W
Jarosławie Kaczyńskim siedzi jakaś furia, jakieś straszne kompleksy i efekt
tego jest nieco tragikomiczny - mówi wybitny historyk Norman Davies.
ROZMAWIA ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: W jakim miejscu historii znalazła się Polska?
NORMAN DAVIES: Szczerze mówiąc, dostaję nerwicy, gdy myślę o tym, co się
dzieje.
Nerwicy?
- Chodzi o mieszankę wstydu,
konsternacji i ogromnego niepokoju, do czego to wszystko prowadzi. Po latach
stabilności i przekonania, że kraj zmierza we właściwym kierunku, wróciło
nieprzyjemne poczucie niepewności. Niepewności zarówno co do skutków tego, co
już widać, jak i tego, co niewiadome, co człowiek tylko przeczuwa i czego się
obawia.
Czego się pan obawia?
- Polska, moja druga ojczyzna, traci
z dnia na dzień naprawdę niezłą opinię. Wysiłkiem wielu kolejnych rządów ten
kraj stał się członkiem różnych międzynarodowych organizacji, zdobył w nich
szanowaną pozycję i nagle ten postęp jest kwestionowany. Osiągnięcia 25 lat
polskiej demokracji podawane są w wątpliwość. To jest bardzo szkodliwe dla
wizerunku Polski w świecie.
Przyrównał pan kiedyś PiS do
sekty, która ma swojego guru i swoich wyznawców.
- Podtrzymuję tę opinię. Sekta to
organizacja zamknięta, ma swoją mitologię, świętych, męczenników i przede
wszystkim nieomylnego wodza, który wszystko trzyma w tajemnicy, głosząc
dwuznaczne przepowiednie i potępiając nieposłusznych towarzyszy. Taka
organizacja nie jest zbyt odległa od praktyki PiS, które nie stwarza wrażenia
normalnej, transparentnej partii politycznej. Nie wiemy do końca, co się kryje
w głowie guru, nie wiemy, do czego on dąży.
Dziś guru rządzi nie tylko
partią, ale i Polską.
- I w tym problem. Dopóki miał
wpływ wyłącznie na swoich wyznawców, można było uznać, że to ich wybór. Teraz
jednak guru siedzi za kierownicą państwa i prowadzi je w nowym, chyba
niebezpiecznym kierunku.
- Ludzie w moim wieku pamiętają
rządy komunistyczne, gdy nikt nie wiedział, kto jest kim. Prezydent nie był
prezydentem, premier nie był premierem; ministrowie wykonywali rozkazy
wydziałów partyjnych i wszystkie decyzje zapadały za zamkniętymi drzwiami
Komitetu Centralnego. Sekretarz generalny partii, przewodniczący politbiura i
mały dyktator w jednym nie musiał obejmować żadnego urzędu w państwie.
Prawdziwa polityka toczyła się w ukryciu. Obywatele nie mieli prawa zobaczyć,
co się za tą fasadą dzieje. Jaka toczy się gra. Dziś wygląda to trochę
podobnie. Tamten sposób sprawowania władzy wraca. Marionetkowi prezydent i
premier tańczą, jak chce „góra”. Centrum dowodzenia działa w komitecie
centralnym partii rządzącej.
W Polsce coraz częściej można
usłyszeć, że wraca PRL.
- Nie, nie można powiedzieć, że
Polska PiS to powrót PRL, mimo że PZPR też była sektą polityczną. Są jednak bardzo
zasadnicze różnice. W systemach w pełni totalitarnych kluczową rolę odgrywały
represje i przemoc. Były niezbędnym narzędziem wprowadzania zmian i utrzymywania
władzy. W Polsce mamy na razie do czynienia z dziwaczną odmianą, gdy retoryka
jest już ekstremalna i denuncjacje przeciwników bezlitosne, ale rząd nie sięga
na razie po środki typowe dla systemów autorytarnych. Wystarczy spojrzeć na to,
co dzieje się z Trybunałem Konstytucyjnym. Powstał spór między sędziami a
rządzącymi; wiadomo, co stałoby się w takiej sytuacji w PRL. Zjawiłaby się
milicja i usunęła sędziów. Do tego paru opozycjonistów zniknęłoby albo zostało
pobitych przez nieznanych sprawców. Tego w Polsce jeszcze nie ma.
Sądzi pan, że może się pojawić?
- Nie wiemy, jak daleko guru jest
gotowy się posunąć. Totalitarna retoryka bez środków nacisku jest infantylnym
autorytaryzmem, jak nazwała to ostatnio prof. Jadwiga
Staniszkis. Prawdziwy autorytaryzm wspiera słowa brutalnym działaniem. Za
wyrażaną słowami pogardą idą czyny piętnujące wrogów narodu, upokarzające ich,
pozbawiające pracy, wykluczające z życia publicznego. Dziś nie wiemy, na ile
PiS tylko zaklina rzeczywistość,
a na ile jest zdecydowane twardo
przeć do przodu i żelazną ręką realizować swoje cele. Szalone tempo ustawodawstwa,
które narzuciło w pierwszych tygodniach swych rządów, dobrze nie wróży.
W latach 2005-2007 rząd PiS
dopuszczał się prowokacji, były aresztowania o świcie...
- I autorzy tamtych metod
działania znów są ministrami. Podczas kampanii wyborczej nie było ich widać,
wyciągnięto ich z pudełka dopiero po zwycięstwie. Dlatego obawy przed
nadużyciem władzy, przed nielegalnymi działaniami, przed zastraszaniem nie
wydają się całkiem bezpodstawne.
A czemu służy sama retoryka?
Nazywanie przeciwników obywatelami gorszego sortu, złodziejami, zdrajcami,
komunistami, pomocnikami gestapo?
- To sposób na pokrzepienie serc
własnych wyznawców, na sączenie przekonania, że są wybrani do specjalnych,
wyższych celów. W zamkniętym kręgu sekty emocje i wiara muszą być stale pompowane.
Równocześnie ekstremalna retoryka sieje strach. Zastraszani i poniżani mają
się bać.
A jaki jest cel podkręcania
antyniemieckiej fobii?
- Służy dokładnie temu samemu. W
wyznawcach ma wzbudzić oburzenie, że Niemcy znowu nas obsmarowują i szkodzą Polsce.
Wśród zwykłych obywateli ma siać strach, że Polska jest w niebezpieczeństwie,
choć wcale w nim nie jest. Przypomina mi to epokę Gomułki. Mówił tym samym
językiem, tyle że Gomułka w pewnym stopniu miał do tego powody, bo działo się
to krótko po II wojnie światowej, i stała też za nim Armia Czerwona.
Dzisiejsza Polska ma innych sąsiadów. Niemcy przyznali się do swoich dawnych
grzechów, rozliczyli ze swoją przeszłością o wiele skuteczniej niż Rosjanie.
Nigdy w historii Polska nie miała w Niemczech takiego sojusznika jak obecnie.
Dlatego te antyniemieckie krzyki są jak strzał we własną stopę.
Kaczyński stawia na sojusz z Viktorem Orbanem i Davidem Cameronem.
- To wątpliwa strategia. Budowanie
sojuszu wewnątrz Unii Europejskiej przeciwko Unii Europejskiej to kręcenie
bata na samego siebie. Zachodnie media dalej nazywają PiS partią konserwatywną
albo ultrakonserwatywną, ale partia, która podminowuje porządek konstytucyjny
we własnym kraju, to nie jest żaden konserwatyzm. Cameron wcześniej czy później
zorientuje się, kogo ma za partnera. Natomiast Orban nie jest największą figurą
w UE. Węgry są małym, izolowanym krajem. Za chwilę takim izolowanym krajem
może stać się Polska. Bez przyjaciół, bez szacunku.
Jarosław Kaczyński nie krył, że
chce Budapesztu w Warszawie.
- I w tym rozumieniu jest
rzeczywiście politykiem wiarygodnym. Konsekwentnie wykonuje krok w tył. A
przecież chyba nie tylko ja myślę, że lepiej byłoby, gdyby Warszawa była
Paryżem, Londynem czy Madrytem. Albo przynajmniej starym Budapesztem za
Franciszka Józefa!
Jaką postacią jest Jarosław
Kaczyński?
- Nie jest łatwo to określić.
Gdyby zachowywał się inaczej, to można by było czuć do niego nawet pewną
sympatię. Ale w nim siedzi jakaś furia, jakieś straszne kompleksy i efekt tego
jest nieco tragikomiczny. Znałem ludzi z otoczenia premiera Tony’ego Blaira, którzy odwiedzili Polskę w czasie poprzednich
rządów PiS prawie dekadę temu. Pytałem ich po powrocie, jakie wrażenie robią
czołowi liderzy, a przypomnę, że prezydentem
i premierem byli wówczas bracia Kaczyńscy.
Pierwszymi słowami były „very odd”, czyli „dziwaczni”, po czym
moi rozmówcy dodawali: „Bez przerwy mówili o polskich interesach narodowych,
jakby inne narody nie miały podobnego prawa do interesów”. Dziś Jarosław został
sam i jest jeszcze bardziej nieufny. Wszędzie szuka wroga.
Można go porównać do jakiejś
postaci historycznej?
- On sam najchętniej chwali marszałka
Józefa Piłsudskiego, ale można przypuszczać, że marszałek takich ludzi zamknąłby
za korupcję polityczną w więzieniu. Marszałek też miał skłonności autorytarne,
ale na pewno źle patrzyłby na te historie koalicyjne z czasów poprzednich
rządów PiS, na niszczenie współpracowników, na ciągłe zawłaszczanie mechanizmów
państwowych. Sądzę, że w okresie sanacji prezes PiS nie byłby kwitnący.
Choć on sam do idei sanacji
odwołuje się nieustannie: naprawia Polskę
w ruinie, podnosi państwo z
kolan, obiecuje dobrą zmianę.
- Trzeba odróżnić mitologię od
rzeczywistości. Mitologia PiS-owska opowiada o Polsce na kolanach, Polsce w
ruinie w sytuacji, gdy ten kraj ma najlepsze wyniki gospodarcze od kilkuset
lat, przeszedł suchą stopą kryzys finansowy i do niedawna był wszędzie
postrzegany jako solidna demokracja. Nie mogłem wyjść ze zdumienia, gdy Andrzej
Duda po wyborze na prezydenta ganił Polskę za granicą, narzekając na brak
sprawiedliwości w kraju, który go wybrał. Oczywiście Polska rządzona przez PO
nie była w stanie idealnym, bo rząd trochę się pogubił, ale szła w dobrym
kierunku. Teraz nowa ekipa spychają na pustynię, pisząc jednocześnie nową,
zafałszowaną i zideologizowaną wersję historii.
Wizja Kaczyńskiego to kłamstwo?
- Słowo „kłamstwo” w parlamencie
brytyjskim jest zakazane, więc go tu nie używamy. Wolałbym słowo „fantazja”
lub „bajka dla dzieci”. PiS negatywnie ocenia wszystko, co dla większości
Polaków jest sukcesem. Solidarność niczego nie osiągnęła, stary układ rządzi,
Lech Wałęsa był agentem, Mazowiecki to miernota, Bartoszewski był nikim.
Komuniści
i liberałowie to w gruncie rzeczy
to samo. Jakbyśmy niczego w tej wolnej Polsce po 1989 r. nie wygrali. To
nieprawdopodobne, a jednak w głoszeniu takiej wizji Polski PiS odnosi
sukcesy. Wkłada do głowy swoim wyznawcom własną wersję historii i oni w to
wierzą. Tworzą własne rachunki krzywd i własnych bohaterów tej swojej fikcji.
Mit smoleński jest jej częścią?
- Religia smoleńska to ważny
instrument PiS-owskiego mitu. Tak zwane szukanie prawdy polega na oczekiwaniu
na werdykt, który znany jest od dawna bez przeprowadzania odpowiedzialnego
śledztwa. Nie liczą się empiria, naukowe dowody i konkluzje polskich organów
powołanych do badania przyczyn katastrofy. Liczą się ofiara, święci i ich kult.
Prawdopodobnie sprawa katastrofy będzie ciągle wracać, ciągle będą odkrywane
nowe sensacje, nowe niespodzianki pozwalające stale wałkować ten temat.
Dlaczego Polacy tak łatwo dają
się zwieść tego typu fantazjom? I nie
mówię tylko o Smoleńsku, ale o całej PiS-owskiej rewolucji.
- Absolutnie nie wolno mówić o
Polakach, o 38 milionach obywateli, jakby wszyscy mieli podobny charakter,
podobne słabości. Jedyne, co można powiedzieć, to że jak w każdym kraju tego
regionu stopień zaufania do władz jest niski i zjawisko to jest obserwowane od
pokoleń. Społeczeństwo polskie nie uznawało okupantów wojennych, potem
buntowało się przeciwko władzom „ludowym” i teraz niektóre grupy nie akceptują
demokratycznych władz III RP. Nieufność weszła im w krew i tacy zadzierżyści
malkontenci łatwo wpadają w ręce hochsztaplerów. Czy nikt nie pamięta już
Tymińskiego?
PiS mówi, że działa w imieniu
narodu.
- Żadna partia w Polsce nie cieszy
się poparciem nawet jednej trzeciej wyborców. PiS lubi utożsamiać się z
narodem polskim, a przecież na tę partię zagłosowało w ostatnich wyborach
mniej niż 20 procent wszystkich uprawnionych do głosowania. Owszem, wynik
wyborczy zapewnił partii większość w parlamencie, samodzielny rząd i własnego
prezydenta, ale to nie daje jeszcze prawa do lekceważenia trójpodziału władzy,
samodzielnego interpretowania konstytucji czy podporządkowywania sobie sądów,
prokuratury i mediów. Nie wolno narzucić dyktatury parlamentarnej - jak kiedyś
uczynił to Oliver Cromwell w Anglii - dzięki zwycięstwu wyborczemu.
Niestety, wygląda na to, że niewielu dziś rządzących rozumie granice tego
zwycięstwa. Niewielu rozumie, że Polacy są różnorodni, mają różne poglądy, różne
pomysły na swój kraj. PiS próbuje ten bogaty pluralizm zredukować do swojego
monolitu.
Jaką rolę w PiS-owskiej
rewolucji odgrywa Kościół?
- Rola Kościoła w kształtowaniu
polskiej państwowości stanowi niezwykle ważny rozdział. Nawet w ostatnim,
pamiętnym okresie PRL w latach 70. i 80. XX wieku, wspaniały polski Kościół
pełnił funkcję parasola ochronnego dla narodu, dla polskiej tożsamości. Tę
zaszczytną pozycję stracił, gdy w III RP okazało się, że znaczna część kleru
jest niezadowolona z systemu demokratycznego w wolnej Polsce, który przyznał
mu rolę mniejszą, niż tego oczekiwał. Przełożyło się to na partyjne sympatie
hierarchów i proboszczów. W czasach Solidarności wielu z nich spodziewało się,
że wolna Polska będzie jak jedna wielka parafia, jak mitologiczna idylla pana,
wójta i plebana. I choć Kościół ma w Polsce wielkie wpływy, to ciągle artykułuje
swoje niezadowolenie. Księża często powtarzają z ambon ostrzeżenia przed
dekadencją zachodniej Europy, nie podoba im się pluralizm poglądów, stwarzają
klimat oblężenia. Ów klimat niechęci jest podglebiem dla ruchów takich jak PiS
i Radio Maryja.
Jak długo mogą potrwać rządy
PiS, podobno szykowana jest już zmiana ordynacji wyborczej?
- Wcale się temu nie dziwię. PiS
naturalnie stara się zapewnić sobie trwanie dłuższe niż jedna kadencja.
Równocześnie wie, że kolejnych wyborów nie wygra już tak łatwo. Strategia
wystawienia Dudy w wyborach prezydenckich, Szydło jako przeciwniczki Kopacz to
był udany wyborczy manewr. Do tego obietnice wcześniejszych emerytur i
pieniędzy na każde dziecko tylko po to, aby zaraz po wyborach wyciągnąć całą
galerię radykałów. Wielu z tych, którzy dali się zwieść fałszywym obietnicom,
drugi raz już na to nie pójdzie. Dlatego PiS, jak Orban, może majstrować przy
ordynacji wyborczej.
Jest pan optymistą czy
pesymistą, jeśli chodzi o najbliższą przyszłość Polski?
- Z reguły jestem optymistą. W tym
przypadku również, choć nie w krótkiej perspektywie. Większość parlamentarna,
jaką ma dziś PiS, przeminie. W skali całej historii Polski to zaledwie epizod,
lecz niestety wystarczająco długi, żeby narobić poważnych szkód. Obecna polityka
prowadzi w ślepy zaułek. Polacy oczywiście sobie z tym poradzą, ale zapłacą
niemałą cenę za tę uwodzicielską fantasmagorię.
Norman Davies jest brytyjskim historykiem, autorem
wielu książek o historii Polski, m.in. „Bożego igrzyska”, „Serca Europy” czy
„Szlaku nadziei”. Za upowszechnianie wiedzy o Polsce i wspieranie jej
demokratycznych przemian został uhonorowany najwyższym polskim odznaczeniem Orderem
Orla Białego. W 2014 r. otrzymał polskie obywatelstwo
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz