
tys. złotych, co dla przeciętnie zarabiającego podatnika oznacza wzrost
zarobków netto o 74 zł miesięcznie.
Z wyliczeń szczecińskiego ośrodka analitycznego CenEA wynika, że ta
nowa, wysoka kwota wolna od podatku to 21 mld zł mniej w budżecie. Według
zapowiedzi Henryka Kowalczyka, szefa komitetu stałego rady ministrów, miałaby
ona wejść w życie od początku 2017 r., ale wciąż nie wiadomo, czy znajdą się
na to pieniądze.
Warto pamiętać, że część kosztów
operacji spadnie na jednostki samorządu terytorialnego, które zgarniają część
wpływów z PIT zebranego na ich obszarze (np. Warszawa straciłaby prawie
miliard złotych rocznie).
Tuż przed świętami minister
finansów Paweł Szałamacha zapewnił, że kwota wolna, owszem, będzie podnoszona,
ale stopniowo.
NIŻSZY WIEK, NIŻSZE EMERYTURY
Nie do końca
usatysfakcjonowane będą też zapewne zwolennicy przywrócenia wcześniejszego
wieku. Wcześniejsze emerytury (w wieku 60 lat dla kobiet i 65 lat
dla mężczyzn, zamiast wspólnego dla obydwu płci progu 67 lat) będą oznaczały
bowiem zdecydowanie niższe świadczenia. Kobieta zarabiająca w okolicach
średniej krajowej zamiast 2,1 tys, zł emerytury miałaby dostać niecałe 1,4 tys.
zł.
Z zapowiedzi posłów PiS wynika, że wcześniejszy wiek emerytalny będzie
tylko opcją, nie wiadomo zatem, ile osób z niej skorzysta. Z badań opinii
publicznej prowadzonych przed wyborami wynikało, że około 60 proc. zwolenników
PiS zaakceptowałoby niższe świadczenie na wcześniejszej emeryturze. Z wyliczeń
resortu pracy jeszcze sprzed wyborów wynika, że obniżenie wieku emerytalnego
będzie kosztować finanse państwa początkowo ok. 5 mld zł. Za kilkanaście lat
roczny koszt tej zmiany będzie wynosił nawet 20 mld zł.
Prezydencki projekt ustawy obniżającej wiek emerytalny jest już po
pierwszym czytaniu.
Inny projekt prezydenta - dotyczący kredytów frankowych - trafił od razu do kosza. Kancelaria Prezydenta uznała, że
przerzucanie na banki wszystkich kosztów przewalutowania kredytów
denominowanych we frankach (w przybliżeniu 50 mld zł rozłożone na kilka dekad)
mogłoby zostać uznane za niekonstytucyjne. Oficjalnie trwają prace nad kolejnym
projektem, w którym ok. 30 proc. kosztów przewalutowania mieliby ponieść sami
frankowicze. Nieoficjalnie wiadomo, że - po wprowadzeniu mającego wesprzeć
budżet podatku bankowego - resort finansów nie będzie się spieszył z
nakładaniem na banki kolejnych obciążeń finansowych. To bowiem mogłoby nawet
grozić koniecznością ratowania upadających instytucji przez budżet państwa, a
już z całą pewnością przyhamowaniem akcji kredytowej.
MOŻE
TO I LEPIEJ?
Realizacji
przedwyborczych zapowiedzi PiS przyglądają się m.in. analitycy finansowi. W analizie opublikowanej przed
świętami przez agencję ratingową Fitch można wyczytać, że zapowiadane przez
rząd PiS znaczące poluzowanie polityki fiskalnej (obniżenie i tak już
rekordowo niskich stóp procentowych przez bank centralny) może zagrozić
ratingowi Polski (na razie mamy niezłą ocenę A-). Zwłaszcza jeśli zwiększaniu
wydatków będzie towarzyszyć spowolnienie gospodarcze. Na razie gospodarka
rośnie w tempie 3,5 proc. rocznie i to powinno się utrzymać w kolejnych kwartałach.
„Prowadzenie nieortodoksyjnej i nieprzewidywalnej polityki gospodarczej może
zaszkodzić klimatowi biznesowemu i wzrostowi gospodarczemu” - ostrzegają
jednak analitycy Fitcha.
Obniżenie oceny wiarygodności kredytowej miałoby konkretny wymiar
finansowy. Polska musi co roku pożyczać ponad 150 mld złotych (w większości to
nowe zobowiązania zaciągane na spłacenie starych długów) - nawet niewielki
wzrost oprocentowania nowo emitowanych papierów skarbowych oznacza, że koszty
obsługi długu rosną w miliardach.
- Jeśli pieniędzy na realizację przedwyborczych obietnic zabraknie, to
będziemy musieli się jeszcze mocniej zadłużać. Dlatego ze zdroworozsądkowego
punktu widzenia byłoby najlepiej, gdyby rząd zrezygnował z wypełniania
zapowiedzi z kampanii wyborczej - mówi Maria Bieć.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz