Jeśliby na poważnie
przyjąć logikę wrogów Wałęsy, to może nawet lepiej, że ciążył mu „Bolek”. Bo
dzięki temu uniknęliśmy kolejnego przegranego powstania, a „dobra zmiana”
spadła na nas dopiero po ćwierćwieczu wolności i demokracji.
TEKST RAFAŁ KALUKIN
Czy
Lech Wałęsa był TW „Bolkiem”? Pewnie był. Tylko co z tego ma wynikać? Jedni
powiadają, że „Bolek” nie ma znaczenia. Ta opowieść zaczyna się od grudniowej
masakry w Gdańsku. Czołgi, opary gazu i trupy na ulicach. Oglądamy młodego stoczniowca,
który odważnie staje w szeregu liderów spontanicznego protestu. Zgarnięty na
komendę Milicji Obywatelskiej słyszy jęki maltretowanych ludzi. Niema pojęcia,
jakie represje mu grożą, za to pamięta o pozostawionej w domu żonie, która
dopiero co urodziła mu pierworodnego. W ekstremalnym stresie nawet nie jest w
stanie przeczytać podsuniętego mu pod nos tekstu. Parę złożonych podpisów to
doprawdy niewielka cena za wydostanie się z opresji.
Przez kilka kolejnych lat Wałęsa lawiruje; spotyka się z
funkcjonariuszami, ale wrodzony spryt pomaga mu ostatecznie wywikłać się. Ciąg
dalszy to już czytanka: działalność opozycyjna, sierpniowy strajk, przywództwo
nad wielkim ruchem Solidarności, zdana na piątkę próba charakteru w stanie
wojennym, mądre kierowanie ruchem oporu w trudnych latach 80., wreszcie negocjowanie
kompromisu przy Okrągłym Stole i zwieńczenie w postaci prezydentury w wolnej
Polsce.
W tej opowieści wątek „Bolka” jest epizodyczny. Istotny może o tyle, o
ile ujawnił skądinąd znane charakterologiczne skazy Wałęsy: nieumiejętność
przyznania się do błędu, megalomanię. Słabością tej opowieści są zagadki i
znaki zapytania, których w karierze Wałęsy nie braku- je. W jakich
okolicznościach dostał się do stoczni na sierpniowy strajk? Skąd skłonność do
otaczania się personami tak podejrzanymi, jak Mieczysław Wachowski? Co się
stało z dokumentami „Bolka”, które zniknęły w czasach belwederskich?
Rys na obrazie bohatera narodowego będzie więcej, lecz każdą można tłumaczyć
plebejskim nieokrzesaniem Lecha. Albo po prostu pominąć jako nieistotną. Ta
opowieść jest przecież solidnie podparta historycznymi badaniami. Przy okazji
pełni też istotne funkcje ideologiczne. Wałęsa jest bowiem najważniejszym
symbolem tej Polski, która uznaje III RP za swoje państwo. To sprawia,
że wielu jego admiratorów nie tylko bagatelizuje epizod „Bolka”, lecz w ogóle
odrzuca sensowność badania tej sprawy.
Może czyni tak dlatego, że druga strona przykłada do niej nadmierną
wagę.
Ta druga opowieść nie ma zakorzenienia w udokumentowanej wiedzy historycznej,
co w oczach jej rzeczników jest wręcz oczywiste. Chodzi przecież o najgłębsze procesy dziejowe, z definicji ukryte przed
postronnymi obserwatorami. Charakter tej opowieści nadaje jej zatem cech
apokryfu.
Jej prolog mniej więcej pokrywa się z wersją oficjalną. Grudzień, czołgi
i młody robotnik w komendzie MO. Podpisuje cyrograf. Podejmuje współpracę.
Może nawet stara się lawirować. Trudno do końca powiedzieć, czy na tym etapie
milicja rezygnuje z jego usług, czy też chowa go w swej rezerwie.
W wersji nieco łagodniejszej Wałęsa angażuje się w przedsierpniową opozycję
motywowany osobistą próżnością. Przypadkowo wyniesiony na lidera sierpniowego
strajku zostaje przywołany przez bezpiekę do porządku i stara się osłabiać
ostrze protestu.
W wersji radykalnej nigdy nie zrywa kontaktów z centralą, a
sam strajk jest efektem prowokacji, służącej wymianie elit komunistycznej
władzy. Dowieziony motorówką (bądź w inny sposób przerzucony do stoczni)
Wałęsa jest po prostu narzędziem SB. Tyle że społeczna fala protestu przerasta
oczekiwania jego mocodawców i wybucha prawdziwa rewolucja. Rolą „Bolka” jest
ją kanalizować. Gasi więc strajki i odsuwa prawdziwych liderów robotniczych, aż
po latach udaje mu się zawęzić elity solidarnościowe do umoczonego w komunizm
„różowego salonu”. A dalej wiadomo: - Magdalenka, uwłaszczenie nomenklatury,
„nocna zmiana” z 1992 roku i ostateczne ugruntowanie postkomunistycznej
rzeczywistości III RP.
Podczas gdy opowieść o Wałęsie bohaterze ma skłonność do ignorowania
jego życiorysowych niejasności, apokryf się nimi żywi. Sugeruje, że
delegitymizują one wersję oficjalną. Zarazem apokryf sam swobodnie traktuje
niewygodne fakty. Nawet tak oczywiste, jak rozumne kierowanie przez Wałęsę
negocjacjami w trakcie sierpniowego strajku i jego upór przy politycznych
postulatach. Jak poparcie dla koncepcji Solidarności jako ruchu
scentralizowanego, zdolnego rzucić wyzwanie komunistycznej władzy. Jak
odrzucenie podczas internowania w stanie wojennym oferty stanięcia na czele
koncesjonowanych neozwiązków. To wtedy została utrzymana substancja solidarnościowego
oporu. Czy esbeckiego kapusia byłoby na to stać?
Można oczywiście przyjąć, że trafnie kalkulował, co mu się opłaca. Ze
mając do wyboru rolę bohatera narodowego i policyjnej pacynki, wybierał to
pierwsze. I twórcy apokryfu takie założenia co rusz przyjmują. Czynią to
jednak selektywnie - bohater ich opowieści w każdym momencie może bowiem
powrócić do roli „Bolka” realizującego instrukcje swych mocodawców. I to
niezależnie od epoki i ustrój u.
Ta opowieść ignoruje zbiegi okoliczności, ignoruje zmienne konteksty.
Wszystko z czegoś w niej wynika, nie ma żadnych przypadków. Najważniejszym
grzechem apokryfu o „Bolku” jest jednak ahistoryczność.
Był on pisany od końca, zrodził się dopiero z chwilą odrzucenia III RP przez
jego autorów. Jest więc apokryf opowieścią czysto ideologiczną, która jedynie
posiłkuje się historią.
Najlepiej to widać w książkach naczelnego apokryfisty Sławomira
Cenckiewicza. Ten niezwykle produktywny autor nigdy nie zdobył się na napisanie
całościowej biografii swego ulubionego antybohatera. Jako historyk ogranicza
się do okresu udokumentowanej aktywności TW „Bolka” wiatach 70. A gdy postanawia
przedstawić swój pogląd na dalsze konsekwencje tego uwikłania, odrzuca warsztat
badacza i wchodzi w wygodniejszą rolę publicysty, swobodnie łącząc fakty z
domysłami i formułując wnioski nie poparte żadnymi źródłami. Wątpliwości zawsze
interpretuje na niekorzyść Wałęsy.
Skoro
„Bolek” miałby być soczewką, przez którą lepiej widać dzisiejszą Polskę, należałoby
zadać pytanie o scenariusz alternatywny. Jaka byłaby Polska, gdyby Wałęsa nie
stał się TW „Bolkiem”? Jak wyglądałoby zrzucanie komunistycznego jarzma bez
domniemanego esbeckiego dopalacza?
Bez wątpienia doszłoby do radykalnego przełomu. Tylko kiedy?
Może w sierpniu 1980 roku, gdy gdański elektryk nie wpuszcza do stoczni
jajogłowych doradców z Warszawy i akceptuje postulaty podsuwane przez
najbardziej rozpalone głowy - wolne wybory, a nawet wyrzucenie z Polski wojsk
sowieckich? Musiałby być samobójcą. Tak naprawdę tamtego lata strajkujący
wycisnęli od władzy maksimum tego, co możliwe. Prędzej już należałoby zadać
pytanie, czy udałoby się to osiągnąć, gdyby spanikowany Gierek nie dostał z MSW
uspokajającego sygnału, że na czele strajku stanął człowiek, na którego resort
wciąż ma „haki”. Paradoksalnie sprawa „Bolka” mogła wtedy przysłużyć się
polskiej sprawie.
Może więc ów hipotetyczny niezłomny Wałęsa mógł się wykazać w marcu
1981 roku, gdyby w reakcji na pobicie działaczy
Solidarności (tzw. kryzys bydgoski) jednak zdecydował się ogłosić strajk
generalny? Tu już można się spierać o odpowiedź władzy. Być może ustąpiłaby -
tylko na jak długo? Prace nad stanem wojennym były już całkiem zaawansowane,
reakcji sowieckiej też nie możemy być pewni. Być może na jakiś czas udałoby się
Solidarności taranem wywalczyć więcej autonomii w ramach systemu. Ale gdyby
przeważyła logika konfrontacji, z pewnością polałoby się znacznie więcej krwi,
niż faktycznie polało się po 13 grudnia. Przyjmując logikę apokryfu, należałoby raz jeszcze stwierdzić, że „Bolek”
był darem losu - bez uwikłania Wałęsy nie mielibyśmy fenomenu
samoograniczającej się rewolucji Solidarności.
Być może jednak nieuwikłany Wałęsa mógł po wyjściu z internowania odbudować
wielką robotniczą Solidarność?
Tyle że przecież już nie było z kim. Zwalniani do domów związkowi liderzy
mieli w kościach tę szkołę politycznego realizmu. Wielu emigrowało. A ci,
którzy nie dali się złapać i trwali w podziemiu, częściej dawali świadectwo,
niż realnie działali. Był to czas konfesyjnie symbolicznego oporu, a nie rewolucji.
Ponowna radykalizacja nastrojów (choć wciąż mocno ograniczona) powraca u progu
lata 1988 r. Może więc wtedy mógł Wałęsa przeciągać strajki, dając kosza
Kiszczakowi oferującemu rozmowy Okrągłego Stołu? Mógł. Ale mobilizacja była
marna, a system wciąż miał oparcie w resortach siłowych. Ciągle jakoś trwał i
nie było mądrego, który by potrafił przewidzieć nadchodzącą przyszłość.
Jarosław Kaczyński też wtedy uważał, że ofertę rozmów należy przyjąć.
To
Kaczyński jest w tej historii kluczowy. To on stworzył po 1990 roku ideologię,
której apokryf o „Bolku” tak wiernie służy. Bazą tej ideologii był radykalny
antykomunizm, a hasłem - „przyspieszenie”. Chodziło ponoć o radykalne zerwanie
z PRL, Bynajmniej nie poprzez nowe instytucje, lecz przez czystkę personalną.
Dokładnie jak i dziś, tylko postulaty etapu były inne.
Lustracja i dekomunizacja starczały niemal za cały program. Postulatom
„oczyszczenia” państwa i gospodarki nie towarzyszyła jednak głębsza refleksja
ustrojowa. Ta ideologia, choć lubiła się stroić w socjologiczne analizy, nie
grzeszyła wyrafinowaniem. A ówczesny Kaczyński - co tu dużo mówić - uwodził swym żargonem tylko podobnych mu inteligentów. Tym
bardziej Wałęsa potrzebny był mu w roli rewolucyjnego tarana.
I tak naprawdę wcale nie musiał wykazywać się radykalizmem na wcześniejszych
etapach, aby zadowolić swych dzisiejszych krytyków. Nie chodzi im o wielką Solidarność ani nawet o Magdalenkę. Chodzi im o to,
że Wałęsa już w 1990 roku miał im pomóc w zbudowaniu jakiejś„IV RP”, czy też
„dobrej zmiany”. Miał zdobyć prezydenturę i objąć honorowy patronat nad
budowanym przez Jarosława Kaczyńskiego obozem politycznym, a następnie oddać mu
realną władzę. Tylko tyle i aż tyle.
Ale to Wałęsa wykorzystał Kaczyńskiego w swej politycznej grze, nie
odwrotnie. Jak to w rozgrywce dwóch szulerów - wygrał sprytniejszy. Tyle że
zwycięstwo okazało się pyrrusowe, bo w odwecie Wałęsa został trwale ugodzony
„Bolkiem".
Oczywiście (pokazała to chaotyczna prezydentura), sam miał mgliste
pojęcie, jaką Polskę chce zbudować. Być może po prostu utożsamiał interes
państwa z własnym. Niczego nie kreował, jedynie rozgrywał przeciwko sobie
parlamentarne frakcje. Z czasem mało kto rozumiał, o co w ogóle mu chodzi.
Partii było bez liku, lecz realna oferta polityczna skromna. Po jednej stronie
program Kaczyńskiego, czyli „zlustrujmy, zdekomunizujmy i zobaczmy, co dalej”.
Po drugiej instynktowne trzymanie się ducha Okrągłego Stołu - czyli ewolucyjne
zmiany w logice pojednania, imitujące rozwiązania już sprawdzone w demokracjach
zachodnich.
Dlaczego Wałęsa ostatecznie postawił na tę drugą opcję? Tego, że
„Bolek” otwierał listę Macierewicza, pewnie nie można bagatelizować - ale czy
tylko to? Może doszła do tego polityczna kalkulacja? Siły prolustracyjne nie
miały przecież trwałej większości. Może sentyment do takich ludzi jak Geremek
czy Mazowiecki, z którymi współpracował w swych najlepszych latach? A może po
prostu instynktownie wyczuwał, że jest to opcja dla Polski bezpieczniej sza?
Był przecież Wałęsa rewolucjonistą tylko wiecowym-podejmując kluczowe decyzje,
zawsze wybierał drogę realizmu.
Oczywiście szafa Kiszczaka nasuwa dziś podejrzenia, że sprawa „Bolka”
jednak mogła mieć jakieś dodatkowe ukryte znaczenia. „Haki” istniały, co rodzi
pokusę poszukiwania uzasadnień dla anomalii tamtej prezydentury - forsowania
dawnej generalicji, wpływów Wachowskiego, dziwacznych geopolitycznych koncepcji
w rodzaju NATO-bis.
Ale to spekulacje bez większego znaczenia, bo po latach widać przecież,
że gorsząca „wachowszczyzna” nie odcisnęła głębszego piętna. Tylko umysły
zafiksowane na wiecznym roztrząsaniu skutków „nocnej zmiany” będą temu
zaprzeczać. Wielka historia toczyła się innymi torami. Wystarczy wskazać
Czechy, które niegdyś polska prawica do znudzenia przywoływała jako wzór udanej
dekomunizacji. Komu dziś bliżej do rosyjskiej strefy wpływów?
Znacznie
istotniejsze w prezydenturze Wałęsy okazuje się za to jego ogólne poparcie dla
reform rynkowych i prozachodniej orientacji kolejnych rządów. Nie umiał wiele
zbudować, ale na ogół potrafił powściągać swoje i cudze destrukcyjne zapędy.
Począwszy od momentu, gdy wbrew Kaczyńskiemu porzucił swą demagogiczną
„siekierkę” z kampanii prezydenckiej 1990 roku i zszedł z drogi populistycznej
rewolucji.
A czy uczynił to z rozsądku, czy ze strachu
przed ujawnieniem mrocznej przeszłości - w istocie nie ma większego znaczenia.
Pozwala to zaliczyć sprawę „Bolka” do najbardziej przeszacowanych bubli III
RP.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz