Myślę o tym, co się
dzieje teraz w Polsce, jak o gorączce, która pojawia się przy szczepionce.
Chciałbym, żeby obecne doświadczenie syfu pod rządami PiS było taką szczepionką
- mówi malarz Wilhelm Sasnal.
ROZMAWIA JACEK TOMCZUK
NEWSWEEK: Co by pan zrobił, gdyby zadzwonił minister Piotr Gliński i
poprosił o przygotowanie serii obrazów o żołnierzach wyklętych.
WILHELM SASNAL: Odmówiłbym w krótkich słowach, bez przyjemności rozmowy.
Zresztą namalowałem 10 lat temu dwa portrety „Ognia” [Józef Kuraś, ps. Ogień,
jeden z dowódców podziemia antykomunistycznego, oskarżany również o mordy i
grabieże na cywilach - przyp. red.], ale nie
sądzę, żeby same obrazy, powód ich namalowania i kontekst spodobały się
ministrowi kultury i dziedzictwa narodowego.
A o Smoleńsku?
- Tu już tylko bym się roześmiał.
Czemu? Przecież kiedyś z dumą
mówił pan: „Jestem polskim malarzem”.
- Dla mnie pojęcie „malarz polski”
to coś zupełnie innego niż „malarz narodowy”. Nie znoszę słowa „narodowy”, bo
od tego tylko krok do nacjonalizmu, a „kultura narodowa” brzmi trochę jak
„kultura rasowa”. To anachroniczne pojęcie, które powstało w XIX w. i
stosowanie go teraz jest bezsensowne. Czuję się obywatelem. Pojęcie „naród” nie
jest moim pojęciem. Ci, którzy tak bardzo go chcą, niech go sobie wezmą i
zjedzą w całości, ja tego nie tykam.
Artyści pójdą z nową władzą?
- Malarstwo propagandowe? To już
chyba nie te czasy i nie ta siła rażenia. Film i teatr to pole najbardziej
narażone na tę „dobrą zmianę”. I media oczywiście. Trzeba będzie tam „zaorać” -
słowo teraz często używane - wyrwać chwasty i posadzić jeszcze więcej buraków
i ziemniaków. Z drugiej strony, przypomina mi się „Naganiacz” Ewy i Czesława
Petelskich. Nakręcili na początku lat 60. film świetny artystycznie, bardzo
wzruszający, o Polaku, który ukrywa Żydówkę. Chociaż byli na usługach władzy,
to ten film jest uczciwy, wielowymiarowy, pokazuje różne postawy podczas wojny.
Więc mogą powstać też ciekawe dzieła w niesprzyjających politycznych okolicznościach.
Nie jest powiedziane, że film o katastrofie smoleńskiej musi być okropny. Tak
jak trudno nie doceniać intencji Władysława Pasikowskiego, ale „Pokłosie” jest
filmem złym.
Dla wielu osób ważne jest
mówienie o historii i patriotyzmie.
Uznają to za formę przywracania godności narodowej.
- Ech, to nasze permanentne
poczucie krzywdy... Wmawia się nam, że jesteśmy wielkim narodem, a wszyscy są
przeciw nam i tylko PiS może przywrócić nam godność. Współczuję tym, którzy
potrzebują się dowartościowywać i budować swoją godność na tych trupach.
Trupach żołnierzy wyklętych, ale też trupach pojęciowych.
- Przecież prezydentem przez
cztery lata był Bronisław Komorowski - typowy patriota, katolik, ciepły
człowiek... Ale było też coś, z czym kompletnie się nie utożsamiałem; ta pseudonowoczesna
Polska platformerska, która czuła się tak bardzo cool, taka
fajna, że nikt inny się nie liczył. Oczywiście złościli mnie ludzie, którzy po
Smoleńsku stali tygodniami pod pałacem prezydenckim. Ale jak zobaczyłem, że
reakcją na to jest ułożenie krzyża z puszek po piwie, to pomyślałem, że taki cool to ja nie jestem. I nie chodzi o krzyż, tylko o miałkość
tego gestu i poczucie wyższości.
Jeżdżąc samochodem, włączałem dla
żartów Radio Maryja, żeby posłuchać, co mówią słuchacze. Kiedyś zadzwonił
facet, opowiadał, że jego żona właśnie pojechała do Torunia na mszę z
okazji kolejnej rocznicy powstania radia, a on nie mógł, bo jest zwolnionym
stoczniowcem i nie ma pieniędzy na bilet. Czego w takiej sytuacji ma złapać
się ten facet? Radio Maryja daje mu poczucie bycia częścią większej grupy,
rodziny. To nie jest śmieszne.
Stąd w takich ludziach potrzeba
„dobrej zmiany”?
- Zmiany jakiejkolwiek. Człowiek,
który ma niewiele, próbuje o coś się zaczepić; poszkodowany szuka kogoś, kto
jest winny jego niepowodzenia. A z drugiej strony nic mnie nie łączy z
ludźmi, którzy głosowali na PiS. Ale nie mam problemu z tym, jeżeli ktoś chce
zawłaszczyć pojęcie „narodowy”, „patriotyczny”. Proszę bardzo. Ja tego nie
chcę, czułbym się bardzo ubogi, gdybym musiał się tylko do polskości odwoływać.
Gdy Krystian Lupa widzi flagę
biało-czerwoną, to ma już tylko faszystowskie skojarzenia.
- Też tak mam. Nie znoszę swojej
polskości, ale trudno mi bez niej żyć. Właśnie przez tę ambiwalencję czasami
maluję obrazy o Polsce, portrety partyzantów, Wyszyńskiego, „Ognia”, Narutowicza
albo polski las.
Co pana dzisiaj w Polsce boli?
- Nieufność, zawiść, złość i przede
wszystkim wszechobecny Kościół. W tym domu polsko-katolickim, jakim jest
Polska, zamiast duchowości panuje zaduch, a czasem o jakiegoś trupa można się
potknąć. Nieprzewietrzony dom i ludzie z niechęcią patrzący na obcych. Perspektywa
tego, że do Polski przyjedzie siedem tysięcy uchodźców, wywołała larum w
40-milionowym narodzie, w kraju, który jest homogeniczny i nudny do
zarzygania. Jakiś niemiecki dziennik napisał, że Polacy są jak gość, który się
najadł przy stole, beknął, wstał i wyszedł. Tak wygląda nasza obecność w Unii
Europejskiej.
Jeszcze parę lat temu
deklarował się pan jako patriota.
- Kiedyś miałem nadzieję, że ten
kraj będą zamieszkiwać obywatele, a patriotyzm będzie słowem, do którego
będzie się można odwołać, na przykład płacąc podatki. I nikt nie będzie dzieci
pytał w szkole, czy poszłyby walczyć w
powstaniu. Patriotyzm to przywiązanie do czegoś, co jest moje, ale wiąże się
choćby z pierwszym zapachem ziemi na wiosnę.
To nie jest patriotyzm.
- Trudno, ja wolę słowo „kraj” niż
„naród” czy „Polska”. Kraj to kraina, pojęcie przyrodniczo-geograficzne, z
którym się identyfikuję; ale też mikrokraina - jak Mościce, z których pochodzę.
Jest taki rysunek Andrzeja Mleczki: Polska między górami i morzem i dopisek:
„To mógł być taki piękny kraj”. Ja się z tym utożsamiam. W tym, co się teraz
dzieje, jest polska małość i małostkowość.
Jedną z najważniejszych dat w
powojennej historii Polski jest rok 1968, kiedy Polacy pozbyli się resztki
Żydów, czyli dużej części inteligencji - to był czas miernot, które mogły się
wtedy wybić. Myślę, że teraz jest podobnie, też mamy swego Gomułkę i Moczara,
którzy wypłynęli na społecznym niezadowoleniu i mówią: my najlepiej wiemy, co
jest potrzebne Polakom. To wszystko jest dziadowskie.
Jarosław Kaczyński jest raczej
przedstawiany jako Józef Piłsudski niż Gomułka...
- Kaczyński jest totalnie
pokiereszowany, wszędzie wietrzy spisek, ale widzę u niego autentyczną pasję.
Raczej mu współczuję, nie wzbudza we mnie tak złych emocji jak cynicy pokroju
Glińskiego, Dudy czy Waszczykowskiego. Widziałem parę wystąpień naszego
ministra spraw zagranicznych i wszystkie były żenujące, choć za słowa o wegetarianach
i cyklistach powinniśmy postawić mu pomnik. Mam nadzieję, że nawet młodzi,
którzy głosowali na PiS, zobaczą teraz, że to obciach, że minister nie
rozumie, co to nowoczesność czy ekologia, która nie jest modą, wyborem
hipsterów z San Francisco, tylko koniecznością - jeżeli nie wybierzemy
świadomej relacji z naturą, to po prostu zdechniemy. „Chłopak, dziewczyna -
prawdziwa rodzina”, każdy jeździ samochodem, wszyscy chleją, a w niedzielę
kościół - myślałem, że taki model przestał już obowiązywać, ale ludzie pokroju
Waszczykowskiego chcą do niego wrócić. Ci, którzy dzisiaj rządzą Polską, zajmują
się wykluczaniem i obrażaniem sporej część społeczeństwa. To budowanie
kapitału politycznego na znajdowaniu winnego, na polaryzacji. To jest właśnie
ten polski patriotyzm - rewanż „prawdziwych Polaków” na tych, co Polakami nie
są, bo zaprzedali duszę Europie.
Łączyć wszystkich ma sztuka
narodowa.
- Oni oczekują, że objawi się nowy
Jan Matejko i będzie malować obrazy takie jak „Bitwa pod Grunwaldem” -
namaluje też historię katastrofy smoleńskiej i Polskę od morza do morza. Ale
gdy ktoś taki się pojawi, to będzie śmieszne; dla mnie historia nie jest
powodem do udowodnienia swojej wielkości, ale do poznania.
Malowanie obrazów na podstawie
„Mausa” nie było przyjemne - to był czas, kiedy została opublikowana książka
Jana Tomasza Grossa „Sąsiedzi”, ukazał się komiks Arta Spiegelmana, a
telewizja wyemitowała „Shoah” Claude’a Lanzmanna. Trudny i ciężki
dla mnie czas. Na początku wydawało mi się, że wracanie do Jedwabnego jest
niepotrzebne, a po roku 1989 załatwiliśmy wojenne sprawy; relacje z Żydami są
lepsze, więc po co do tego wracać? Ale to nie tylko dla ofiar albo ich
potomnych mamy to załatwić, choć tego wymaga przyzwoitość. Dla samych siebie.
Opisywanie trudnych faktów z przeszłości daje szansę, że uwolnię się od nich,
nie będę ich więźniem.
To co będzie z ta sztuka
narodowa?
- Zapowiada się niezły ubaw, bo
jestem pewien, że filmy czy obrazy przesycone patosem osuną się w śmieszność
czy kabaret. Ale też obawiam się, że młodzi ludzie będą poznawać historię
dzięki filmom, w których Polska jest ofiarą spisków, w Smoleńsku był zamach, a
wejście do Unii Europejskiej to kolejna okupacja.
A ciemny lud to kupi, mówiąc
językiem nowego prezesa TVP Jacka Kurskiego?
- Polski „patriota” krótko
podsumował swój naród. Myślę o tym, co się dzieje teraz w Polsce, jak o
gorączce, która pojawia się nieraz przy szczepionce. Chciałbym, żeby obecne
doświadczenie syfu pod rządami PiS było taką szczepionką i zapobiegło
ignorancji społecznej w przyszłości.
Na co dzień noszę ze sobą zeszyt,
w którym rysuję i robię notatki. Ostatnio wiele z nich było natychmiastową
reakcją na to, co się dzieje w polskiej polityce. Byłem niedawno w USA. Jadąc
autostradą, widziałem billboard: „Syfilis się zdarza. Zbadaj się”. Od razu
pomyślałem, jak to odnieść do Polski. W letnich czasach PO nie miałem tylu
powodów.
Było panu wygodnie...
- Moje życie jest wciąż bardzo
wygodne. Nie pracuję w żadnej instytucji publicznej,
nie korzystam z państwowych grantów;
jestem niezależny. Mam poczucie, że mogę się zamknąć w pracowni, robić swoje i
nawet gdyby przyszedł sam minister, to mogę mu powiedzieć: „Proszę wyjść”. Z
nikim, kto legitymizuje tę władzę, nie chcę mieć nic wspólnego. Nie dlatego,
że na nią nie głosowałem - po prostu ona nie działa w ramach ustroju
demokratycznego. To, co się stanie z kulturą, nie jest tak ważne jak to, co się
stało z Trybunałem Konstytucyjnym i jakie to może mieć przełożenie na nasze
życie. Kultura – przepraszam - to nie jest
konieczność, tylko przywilej. Zawsze coś znajdę do czytania czy oglądania, ale
w kraju, w którym panuje nawet najmniejszy zamordyzm, nie- fajnie się żyje.
Wyjedzie pan? I tak większość wystaw robi pan na Zachodzie i tam
sprzedaje swoje obrazy.
- Nie, choć pierwsza reakcja moja
i Anki [żona Wilhelma Sasnala - przyp. red.] na wyniki wyborów była -
spierdalamy. Postanowiliśmy zostać; kończymy następny film inspirowany książką
Alberta Camusa „Obcy”, ale dotyczący polskiej rzeczywistości. Jak nietrudno się
domyślić, ważna jest w nim postać „obcego” - imigranta. O, to będzie bardzo
patriotyczny film, wynikający również ze wstydu! Chociaż patriotami nas
nazywać nie będą, jest kilka dobrych krótkich polskich słów...
Będę tutaj mieszkał, chociaż
bolesna jest ta polska bezinteresowna złość i wrodzony antysemityzm. Widzę te
antysemickie gówna na murach od pierwszej chwili, kiedy wracam do Krakowa -
już gdy jadę z lotniska. Dzwonię do straży miejskiej, żeby to usunęli i
odnotowuję z satysfakcją, że działa. Choć nie zawsze - czasem biegam ulicą Kaczą w Krakowie i na jednym z murów
otaczających posesję widać hasło: „Jebać żydów”. Ten napis nie zniknął mimo
wielu moich telefonów, bo jest na prywatnym ogrodzeniu. Kiedyś w niedzielny
poranek spotkałem lokatorów, którzy jedli śniadanie przed domem. Zagadnąłem,
że ktoś im takie paskudztwo napisał na ścianie, a oni: „Tak, tak, wiemy”; powiedziałem,
że można to przecież zamalować, a oni, że nie, bo farba i tak nie złapie. I
wrócili do śniadania pod tą reklamą antysemityzmu i głupoty. Co można zrobić z
takimi ludźmi? Ale dalej dzwonię... Wyjechać nie pozwoli mi też mój sentymentalizm,
czyli patriotyzm: zapach ziemi na wiosnę
trzyma mnie tutaj mocno, za granicą nie udaje mi się tego poczuć. I jeszcze
biały ser w każdym sklepie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz