sobota, 16 stycznia 2016

Na tropach Polaków gorszego sortu



Przeszłość jest dla prezesa PiS jedynie narzędziem politycznej gry - doprowadza to do histerii „wierzących” antykomunistów i lustratorów z jego obozu.

Po pierwszych masowych protestach Komitetu Obro­ny Demokracji Jarosław Kaczyński powiedział w TVN, że „za organiza­cję manifestacji odpowiadają resortowe dzieci. Nie ukrywajmy, w polskich dziejach było wiele osób, które patriotami nie były. To są ich dzieci, ich wnuki”. W TV Republika uzupełnił: „W Polsce jest taka fatalna tradycja zdrady narodowej (...).
To jest jakby w genach niektórych ludzi, tego najgorszego sortu Polaków”.
   Odniesienia do genetycznego wy­posażenia - do biografii politycznych przeciwników, a nawet ich krewnych i przodków - są w wystąpieniach Ka­czyńskiego coraz bardziej brutalne.
Tymczasem wielu „wierzących” anty­komunistów i lustratorów z jego obozu skarży się, że prezes PiS do sprawowa­nia władzy używa ludzi PRL. I to na po­zycjach najbardziej kluczowych, skoro Stanisław Piotrowicz, dyspozycyjny PRL-owski prokurator, który skazywał opozycjonistów w latach osiemdziesiątych, jest wykonawcą PiS-owskiej roz­prawy z Trybunałem Konstytucyjnym. Piotrowiczowi Kaczyński powierzył zresztą najtrudniej szą część PiS-owskiej agendy - łamanie i obchodzenie konsty­tucji przez władzę, która dostała od wy­borców mandat do rządzenia, ale nie do zmiany ustroju.
   Wszyscy mogliśmy wysłuchiwać pub­licznych lamentów Samuela Pereiry czy Sławomira Cenckiewicza, że prezydent Duda zaprosił do Narodowej Rady Roz­woju, a premier Beata Szydło do mi­nisterstw i spółek skarbu państwa (za oczywistą wiedzą i zgodą Jarosława Ka­czyńskiego) ludzi, którzy w ich oczach są komunistami albo agentami. Cenckiewicz przestał hamletyzować dopiero wtedy, gdy Macierewicz zaproponował mu stanowisko dyrektora Centralnego Archiwum Wojskowego.
   Inni wspierający PiS antykomuniści reagują agresją, gdy im zwrócić uwagę, że antykomunizm Kaczyńskiego jest czy­sto cyniczną strategią. Agnieszka Roma­szewska, chwaląc w porannej dyskusji Radia TOK FM decyzję o ułaskawieniu Mariusza Kamińskicgo, stwierdziła, że jej ojciec Zbigniew Romaszewski za­wsze uważał, iż żaden sędzia orzekają­cy w PRL nie może być niezawisły. Gdy zapytałem, co w takim razie robił Roma­szewski w obozie politycznym, w którym sędzia Kryże skazujący w PRL opozy­cjonistów (m.in. Bronisława Komorow­skiego) był wpływowym wiceministrem sprawiedliwości, a nawet mentorem Zbi­gniewa Ziobry, zerwała audycję, krzy­cząc do mnie: „Łajdak!” i wybiegła ze studia.

KACZYŃSKI NIGDY NIE BYŁ ANTYKOMUNISTĄ
Naiwność (moim zdaniem nieco od­grywana) Pereiry czy Cenckiewi­cza, jak też wybuchy Romaszewskiej mają ukryć fakt, że w tej grze w ogóle nie chodzi o historię, ale wyłącznie o dzi­siejsze polityczne wybory. Jarosław Ka­czyński nigdy nie był ani „wierzącym” antykomunistą, ani „wierzącym” lustra­torem. Zawsze marzył o byciu raczej Klausem niż Havlem, czyli o przeję­ciu jak największej liczby ludzi aparatu władzy PRL, bo - jak twierdził całkiem otwarcie - „tylko oni znają się na rzą­dzeniu”, „tylko oni mają wiedzę o tym państwie”, gdy opozycja demokratyczna i Solidarność skupiały wręcz „element antypaństwowy”.
   Jak wielokrotnie wspominał Ludwik Dorn, na początku lat 90. jeden z najbliż­szych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, już na kongresie założy­cielskim Porozumienia Centrum to nie prezes, ale delegaci wymusili wpisanie do programu nowej partii postulatu de­komunizacji. Kaczyński wychodził z sali wściekły, że mu popsuto strategię „pozy­skiwania ludzi, którzy na rządzeniu Pol­ską się znają”.
   Zresztą mimo oficjalnie przyjętego postulatu dekomunizacji Kaczyński włą­czył do budowy partii nie tylko ludzi ze środowisk PAX-owskich, lecz także wielu wywodzących się z PZPR konserwatyw­nych zwolenników silnej władzy. Nawią­zywał kontakty z nomenklaturowymi biznesmenami i pozwalał na nawiązy­wanie ich swoim ludziom. Nie różnił się w tym od liderów innych postsolidar­nościowych ugrupowań, jednak w swym przekonaniu był ich przeciwieństwem, gdyż używał ich do realizowania swej wizji radykalnej przebudowy państwa, a jego przeciwników takie kontakty czy­niły zakładnikami postkomunizmu.
   Mazowiecki i Michnik zaproponowa­li po 1989 r. różne wersje historyczne­go kompromisu, licząc, że dzięki temu nowe państwo wyjdzie z zimnej wojny domowej lat osiemdziesiątych z jak naj­mniejszymi stratami. Kaczyński wie­dział jednak, jak silne jest wciąż u wielu kombatantów pierwszej Solidarności poczucie politycznej i społecznej klęski poniesionej przez nich w latach osiem­dziesiątych. Dlatego cynicznie grał antykomunistyczną symboliką i antykomunizmem, w który sam nie wierzył.
   Jednocześnie dawni działacze apara­tu PZPR, dawni działacze aparatu ZSMP, a także najbardziej dyspozycyjni proku­ratorzy czy sędziowie z lat siedemdzie­siątych i osiemdziesiątych byli od zawsze reprezentowani w najbardziej elitarnej kadrówce Kaczyńskiego, a także w rzą­dach, jakie tworzył. Taką przeszłość mie­li nie tylko Kryże, nie tylko Jasiński, nie tylko Karski, Kaczmarek czy Kornatowski wzięci przez Kaczyńskiego w 2007 roku do rządu właśnie z powodu ich hi­storycznych kompetencji. Także na przy­kład minister Zbigniew Wassermann - u schyłku PRL na zlecenie dogorywają­cych komunistycznych władz zajmował się jako krakowski prokurator sprawą młodych działaczy ruchu Wolność i Po­kój, którzy okupowali budynek Studium Wojskowego UJ. Żaden rozsądniejszy, bardziej niezależny, a zwłaszcza lepiej ustawiony prokurator nie chciał się tak trefną polityczną aferą zająć. A jednak za­równo sam zmarły w katastrofie smoleń­skiej Wassermann, jak i dziś jego córka, współpracująca z prokuratorem Piotro­wiczem przy antykonstytucyjnych dzia­łaniach PiS-owskiej większości sejmowej, stali się z namaszczenia Kaczyńskie­go wzorcami genetycznego patriotyzmu i antykomunizmu.

TRYUMF ANTYKOMUNIZMU CYNICZNEGO
Dziś klausizm Kaczyńskiego pozwa­la mu przejąć część elektoratu po SLD. I nie tylko. Kaczyński wie dosko­nale, że PRL nie był tak czarno-biały, jak przedstawiają to jego antykomunistycz­ni wyznawcy. Wie też, że wielu Polaków nie jest tak do końca pewnych, czy w czasach PRL oni i ich bliscy zachowywali się zawsze tak, jak należało (z dzisiejszej perspektywy).
   Dlatego Kaczyński postanowił na tych ludzi cynicznie zapolować za pomocą prostej metody kija i marchewki. Kija (argumentów pogłębiających poczucie winy) dostarczają Kaczyńskiemu lojal­ni dziennikarze i historycy, w tym wielu pracowników IPN, szukających szansy na polityczną karierę w szeregach PiS. Przedstawiają przeczerniony obraz PRL jako świata nieustannego terroru, za­mieszkanego przez bohaterów i zdraj­ców. Marchewka to z kolei odpuszczenie grzechów z ręki Jarosława Kaczyńskie­go. Prosty wybór: albo będziesz - we własnych oczach, ale także w publika­cjach niepokornych historyków i dzien­nikarzy - zdrajcą i siepaczem z epoki PRL, albo odpuścimy ci grzechy, uznając, że w partyjnym aparacie, PRL-owskiej prokuraturze czy w służbach pozostawa­łeś zakonspirowanym patriotą, ukrytym katolikiem, walczyłeś z komuną bardziej bohatersko niż wszyscy ci wypinający pierś po ordery opozycjoniści.
   Jedynym warunkiem rozgrzeszenia jest praca dla PiS. Prokurator Piotro­wicz wyznał: „W 1978 r. wstąpiłem do PZPR pod przymusem”, „w latach 80. byłem prokuratorem, aby nieść pomoc niesłusznie represjonowanym”, „ry­zykowałem bardziej niż ci, którzy roz­nosili ulotki”, „zapisałem się do PiS, bo wreszcie pojawiła się w Polsce ja­kaś patriotyczna partia”. Taka mode­lowa deklaracja wiary jest w Polsce Kaczyńskiego warunkiem odpuszczenia genetycznych grzechów zdrady i przy­stąpienia do wspólnoty patriotów. W ten sposób komunistą czy resortowym dzie­ckiem obciążonym genami zdrady zosta­je się uznaniowo, jeśli się Kaczyńskiemu przeciwstawia (i tak dla prawicy komu­chami i zdrajcami stali się Michnik, Nie­siołowski i Komorowski). Przestaje się być komunistą, resortowym dzieckiem, genetycznym zdrajcą, jeśli się Kaczyń­skiemu podporządkowuje i dla niego pracuje. Z genetyką nie ma to nic wspól­nego, z polityką - wszystko.
   Podobnie pragmatyczny jest stosunek Kaczyńskiego do lustracji, która roz­pala emocje jego wyznawców. Andrzej Olechowski - dziś dla PiS-owskiej pra­wicy modelowy przykład PRL-owskiego agenta - był ministrem finansów (i w ogóle jednym z bardziej kompeten­tnych ministrów) w lustracyjnym ga­binecie Jana Olszewskiego. Został nim z błogosławieństwem Jarosława Ka­czyńskiego, który był politycznym de­miurgiem tego rządu, a o współpracy Olechowskiego z PRL-owskim wywiadem wiedział, bo do teczek polityków miał wgląd jeszcze jako minister w Kan­celarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Ka­czyński i jego ludzie zaczęli atakować Olechowskiego jako agenta dopiero wówczas, gdy stał się - jako współzało­życiel PO - ich politycznym przeciwni­kiem. Kaczyński osobiście wykonał też rytuał odpuszczenia grzechów Zyty Gi­lowskiej, gdy zaczęły się za nią ciągnąć lustracyjne kłopoty; nie tylko zabezpie­czyło ją to przed fanatykami z tylnych rzędów PiS, lecz także emocjonalnie związało z liderem PiS.

GENETYCZNI OPORTUNIŚCI
Także czyjś ojciec lub dziadek może się stać dla Kaczyńskiego zdrajcą, agentem, nawet genetycznym, bo był w PZPR czy też w LWP, ale tylko wów­czas, jeśli jego syn czy córka mu się dziś przeciwstawią. Może się też stać ge­netycznym patriotą, jeśli jego dzieci czy wnuki się przed nim ukorzą. Może Krzysztofa Skowrońskiego cieszy, że jego przodkowie zostali w ten sposób przesunięci przez PiS z kategorii ge­netycznych zdrajców do kategorii ge­netycznych patriotów, może to cieszy Jerzego Targalskiego, jednak mnie to wydaje się wyjątkowo obrzydliwe.
   Ale nie o estetykę ani moralność tu chodzi. Ta metoda politycznego werbun­ku daje prezesowi ogromną władzę nad polskim społeczeństwem, wyjątkowo przez historię podzielonym i przemielo­nym. Każdy z nas ma w swej rodzinie lu­dzi, którzy z tą czy inną władzą walczyli, z tą czy inną władzą współpracowali albo pod tą czy inną władzą próbowali prze­żyć. Każdego można ugodzić, jeśli nie przez jego własną biografię, to przez bio­grafie członków jego rodziny.
    W tej podłej strategii partnerem Ka­czyńskiego stał się kościół ojca Rydzy­ka, który szczególnie po aferze abp. Wielgusa sam chętnie takich uzna­niowych rozgrzeszeń udziela. Wielu najbliższych świeckich współpracow­ników Rydzyka to ludzie, którzy albo byli w PZPR (nieraz aż do wyprowa­dzenia sztandaru), albo robili kariery w PRL-owskiej dyplomacji i tzw. stron­nictwach sojuszniczych, albo poparli wprowadzenie stanu wojennego. Kryte­rium bycia genetycznym zdrajcą, gene­tycznym patriotą, a nawet genetycznym bezbożnikiem czy genetycznym katoli­kiem jest dla Rydzyka równie proste jak dla Kaczyńskiego. Kluczem nie są histo­ria ani rzeczywiste biografie, ale opo­wiedzenie się po stronie ojca dyrektora lub przeciw niemu.
   Ta metoda panowania nad ludźmi po pierwsze całkowicie zakłamuje pol­ską historię, po drugie jeszcze raz ła­mie ludzi i tak już przez historię mocno połamanych, a po trzecie i może naj­ważniejsze - wcale nie pozwala oddzie­lić genetycznych patriotów od zdrajców. Dzięki niej trafiają do obozu Jarosła­wa Kaczyńskiego i dostają od niego władzę przede wszystkim genetyczni oportuniści.
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz