Przeszłość jest dla
prezesa PiS jedynie narzędziem politycznej gry - doprowadza to do histerii
„wierzących” antykomunistów i lustratorów z jego obozu.
Po
pierwszych masowych protestach Komitetu Obrony Demokracji Jarosław Kaczyński
powiedział w TVN, że „za organizację manifestacji odpowiadają resortowe
dzieci. Nie ukrywajmy, w polskich dziejach było wiele osób, które patriotami
nie były. To są ich dzieci, ich wnuki”. W TV Republika
uzupełnił: „W Polsce jest taka fatalna tradycja zdrady narodowej (...).
To jest jakby w genach niektórych
ludzi, tego najgorszego sortu Polaków”.
Odniesienia do genetycznego wyposażenia - do biografii politycznych
przeciwników, a nawet ich krewnych i przodków
- są w wystąpieniach Kaczyńskiego coraz bardziej brutalne.
Tymczasem wielu „wierzących” antykomunistów
i lustratorów z jego obozu skarży się, że prezes PiS do sprawowania władzy
używa ludzi PRL. I to na pozycjach najbardziej kluczowych, skoro Stanisław
Piotrowicz, dyspozycyjny PRL-owski prokurator, który skazywał opozycjonistów w
latach osiemdziesiątych, jest wykonawcą PiS-owskiej rozprawy z Trybunałem
Konstytucyjnym. Piotrowiczowi Kaczyński powierzył zresztą najtrudniej szą część
PiS-owskiej agendy - łamanie i obchodzenie konstytucji przez władzę, która
dostała od wyborców mandat do rządzenia, ale nie do zmiany ustroju.
Wszyscy mogliśmy wysłuchiwać publicznych lamentów Samuela Pereiry czy
Sławomira Cenckiewicza, że prezydent Duda zaprosił do Narodowej Rady Rozwoju,
a premier Beata Szydło do ministerstw i spółek skarbu państwa (za oczywistą
wiedzą i zgodą Jarosława Kaczyńskiego) ludzi, którzy w ich oczach są komunistami
albo agentami. Cenckiewicz przestał hamletyzować dopiero wtedy, gdy Macierewicz
zaproponował mu stanowisko dyrektora Centralnego Archiwum Wojskowego.
Inni wspierający PiS antykomuniści reagują agresją, gdy im zwrócić
uwagę, że antykomunizm Kaczyńskiego jest czysto cyniczną strategią. Agnieszka
Romaszewska, chwaląc w porannej dyskusji Radia TOK FM decyzję o ułaskawieniu
Mariusza Kamińskicgo, stwierdziła, że jej ojciec Zbigniew Romaszewski zawsze
uważał, iż żaden sędzia orzekający w PRL nie może być niezawisły. Gdy
zapytałem, co w takim razie robił Romaszewski w obozie politycznym, w którym
sędzia Kryże skazujący w PRL opozycjonistów (m.in. Bronisława Komorowskiego)
był wpływowym wiceministrem sprawiedliwości, a nawet mentorem Zbigniewa
Ziobry, zerwała audycję, krzycząc do mnie: „Łajdak!” i wybiegła ze studia.
KACZYŃSKI NIGDY NIE BYŁ
ANTYKOMUNISTĄ
Naiwność (moim zdaniem nieco odgrywana) Pereiry czy
Cenckiewicza, jak też wybuchy Romaszewskiej mają
ukryć fakt, że w tej grze w ogóle nie chodzi o historię, ale wyłącznie o dzisiejsze
polityczne wybory. Jarosław Kaczyński nigdy nie był ani „wierzącym” antykomunistą,
ani „wierzącym” lustratorem. Zawsze marzył o byciu raczej Klausem niż Havlem, czyli o przejęciu jak największej liczby ludzi aparatu władzy PRL, bo - jak twierdził
całkiem otwarcie - „tylko oni znają się na rządzeniu”, „tylko oni mają wiedzę
o tym państwie”, gdy opozycja demokratyczna i Solidarność skupiały wręcz
„element antypaństwowy”.
Jak wielokrotnie wspominał Ludwik Dorn, na początku lat 90. jeden z
najbliższych współpracowników Jarosława Kaczyńskiego, już na kongresie założycielskim
Porozumienia Centrum to nie prezes, ale delegaci wymusili wpisanie do programu
nowej partii postulatu dekomunizacji. Kaczyński wychodził z sali wściekły, że
mu popsuto strategię „pozyskiwania ludzi, którzy na rządzeniu Polską się
znają”.
Zresztą
mimo oficjalnie przyjętego postulatu dekomunizacji Kaczyński włączył do budowy
partii nie tylko ludzi ze środowisk PAX-owskich, lecz także wielu
wywodzących się z PZPR konserwatywnych zwolenników silnej władzy. Nawiązywał
kontakty z nomenklaturowymi biznesmenami i pozwalał na nawiązywanie ich swoim
ludziom. Nie różnił się w tym od liderów innych postsolidarnościowych
ugrupowań, jednak w swym przekonaniu był ich przeciwieństwem, gdyż używał ich
do realizowania swej wizji radykalnej przebudowy państwa, a jego przeciwników
takie kontakty czyniły zakładnikami postkomunizmu.
Mazowiecki i Michnik zaproponowali po 1989 r. różne wersje historycznego
kompromisu, licząc, że dzięki temu nowe państwo wyjdzie z zimnej wojny domowej
lat osiemdziesiątych z jak najmniejszymi stratami. Kaczyński wiedział jednak,
jak silne jest wciąż u wielu kombatantów pierwszej Solidarności poczucie
politycznej i społecznej klęski poniesionej przez nich w latach osiemdziesiątych.
Dlatego cynicznie grał antykomunistyczną symboliką i antykomunizmem, w który
sam nie wierzył.
Jednocześnie dawni działacze aparatu PZPR, dawni działacze aparatu ZSMP, a także najbardziej dyspozycyjni prokuratorzy czy sędziowie z lat
siedemdziesiątych i osiemdziesiątych byli od zawsze reprezentowani w
najbardziej elitarnej kadrówce Kaczyńskiego, a także w rządach, jakie tworzył.
Taką przeszłość mieli nie tylko Kryże, nie tylko Jasiński, nie tylko Karski,
Kaczmarek czy Kornatowski wzięci przez Kaczyńskiego w 2007 roku do rządu
właśnie z powodu ich historycznych kompetencji. Także na przykład minister
Zbigniew Wassermann - u schyłku PRL na zlecenie dogorywających komunistycznych
władz zajmował się jako krakowski prokurator sprawą młodych działaczy ruchu
Wolność i Pokój, którzy okupowali budynek Studium Wojskowego UJ. Żaden
rozsądniejszy, bardziej niezależny, a zwłaszcza lepiej ustawiony prokurator nie
chciał się tak trefną polityczną aferą zająć. A jednak zarówno sam zmarły w
katastrofie smoleńskiej Wassermann, jak i dziś jego córka, współpracująca z
prokuratorem Piotrowiczem przy antykonstytucyjnych działaniach PiS-owskiej
większości sejmowej, stali się z namaszczenia Kaczyńskiego wzorcami
genetycznego patriotyzmu i antykomunizmu.
TRYUMF
ANTYKOMUNIZMU CYNICZNEGO
Dziś klausizm Kaczyńskiego pozwala mu przejąć część
elektoratu po SLD.
I nie tylko. Kaczyński wie doskonale, że PRL nie był tak czarno-biały, jak
przedstawiają to jego antykomunistyczni wyznawcy. Wie też, że wielu Polaków
nie jest tak do końca pewnych, czy w czasach PRL oni i ich bliscy zachowywali
się zawsze tak, jak należało (z dzisiejszej perspektywy).
Dlatego Kaczyński postanowił na tych ludzi cynicznie zapolować za pomocą
prostej metody kija i marchewki. Kija (argumentów pogłębiających poczucie winy)
dostarczają Kaczyńskiemu lojalni dziennikarze i historycy, w tym wielu
pracowników IPN, szukających szansy na polityczną karierę w szeregach PiS.
Przedstawiają przeczerniony obraz PRL jako świata nieustannego terroru, zamieszkanego
przez bohaterów i zdrajców. Marchewka to z kolei odpuszczenie grzechów z ręki
Jarosława Kaczyńskiego. Prosty wybór: albo będziesz - we własnych oczach, ale
także w publikacjach niepokornych historyków i dziennikarzy - zdrajcą i
siepaczem z epoki PRL, albo odpuścimy ci grzechy, uznając, że w partyjnym
aparacie, PRL-owskiej prokuraturze czy w służbach pozostawałeś zakonspirowanym
patriotą, ukrytym katolikiem, walczyłeś z komuną bardziej bohatersko niż
wszyscy ci wypinający pierś po ordery opozycjoniści.
Jedynym warunkiem rozgrzeszenia jest praca dla PiS. Prokurator Piotrowicz
wyznał: „W 1978 r. wstąpiłem do PZPR pod przymusem”, „w latach 80. byłem
prokuratorem, aby nieść pomoc niesłusznie represjonowanym”, „ryzykowałem
bardziej niż ci, którzy roznosili ulotki”, „zapisałem się do PiS, bo wreszcie
pojawiła się w Polsce jakaś patriotyczna partia”. Taka modelowa deklaracja
wiary jest w Polsce Kaczyńskiego warunkiem odpuszczenia genetycznych grzechów
zdrady i przystąpienia do wspólnoty patriotów. W ten sposób komunistą czy
resortowym dzieckiem obciążonym genami zdrady zostaje się uznaniowo, jeśli
się Kaczyńskiemu przeciwstawia (i tak dla prawicy komuchami i zdrajcami stali
się Michnik, Niesiołowski i Komorowski). Przestaje się być komunistą,
resortowym dzieckiem, genetycznym zdrajcą, jeśli się Kaczyńskiemu
podporządkowuje i dla niego pracuje. Z genetyką nie ma to nic wspólnego, z
polityką - wszystko.
Podobnie pragmatyczny jest stosunek Kaczyńskiego do lustracji, która rozpala
emocje jego wyznawców. Andrzej Olechowski - dziś dla PiS-owskiej prawicy
modelowy przykład PRL-owskiego agenta - był ministrem finansów (i w ogóle
jednym z bardziej kompetentnych ministrów) w lustracyjnym gabinecie Jana
Olszewskiego. Został nim z błogosławieństwem Jarosława Kaczyńskiego, który był
politycznym demiurgiem tego rządu, a o współpracy Olechowskiego z PRL-owskim
wywiadem wiedział, bo do teczek polityków miał wgląd jeszcze jako minister w
Kancelarii Prezydenta Lecha Wałęsy. Kaczyński i jego ludzie zaczęli atakować
Olechowskiego jako agenta dopiero wówczas, gdy stał się - jako współzałożyciel
PO - ich politycznym przeciwnikiem. Kaczyński osobiście wykonał też rytuał
odpuszczenia grzechów Zyty Gilowskiej, gdy zaczęły się za nią ciągnąć
lustracyjne kłopoty; nie tylko zabezpieczyło ją to przed fanatykami z tylnych
rzędów PiS, lecz także emocjonalnie związało z liderem PiS.
GENETYCZNI OPORTUNIŚCI
Także czyjś ojciec lub dziadek może się stać dla
Kaczyńskiego zdrajcą, agentem, nawet genetycznym, bo był w PZPR
czy też w LWP, ale tylko wówczas, jeśli jego syn czy córka mu się dziś
przeciwstawią. Może się też stać genetycznym patriotą, jeśli jego dzieci czy
wnuki się przed nim ukorzą. Może Krzysztofa Skowrońskiego cieszy, że jego
przodkowie zostali w ten sposób przesunięci przez PiS z kategorii genetycznych
zdrajców do kategorii genetycznych patriotów, może to cieszy Jerzego
Targalskiego, jednak mnie to wydaje się wyjątkowo obrzydliwe.
Ale nie o estetykę ani moralność tu chodzi. Ta metoda politycznego
werbunku daje prezesowi ogromną władzę nad polskim społeczeństwem, wyjątkowo
przez historię podzielonym i przemielonym. Każdy z nas ma w swej rodzinie ludzi,
którzy z tą czy inną władzą walczyli, z tą czy inną władzą współpracowali albo
pod tą czy inną władzą próbowali przeżyć. Każdego można ugodzić, jeśli nie
przez jego własną biografię, to przez biografie członków jego rodziny.
W tej podłej strategii partnerem Kaczyńskiego stał się kościół ojca
Rydzyka, który szczególnie po aferze abp. Wielgusa sam chętnie takich uznaniowych
rozgrzeszeń udziela. Wielu najbliższych świeckich współpracowników Rydzyka to
ludzie, którzy albo byli w PZPR (nieraz aż do wyprowadzenia sztandaru), albo
robili kariery w PRL-owskiej dyplomacji i tzw. stronnictwach sojuszniczych,
albo poparli wprowadzenie stanu wojennego. Kryterium bycia genetycznym
zdrajcą, genetycznym patriotą, a nawet genetycznym bezbożnikiem czy
genetycznym katolikiem jest dla Rydzyka równie proste jak dla Kaczyńskiego.
Kluczem nie są historia ani rzeczywiste biografie, ale opowiedzenie się po stronie
ojca dyrektora lub przeciw niemu.
Ta metoda panowania nad ludźmi po pierwsze całkowicie zakłamuje polską
historię, po drugie jeszcze raz łamie ludzi i tak już przez historię mocno
połamanych, a po trzecie i może najważniejsze - wcale nie pozwala oddzielić genetycznych
patriotów od zdrajców. Dzięki niej trafiają do obozu Jarosława Kaczyńskiego i
dostają od niego władzę przede wszystkim genetyczni oportuniści.
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz