Rok 2016 będzie
przełomowy. Albo zwycięży wiara w potęgę PiS i pojawi się rezygnacja,
oportunizm, uległość pod białą flagą. Albo rosnący opór społeczny zatrzyma ten
rozpędzony walec i sprawi, że większość jednak postawi się mniejszości.
Mnóstwo
ludzi zastanawia się dzisiaj, jak daleko posunie się w słowach i czynach
Jarosław Kaczyński i w jaki sposób można mu się przeciwstawić. Odpowiedź jest
prosta: posunie się tak daleko, jak tylko będzie mógł i żadne względy prawne
czy estetyczne mu w tym nie przeszkodzą. Przynajmniej dopóki nie napotka siły,
która pozostaje poza jego wpływem. Ale musi to być konkret, a nie najsurowsza
choćby opinia (np. Unia zagrozi wstrzymaniem wypłat z funduszu spójności).
Opozycja zaś może zatrzymać Kaczyńskiego jedynie przez odebranie PiS
większości w Sejmie. Klub rządzących liczy tylko 234 posłów (Jan Klawiter,
startujący z listy PiS działacz Prawicy Rzeczypospolitej, został posłem
niezrzeszonym). Wystarczy zatem, że kilku posłów PiS zmieni status i wielka
maszyna „dobrej zmiany” zacznie trzeszczeć. Oczywiście jest jeszcze sprzyjające
PiS ugrupowanie Pawła Kukiza, ale konieczność dogadywania się z Kukizem, czy jakąś rozłamową grupą „kukizowców”, w kwestii
finezyjnych, wypieszczonych przez lata koncepcji ustrojowych, to z pewnością
koszmarny sen Kaczyńskiego, pamiętającego użeranie się z Andrzejem Lepperem i
Romanem Giertychem. A niezwykle ostra gra, jaką Kaczyński rozpoczął, nie
sprzyja naturalnemu znajdowaniu sojuszników. Jakby nagle pojawiło się
ostrzeżenie, że świat nie skończy się w 2019 r., że potem przyzwoita twarz też
się przyda.
Pisowski obóz, tak dotąd wydawałoby się pożądany zaczął znów odstraszać.
Może się okazać, że tak jak PiS było samotne w opozycji, także przy władzy
może pozostać jako odrębny, niekompatybilny gatunek. „Dokupienie” posłów, na
podobnej zasadzie jak wcześniej dokupiono elektorat za pomocą obietnicy 500 zł
na dzieci, wciąż jest możliwe, ale mniej prawdopodobne niż jeszcze kilka
tygodni temu.
„Wielka rewolucja” PiS wisi zatem na kilku głosach. Taki stan może być
długo stabilny, ale bez gwarancji. Zaś partia Kaczyńskiego bez samodzielnej
większości dramatycznie straciłaby
na znaczeniu i pewności siebie,
zaczęłaby się zupełnie nowa rozgrywka (już teraz niemożność zebrania przez PiS
większości powoduje czasami przesuwanie głosowań i odwoływanie posiedzeń
komisji). Opozycja po cichu liczy na inteligenckie sumienie Jarosława Gowina i
jego konserwatystów, że przy tym politycznym hardkorze, z jakim mamy do
czynienia, wicepremier w końcu pęknie i skuszony sukcesem Petru, zacznie
budować własną prawicę (choć na razie nic na to specjalnie nie wskazuje).
Jarosław Kaczyński musi zdawać sobie sprawę, że wszystko, wbrew świetlanym
pozorom, jest wciąż dość niepewne, dlatego tak się spieszy z zajmowaniem
kolejnych obszarów państwa. A do klubu PiS przyjął po cichu nawet Łukasza
Zbonikowskiego, którego w czasie kampanii wyborczej PiS przestał popierać, z
sugestiami, aby na niego nie głosować, bo nie można było go już usunąć z listy
wyborczej partii. Fakt, że prezes w przypadku Zbonikowskiego odpuścił, jest
znamienny. Teraz każda ręka w górze okazuje się bardzo ważna.
Ta omnipotencja- poza tym, że sama w sobie jest dla Kaczyńskiego
wyraźnie źródłem satysfakcji - ma służyć zbudowaniu autorytarnego,
kontrolowanego, scentralizowanego państwa z jedną, tradycyjną, narodowo-katolicką
doktryną. Władza ma być mentorem i strażnikiem społeczeństwa, pokazywać
kierunek, a najbardziej opornych po ojcowsku upominać, dla ich dobra. Jeden z
publicystów z kręgu „niepokornych” napisał ostatnio: „Jarosław Kaczyński nie po
to czekał, aż trafi na ruletce zero, by zmiana w Polsce była pozorna lub
niezauważalna. Historia III RP właśnie się kończy - histeria systemu tego nie
zmieni”. Można odnieść wrażenie, że wszelki opór jeszcze powiększa
determinację lidera PiS i jego przekonanie, że „zaostrza się walka klas”, a on
sam jest kimś wyjątkowym, połączeniem Piłsudskiego z Dmowskim. Na razie wróciło
„mroczne widmo” pamiętne z lat 2005-07.
Dlatego Kaczyński nigdy się
otwarcie nie cofnie i za nic nie
przeprosi. Jeśli wydaje się, że idzie już
na jakiś kompromis, za chwilę okazuje się, że to był czas zastanowienia się nad
kolejnym ruchem, a następne uderzenie jest jeszcze mocniejsze. Tam gdzie
politycy innych ugrupowań (a nawet jego własnego) jeszcze mogliby się zawahać,
poczuć coś w rodzaju zażenowania, niepewności, Kaczyński robi krok nad zwłokami
(np. Trybunału czy służby cywilnej) i idzie dalej. Wszelkie hamletyzowanie,
kompromisowość, a także reguły zwyczaj owej przyzwoitości uznaje za
niewybaczalne błędy, krańcową naiwność, wręcz zdradę ideałów. Liczy się tylko
etyka misji - coś jest wystarczająco moralne, jeśli służy jej powodzeniu,
reszta to histeria.
Kaczyński, jak daje do zrozumienia, zna prawdziwy, ukryty świat wpływów
i interesów, wobec których jego działania są oczywiste i usprawiedliwione,
tylko nie wszyscy to pojmują. Dlatego zawsze będzie niemiło zadziwiał
publiczność, która mówi: no nie, tego przecież nie może zrobić, to wykluczone.
Po czym Kaczyński to robi. Oto radykalizm w czystej postaci.
A jednak wielotysięczne, tydzień
po tygodniu, demonstracje KOD wyraźnie poruszyły formację rządzącą i jej
medialną drużynę, były dla nich przykrym zaskoczeniem. Dlatego PiS nagle znowu
wysunął na front zapomnianą już Beatę Szydło, niejako wracając do kampanii
wyborczej. Niemniej, nastąpił chyba nieoczekiwany koniec triumfalnego początku
nowej władzy, co pokazują także sondaże, w których opozycyjne partie
(Nowoczesna, PO, PSL i lewica) mają łącznie już znaczną i rosnącą przewagę nad
ugrupowaniem rządzącym. Ledwie kilka tygodni po wyborach.
Od początku było jasne, że w październiku ponownie, jak dziesięć lat
temu, mniejszość zdobyła parlamentarną większość, ale teraz widać to jak na
dłoni w badaniach opinii. Stwierdzenia polityków PiS, że manifestanci KOD
sprzeciwiają się „woli narodu”, brzmią o tyle niewiarygodnie, że jak pokazał
niedawny sondaż, aż 40 proc. zapytanych solidaryzuje się z tymi manifestacjami,
a tylko 25 proc. z hasłami PiS. Kaczyński wie, że po wielu rzutach trafił w
swoje zero i że taki rzut mu się już nie powtórzy.
Do zwycięstwa wystarczyła
chwila nieuwagi wyborców, na którą lider PiS tak długo czekał. Gdyby wszyscy ci, którzy już rozczarowali się PiS i
prezydentem Dudą, nie zagłosowali na tę partię w październiku - to kluczowe
6-8 proc. luźnego elektoratu, które od lat decyduje o wynikach wyborów,
dokładane raz do PO, raz do PiS - Kaczyński nie byłby przy władzy. Dzisiaj
wszystkie tłumaczenia, że PiS udawał normalną partię, że Kaczyński się chował,
że schował Macierewicza, Ziobrę i innych, że Andrzej Duda wydawał się miły, a
Platforma była już nie do zniesienia, brzmią dramatycznie słabo. A jeszcze
zewsząd było słychać, aby „już nie straszyć PiS”, bo „to już nie działa”.
Zjawisko zauroczenia, traktowanie tak specyficznej partii jak
prawdziwego kontrahenta demokratycznej gry, warto stale analizować. Właśnie w
taki sposób, na takiej fali, przy obniżonej czujności, autorytarne ugrupowania
dochodzą do władzy. Potem nikt nie wie, jak to się mogło stać. Ale i dzisiaj,
już po odkryciu kart przez Kaczyńskiego, nadal pewne środowiska polityczne,
zwłaszcza nowa lewica, najbardziej rozczarowane są tym, że PiS nie rozdaje
obiecanych pieniędzy, a nie jego ustrojowymi ekscesami. Można odnieść wrażenie,
że młodzi socjaliści za obietnice 500 zł i tanich mieszkań byliby skłonni „opchnąć”
choćby Trybunał Konstytucyjny.
Kiedy wcześniej padały wielokrotne ostrzeżenia (także na naszych
łamach), że w ostatnich latach nic się w PiS nie zmieniło, a jeśli już to na
gorsze, że Duda będzie tylko posłusznym wykonawcą poleceń prezesa Kaczyńskiego,
że premier Szydło będzie mało istotną dekoracją, a władza spocznie w „centralnym
ośrodku decyzyjnym” przy ul. Nowogrodzkiej w Warszawie, część publiczności
postanowiła w to demonstracyjnie nie uwierzyć.
Trudno znaleźć jakiekolwiek racjonalne przesłanki mogące przyświecać tym
wyborcom centrum, którzy postanowili dać szansę PiS. Prezes Kaczyński ani
jednym słowem nie zanegował i nie wycofał się ze swoich koncepcji IV RP sprzed
dekady. Program PiS wisiał na stronie internetowej PiS, a tam było wszystko
to, co się teraz dzieje i znacznie więcej. Przez wiele miesięcy był też tam
dostępny projekt konstytucji PiS, schowany dopiero w ostatnim okresie kampanii
wyborczej, co też powinno było dać do myślenia. Także niżej podpisani
ostrzegali wielokrotnie i do znudzenia, że PiS chce podporządkować sobie
Trybunał Konstytucyjny, media, prokuraturę, służbę cywilną, sądownictwo, służby
specjalne, edukację, życie kulturalne, politykę historyczną, że chce naruszyć
regułę rozdziału Kościoła od państwa, zlikwidować in vitro, zaostrzyć przepisy aborcyjne, zakwestionować pozycję
Polski w Unii Europejskiej, zacząć od nowa
sprawę smoleńską. Do tego dojdzie tzw. ustawa antyterrorystyczna, zapewne
ograniczająca część swobód obywatelskich, być może oznaczająca też dogłębną
inwigilację internetu.
Pisaliśmy, że zasadniczym celem Kaczyńskiego jest nie naprawa gospodarki
czy racjonalne reformy, których poniechała Platforma - te obietnice zawsze były środkiem, nie celem - ale
agresywne przejęcie władzy, przeprowadzenie rewolucji kulturowej, spowodowanie
głębokiej zmiany w mentalności ludzi w kierunku sterowanego z góry
tradycjonalizmu i kolektywizmu, wzmocnienie dominacji Kościoła (posłusznego
partii), znanej z czasów PRL jedności moralno-politycznej wokół Partii i jej
Pierwszego Sekretarza. I że wszystko, co stanie na drodze do realizacji tej
koncepcji, będzie likwidowane, naruszane, ośmieszane i zastraszane, bo taka
jest logika tej cywilizacyjnej cofki.
Od dawna były znane zasadnicze tropy myślenia Kaczyńskiego, które
ujawniły się zaraz po wyborach - od procedur ważniejsze są kadry (własne), a od
prawa ważniejszy jest naród (przez prezesa zdefiniowany i reprezentowany).
Poza tym Kaczyński i inni politycy jego partii mówią o zbliżającym się (tuż,
tuż) „ostatecznym zwycięstwie”. W demokracjach nie ma takich ostatecznych
zwycięstw, bo niby co one miałyby oznaczać.
Pewnie tyle, że - jak to prezes mówił 10 lat
temu - marzy mu się PiS jako partia rządząca przynajmniej 50 lat, na wzór CSU
w Bawarii, gdzie zebrania partyjne odbywają się w kościołach.
Można odnieść wrażenie, że
wielu wyborców, patrząc teraz na działania PiS, przeżywa podobne zdumienie
jak 10 lat temu. A przecież to nie było
tak dawno. To jest ten sam Kaczyński, identyczny Zbigniew Ziobro, niezmieniony
Antoni Macierewicz i wciąż energiczny Mariusz Kamiński. Nie stracili nic z
formy Beata Kempa, Jacek Kurski czy Joachim Brudziński, a doszli nowi, jak
choćby prof. Krystyna Pawłowicz. Wiara, że ci sami ludzie, dojrzali i
ukształtowani politycy, nagle zachowają się inaczej, zmienią swoje nastawienie
do państwa, władzy, demokracji, była wielką naiwnością. Jeśli ktoś teraz
przywołuje zapewnienia Kaczyńskiego, że nie będzie odwetu, to też grzeszy prostodusznością. W jednym z takich zapewnień przed wyborami prezes PiS powiedział, że
nie czas na mówienie o zemście, ale użył sformułowania, że nie czas mówić o
tym „teraz”. To wszystko były czytelne sygnały dla tych, którzy chcieli
słuchać.
Dużym problemem wielu wyborców przed październikową elekcją do
parlamentu była niejasność różnicy pomiędzy Platformą a PiS. Nie dostrzegali
tego, że Platforma, mimo wielu wad, błędów, wpadek, lenistwa i swojej ogólnej
marności, przynależy jednak do innego świata niż PiS. Platforma może była
najgorszą partią, ale jednak liberalnej demokracji, a PiS jest może i prymusem,
ale wśród formacji, łagodnie rzecz ujmując, nieliberalnych (karierę robi słowo
„demokratura”). To są dwie zupełnie różne dyscypliny, oddzielne ligi, tak jakby
z piłkarzami grali rugbiści. Jeśli ktoś dziwi się, co takiego jest w tym PiS,
że wraz z jego rządami automatycznie pojawiają się potężne awantury i ustrojowe
kryzysy, ma odpowiedź: ponieważ PiS jako nieliberalna (w sensie ustrojowym)
formacja nagle po zdobyciu władzy zanurza się w otoczeniu
liberalno-demokratycznym, polskim i europejskim, a to są dwa obce żywioły,
które z zasady nie mogą bezkonfliktowo współistnieć.
Tu nie chodzi i nigdy nie chodziło o „jałowy spór PiS z Platformą”, na
który już rzekomo nie można było patrzeć. Platforma jest w tym wszystkim w
sumie nieistotna, można na jej miejsce wstawić Nowoczesną, KOD, gdyby się
przekształcił w partię, czy cokolwiek, co powstanie po niepisowskiej stronie.
Zasadniczy spór, który udało się PiS w kampanii skutecznie zamazać, jest na
linii PiS-liberalna demokracja. I teraz PiS do tej metody wraca, próbując
przedstawić obecny społeczny sprzeciw wobec naruszania konstytucji i
trójpodziału władzy jako stary konflikt z Platformą, która „nie może się
pogodzić z wynikiem wyborów, utratą wpływów i stanowisk". To typowe dla
PiS strywializowanie antypisowskiej akcji obywatelskiej, pokazywanie jej jako
ekspozytury banków przestraszonych wizją nowego podatku, ma jej odebrać moc i
wiarygodność.
PiS wie jednak dobrze, że maski
wyborcze już spadły, że opinia publiczna, także ta kiedyś przez nich
„podkupiona", zaczyna zdawać sobie sprawę, w jakiej transakcji wzięła
udział. Akcja - mistyfikacja się zakończyła.
Zaczyna się utwardzanie. Kaczyński ma swój stały elektorat w granicach 25-30
proc. - jeśli go czymś nieoczekiwanym nie zrazi. Wbrew stanowi faktycznemu PiS
będzie dawał do zrozumienia, że występuje w żywotnym interesie całego narodu, a
brak większości w społeczeństwie sztukował autorytetem władzy i jej formalnymi
możliwościami. Rzeczywista większość będzie przedstawiana natomiast tak jak
podczas wielu ostatnich wystąpień Kaczyńskiego - jako „resortowe dzieci”,
„garstka ludzi zaprzedanych obcym”, „Polacy gorszego sortu”, uwikłani w
nieczyste interesy lub w najlepszym razie zmanipulowani. PiS będzie stwarzał
wrażenie wszechwładzy, decydowania - wszystkim,
panowania nad ludźmi, instytucjami, procedurami, przepisami.
Omnipotencja władzy będzie
dotyczyć nie tylko sfery państwowej, ale też prywatnego biznesu, swobód
artystycznych, modeli życia, obyczajów. Zasadą jest, że nikt nie powinien czuć
się bezpieczny - wyłączony spod kurateli
władzy.
Teraz już widać, że jeśli komuś się wydawało, że coś go „nie dotyczy”,
bo on sam się polityką nie interesuje, to się mylił. Polityka w takim wydaniu
zainteresuje się także nim. Rzecz w tym, że nieliberalna władza sięga wszędzie,
dokąd może. Na Orbanowskich Węgrzech jeden z polityków rządzącego tam Fideszu
sformułował to kiedyś wstrząsająco klarownie, że obywatele mają wybór - albo
włączą się w budowanie narodowej wspólnoty i wspólnego dobra, albo zdecydują
się na pozostawanie poza nią i szkodzenie interesom kraju, w domyśle - nie
pozostanie to bezkarne. Trudno o bardziej dobitną definicję tzw. suwerennej demokracji,
w której zwycięzca wyborów uważa, że może zrobić wszystko. Przykład Węgier, a
teraz także Polski, pokazuje jasno, jak bardzo demokracja nie polega tylko na
wolnych wyborach.
W najbliższych miesiącach zatem kluczowe dla obozu liberalnego (gdzie
„liberalizm” jest rozumiany jako szacunek dla wolności obywatelskich) będzie
niepoddawanie się wrażeniu wszechwładzy nowych rządów, poczuciu, że mają one
miażdżącą większość, także moralną, w społeczeństwie, bo to jest iluzja, na
podtrzymywaniu której teraz PiS najbardziej zależy. Nieracjonalny jest też
eskapizm, wycofywanie się z życia publicznego, „wychodzenie z sali” z
niesmakiem, stwierdzanie, że polityka nie ma sensu, jest szkodliwa, brudna i
nieistotna. Bo Kaczyńskiemu nie chodzi specjalnie o to, aby jego przeciwnicy
przechodzili na stronę PiS i zasilali jego stałą, wierną drużynę. Wie, że w
przypadku wielu środowisk, choćby tylko z przyczyn kulturowych i estetycznych,
to niemożliwe. On tylko chce, aby się na razie nie odzywać, nie protestować,
ale zająć się własnymi sprawami i resztę pozostawić władzy. PiS od zawsze na
różne sposoby próbował zniechęcać do aktywności, grał na marną frekwencję
wyborczą, namawiał, żeby nie głosować, nie przychodzić i nie uczestniczyć.
PiS liczy na działanie silnego mechanizmu, jakim jest konformizm,
oportunizm, chęć dostosowania się, unikania konfrontacji w imię świętego
spokoju, zachowania życiowej pozycji, także ekonomicznej. Miliony ludzi żyją w
imperium państwa, w sferze pośrednio i bezpośrednio zależnej od władzy.
Urzędnicy chcą przetrwać i awansować, doktorzy pragną zostać profesorami,
aplikanci sędziami i prokuratorami, biznesmeni chcą mieć kontrakty, telewizje i
radia - koncesje i reklamy itd. Złamanie konformizmu wymaga odwagi, ale też
jest testem na jakość polskiej demokracji: czy w demokratycznym, europejskim
systemie społeczna większość, nawet niemająca akurat przewagi w parlamencie,
może zostać pokonana, upokorzona i stłamszona? Jednak Orban na Węgrzech ma
większość także w opinii publicznej, którą Kaczyński w Polsce nie dysponuje.
Stanowiska kilku rad wydziałów prawa największych, państwowych przecież, uniwersytetów
w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, bardzo krytyczne wobec władzy, są
znakiem, że można ten strach pokonać.
Bo w cieniu typowej walki politycznej,
parlamentarnych zmagań o projekty ustaw, o porządek dzienny obrad Sejmu, toczy
się batalia dla przyszłości znacznie istotniejsza: o stan umysłów, o to, kto kogo zdominuje. Także mentalnie, psychologicznie i
emocjonalnie.
To się będzie teraz rozstrzygać.
Dlatego 2016 r. może okazać się
przełomowy. I to w obie strony.
Część społeczeństwa może uwierzyć
w absolutną potęgę PiS, zwłaszcza że ta partia będzie robić wszystko w tym kierunku.
Po okresie burzy i naporu zacznie pewnie w końcu rozdawać - po urealnieniu - obiecane prezenty.
Po załatwieniu najpilniejszych
spraw ustrojowych stanie się „lepsza”, bardziej ludzka i spokojniejsza, na co
wielu zapewne zareaguje z ulgą i euforią, na zasadzie wyrażonej w starej
anegdocie: mogli zabić, a dają cukierka. Ale też kolejne posunięcia władzy,
małe i większe opresje wobec ludzi i instytucji, zmiany regulacji w życiowych
sferach, stworzona atmosfera totalnej kontroli i inwigilacji, co głupsze
wypowiedzi upojonych władzą działaczy różnych szczebli, mogą stworzyć potencjał
niezgody, oburzenia i buntu.
PiS będzie nadrabiał krzykiem, propagandą, moralnym szantażem,
pomówieniami, a już niedługo telewizją publiczną i odzyskaną prokuraturą. Ale
im PiS będzie głośniejszy i bardziej poirytowany, tym większe szanse drugiej
strony. Na nowo rodzi się spontaniczne społeczeństwo obywatelskie, które ma
swoje instrumenty i metody oporu. Pisał o nich niedawno w POLITYCE Jacek
Żakowski. Wbrew pozorom tych instrumentów jest niemało, mogą się okazać
wystarczająco silne, aby zdestabilizować „pisowski monolit”. Jest pytanie, czy
obrońcom swobód i wolności, wzdragającym się przed perspektywą życia w
państwie ciągłego stanu wyjątkowego, ideologicznej wojny zarządzanej przez
Naczelnika, wystarczy wytrwałości i konsekwencji, bez których tej walki wygrać
się nie da.
Tę naukę obywatelskości w przyspieszonym tempie zacznie pobierać
pokolenie najmłodsze, które nie ma za sobą doświadczenia lat 2005-07 i jeszcze
nie poczuło opresji władzy; to ono w dużej liczbie wsparło zarówno Andrzeja
Dudę, PiS i Kukiza, ale teraz zacznie się weryfikacja. Jarosław Kaczyński jako
lider „dobrej zmiany”, jako przewodnik po współczesnym świecie, jest
nieustannie narażony na okrutną nieprzydatność wobec wyzwań, które niesie
współczesność. A polityczne sympatie w dobie mediów społecznościowych zmieniają
się coraz szybciej. Kiedy koncepcje polityczne przestają pasować większości
społeczeństwa, klęska staje się nieuchronna i druzgocąca.
Mariusz Janicki,
Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz