Gdyby wtedy, w Marcu
468, nie złamano Polakom kręgosłupa moralnego, bylibyśmy dziś może innym
narodem - mówi reżyser Janusz Kijowski.
ROZMAWIA ALEKSANDRA PAWLICKA
NEWSWEEK: Napisał pan: „Naplułbym wicepremierowi Gowinowi w twarz,
gdyby ten miał honor”.
JANUSZ KIJOWSKI: Pan Gowin raczył stwierdzić, że mój ojciec był związany z
komunistycznym aparatem represji, dlatego jego wnuk, a mój bratanek, Mateusz
Kijowski, stoi dziś na czele Komitetu Obrony Demokracji. Krótko mówiąc,
Mateusz to „resortowe dziecko”.
Ulubiona kategoria wykluczenia
dla prawicy.
- Gdy kilka lat temu pani Dorota
Kania wypuściła książkę zatytułowaną „Resortowe dzieci”, której nie wziąłem nawet
do ręki, bo sam tytuł jest odrażający, był to jednostkowy przypadek choroby we
w miarę zdrowym społeczeństwie. Dziś to epidemia przekraczająca granice
absurdu i kłamstwa. Każdy, kto chce bronić w Polsce demokracji, jest komunistą,
złodziejem, gorszym sortem, a za chwilę usłyszy, że miał dziadka w Wehrmachcie.
Przerażająca jest skala i to, kto się takich manipulacji dopuszcza. Gdyby
mojego ojca oczernił na przykład Patryk Jaki, to może bym się nawet nie
oburzył.
To wiceminister
sprawiedliwości.
- Owszem, ale po panu Jakim nie
spodziewam się niczego wielkiego. Zawsze to, co mówił, było odrażające i
głupie. Kłamliwymi oszczerstwami obrzucał z mównicy sejmowej posła, a potem
gdy błoto zbrukało już człowieka, pan Jaki zgrywał niewiniątko i przepraszał.
Ale wicepremier Gowin? Jemu stawiałem wyższą poprzeczkę. Minister szkolnictwa
wyższego odpowiedzialny za kształcenie elit, były rektor uczelni, krakowski
inteligent - tak by się przynajmniej mogło wydawać - i on oczernia mojego
ojca? Jak najgorszy hejter, tyle że hejter chowa się za anonimowością
internetu, a Gowin podpisuje kłamliwe oszczerstwa własnym nazwiskiem i
reputacją. Może dlatego odebrałem to
jako cios w plecy i może stąd moje
oburzenie jest tak wielkie.
Kim był pana ojciec?
- Dobrym człowiekiem, po prostu. W
odróżnieniu od pana Gowina nie zmieniał poglądów politycznych. Pochodził ze
wsi. Dorastał w biedzie. Jego rodzice byli zubożałymi, pozbawionymi roli
chłopami z podlubelskiej wsi. Ojciec walczył w kampanii wrześniowej, potem w
konspiracyjnych Batalionach Chłopskich, a po rozwiązaniu AK poszedł do armii Berlinga.
Walczył o Wał Pomorski, był ranny pod Kołobrzegiem.
Po wojnie zapisał się do
Stronnictwa Ludowego i do końca pozostał mu wierny, nigdy nie był w aparacie
represji. Zresztą w czasach stalinowskich sam był aresztowany i represjonowany.
- Za partyzancką przeszłość. Po
Październiku ‘56 związał się z ruchem związkowym, bo wydawało mu się, że w ten
sposób może coś zrobić dla ludzi, ale łuski szybko mu z oczu opadły. Pracował
w spółdzielni turystycznej Gromada. Urządzał szkolenia, fundował stypendia,
jego życiową filozofią było pracowanie dla biedaków. Gdy 12 lat temu zostałem
dyrektorem teatru w Olsztynie, w mieście, w którym przed laty ojciec działał w
ZSL, ludzie przychodzili i dziękowali za to, co dla nich zrobił. Zmarł
wcześnie, w 1983 r., miał 59 lat.
Napisał pan, że zmarł na
chorobę, która nazywa się stan wojenny.
- I nie jest to przesada. Po
wprowadzeniu stanu wojennego ojciec się załamał. 1 Zwątpił w całe swoje życie.
We wszystko, o co walczył, bo to doprowadziło | jego kraj do stanu klęski. To
był krzepki I człowiek, dobrze zbudowany, byk. Całe życie zdrowy. W ogóle nie
chodził do lekarzy, a wojna wyrobiła w nim poczucie, że skoro zdołał przeżyć
ten koszmar, to nic go nie pokona. I nagle w 1982 r. zaczął chorować. Stał się
otępiały, przestał odzywać się do rodziny, do przyjaciół. Aż w końcu zupełnie
zapadł się w sobie. Rozpadł się jak stary samochód. Przestał chcieć żyć.
W swoim proteście do ministra
Gowina wspomina pan również brata.
- Jerzy i jego żona, czyli rodzice
Mateusza Kijowskiego, w ogóle nie nadają się do PiS-owskiego stereotypu resortowych
rodziców. To są szlachetni ludzie. Brat, profesor fizyki teoretycznej, był
blisko związany ze środowiskiem KIK, bardzo religijny w odróżnieniu ode mnie,
bezbożnika i ateisty. Jerzy to wzór cnót chrześcijańskich w rozumieniu
„Tygodnika Powszechnego” czy „Więzi”.
Obaj byliście harcerzami.
- „Czarna Jedynka” przy liceum Reytana
w Warszawie. Prowadziliśmy drużyny, ja byłem nawet komendantem szczepu. Potem
założyliśmy starszoharcerską Gromadę Włóczęgów, z której kilka osób znalazło
się później w Komitecie Obrony Robotników: Antek Macierewicz, Piotrek Naimski,
Wojtek Onyszkiewicz, Andrzej Celiński, ale też mniej znani, jak Darek Kupiecki,
Ula Doroszewska czy Lutek Dorn. Ja się wahałem, bo chciałem robić filmy, a
gdybym był w KOR, byłoby to niemożliwe. Jednak żadnego z nakręconych w tamtych
czasach filmów, żadnej sceny nie muszę się wstydzić. Te filmy powstały w
zgodzie z sumieniem i w pewnym sensie były docenione jako głos wolnego obywatela
w zniewolonej ojczyźnie.
„Indeks” odleżał swoje na
półce.
- Cztery lata. Żałuję, że nie
wszedł na ekrany od razu, bo opowiadał o niezwykle ważnym dla wielu ówczesnych
Polaków doświadczeniu.
O Marcu ‘68 i jego
konsekwencjach. O łamaniu moralnych kręgosłupów.
- Marzec ‘68 to była moja
matura, mój egzamin dojrzałości. Miałem wtedy niecałe 20 lat i trzeba było
decydować, po której stoi się stronie. Tamte wydarzenia i ich następstwa w
postaci represji i brunatnej kampanii antysemickiej, antyinteligenckiej to
jedna z najohydniejszych kart naszej historii. W zasadzie to, co dzieje się
dziś w Polsce, jest pokłosiem Marca ‘68.
To znaczy?
- Wróciliśmy do punktu, w którym
już byliśmy. Do opluwania ludzi, wyciągania im przeszłości do któregoś tam pokolenia
wstecz. To są norymberskie metody. Nie Hitler i nie Stalin, bo takie
porównanie byłoby przesadą, ale Gomułka, Moczar i ich pachołkowie... Gdyby
wtedy, w Marcu ‘68, nie złamano Polakom kręgosłupa moralnego, bylibyśmy dziś
może innym narodem. Najbardziej bolesne były przecież nie widowiskowe opresje,
milicja ganiająca z pałkami po Krakowskim Przedmieściu. To normalne, że władza
pałuje. Byłem potem we Francji i widziałem, jak policja potrafi pałować
studentów Sorbony. Ale u nas wtedy uruchomiono gen samozniszczenia. Zakłady
pracy, które zbierały się i wykrzykiwały: „Syjoniści do Syjonu”, „studenci do
nauki”, „pisarze do piór”! Sąsiad donosił na sąsiada. Dżin został wypuszczony
i już nigdy nie wrócił do karafki. Zżerał rozum, serce, naturalną empatię.
Utkwiła mi w pamięci pewna historia z tamtego czasu. Bez wielkich bohaterów,
ale znacząca...
Proszę opowiedzieć.
- Rodzina dostała one way ticket. Zmuszona do emigracji, siedziała przy stole i rozmawiała,
jak to będzie? Byli przerażeni koniecznością porzucenia z trudem poskładanego
po Holokauście życia i rozpoczynania go na nowo, gdzieś w świecie. Wtedy
zadzwonił dzwonek u drzwi. W progu stała kobieta, nasza rodaczka, i zapytała:
„Przepraszam, to kiedy państwo wyjeżdżacie? Bo ja dostałam przydział na to
mieszkanie”. To jest miara upodlenia. Marzec ‘68 spowodował, że ludzie
przestali wstydzić się bycia rasistami, przestali wstydzić się swego draństwa,
swojej małości.
Dziś dzieje się to samo?
- Niestety. Przed Marcem ‘68 nie
miałem pojęcia, że w mojej grupie studenckiej są ludzie pochodzenia żydowskiego.
Nie miało to dla mnie żadnego znaczenia. W ocenie ludzi liczył się intelekt,
przeczytane książki, osobowość, poczucie humoru. W marcu nagle się
dowiedziałem, że kolega z mojej grupy, z którym kłóciliśmy się, gadaliśmy,
który imponował mi wiedzą, oczytaniem, jest Żydem. I że przez to ma być kimś
gorszym, kimś pozbawionym praw studenta mojego uniwersytetu. Ten kolega nazywał
się Adam Michnik. Jeśli starałem się być lepszy od Michnika, to dlatego, że
chciałem go przegonić w erudycji, a nie z powodu jego domniemanej rasy. Wtedy
nagle zobaczyłem, jak łatwo obudzić w ludziach złe instynkty, namieszać im w
głowach. 22 i 23 marca 1968 r., dwie noce, które spędziliśmy w auli Audytorium
Maksimum, broniąc uniwersytetu, były samookreśleniem siebie. Stały się moim
moralnym drogowskazem.
Napisał pan, że byliście tam
razem z bratem.
- Niewielu było pracowników naukowych
wśród protestujących. Mój brat był wtedy asystentem po doktoracie. Przyszedł z
gitarą, intonował piosenki, żeby dodać otuchy studentom. Ryzykował karierę,
zresztą potem przez kilkanaście lat czekał na habilitację. Nie chcę
powiedzieć, że jesteśmy wielkimi kombatantami, przeciwnie, nam się w PRL udało
coś osiągnąć - on został naukowcem, ja filmowcem, nie czujemy się ofiarami, ale
jakąś cenę za zachowanie przyzwoitości przecież zapłaciliśmy. Przyzwoitość to
był nasz warunek robienia kariery. Granica upodlenia - dla nas obu - była
nieprzekraczalna. I w świecie takich wartości dorastał też Mateusz, dziś
przywódca KOD.
Był dobrze ułożonym synem?
- Raczej rodzinnym enfant terrible (śmiech). Mój chrześniak zawsze chadzał
swoimi ścieżkami, nie miał sprecyzowanych zainteresowań, nie miał szczęścia -
ani w pierwszym małżeństwie, ani w wyborze studiów; chyba z sześć razy
zmieniał kierunek. Martwiliśmy się o niego. Zaskoczył nas, gdy znalazł w sobie
siłę i chęć pokierowania KOD. Chociaż, w jakimś sensie, jest to dziedzictwo
rodziny, w której zawsze stało się po stronie zwyczajnej uczciwości.
Niektórzy zarzucają Mateuszowi,
że przewodzi ruchowi walczącemu przeciw łamaniu prawa, a sam to prawo łamie.
- Wiem, chodzi o alimenty. Gadałem
z nim o tym... Oczywiście, Mateusz nie jest bez grzechu. Ma swoje wady jak każdy.
To normalny człowiek i stoi na czele ruchu normalnych ludzi, z których każdy
popełniał w życiu błędy i szukał własnej drogi. Tacy jesteśmy, prawdziwi, w
odróżnieniu od wykreowanego przez PiS ideału, który jedną rękę musi trzymać w
wodzie święconej, a drugą wyciągniętą wysoko w górze ze sztandarem
biało-czerwonym. Wyidealizowany obraz człowieka zawsze jest fałszywy i typowy
dla wizji dyktatorskich, bo dyktatorzy chcą mieć naród złożony z jednakowo
myślących klonów.
PiS mówi o protestach KOD, że
to „kwiczenie odstawionych od koryta”. Czy Kijowscy czują się odstawieni od
koryta?
- Nikt z nas przy korycie nie był.
Moja reakcja na wypowiedź ministra Gowina to był sprzeciw wobec poniewierania
normalnej rodziny. Wiernej fundamentalnym zasadom uczciwości, braterstwa,
bezinteresowności w stosunku do innych ludzi, wyczulenia na krzywdę ludzką. To
w naszej rodzinie było zawsze najważniejsze, to zaszczepił nam ojciec i jeśli
coś nam zostawił w spadku, to właśnie to. Szczerze mówiąc, byłem krytyczny w
stosunku do rządów PO i PSL, nieraz dawałem temu wyraz, ale dziś z nostalgią
przywołuję tamte czasy. Kraj podążał do przodu, zakosami, ale we właściwym
kierunku. Zawsze marzyłem o Polsce wolnej i zachodnioeuropejskiej, a nie
zamordystycznej, półdemokratycznej i skierowanej na Wschód. Wystarczyły trzy
miesiące - mamy konstytucję pisaną na nowo bez obalenia obowiązującej, mamy na
nowo pisaną historię, mamy degradacją pozycji Polski w świecie i wszystko to
nazywa się kłamliwie „dobrą zmianą”.
A notowania PiS rosną. Lubimy
być okłamywani?
- Codziennie zadaję sobie to
pytanie, bo nie potrafię tego zrozumieć. Tłumaczę sobie, że w każdym
społeczeństwie jest ciągota do rządów silnej ręki, że wielu Polaków jest
biednych, że to, co miało być skokiem cywilizacyjnym, objęło zbyt małą grupę
ludzi. Ale żeby tak się dać kupić za „pińcet” złotych z kampanii wyborczej?
PiS ma też zwolenników wśród
młodych ludzi.
- I to mi jeszcze trudniej
zrozumieć. Może chodzi o poczucie godności, o podarowanie młodym
ludziom poczucia dumy z tego, że są potomkami prawdziwych bohaterów Polski
Walczącej?
- Nikt nie lubi myśleć o sobie, że
ma coś na sumieniu. Jednak nie lubić, ale mieć tego świadomość, a chełpić się,
że jest się pępkiem świata, narodem wybranym, to dwie różne postawy. Ta „godnościowa”
wersja historii jest ważnym element zakłamywania przez PiS rzeczywistości,
choć trzeba dodać, że niebagatelną rolę w tym mąceniu ludziom w głowach
odgrywa także Kościół. I to od najmłodszych lat.
Mówi pan o lekcjach religii?
- Religii? W większości przypadków
to nawet nie są lekcje katechezy. To pranie mózgów, wciskanie dyrdymałów o
byciu prawdziwym Polakiem katolikiem. I za to odpowiedzialne są, niestety,
wszystkie rządy ostatnich 26 lat. Żaden nie wziął się do edukacji, nie odkłamał
historii, a gdy ukazała się jakakolwiek książka odczarowująca nieskalane
bohaterstwo Polaków, to natychmiast była oblewana pomyjami, a jej autor
oskarżany o działania antypolskie. W sytuacji, gdy rządzący nie zajęli się
edukacją, wzięli się do tego Kościół oraz domorośli edukatorzy spod partyjnego
szyldu. I do dziś zbijają na tym kapitał.
Narodowa duma jest dla młodych
ludzi ważniejsza niż wolność na sztandarach liberalnej demokracji?
- Wie pani, byłem bardzo
sceptyczny, gdy otwierano Muzeum Powstania Warszawskiego i właściwie nie wiedziałem
dlaczego. Dziś już wiem. Do tego muzeum prowadzi się dzieci, pokazuje im się
małego powstańca, który biega po barykadach i strzela do Niemców. Mówię to z
goryczą, bo Muzeum Powstania, przy dobrych intencjach jego twórców, zrobiło
sieczkę w wielu młodych głowach. Z tych małych powstańców wyrastają potem
dorośli stadionowi patrioci. Gdy byłem harcerzem, każdego roku 1 sierpnia
chodziłem na Powązki, aby zatrzymać się w zadumie przy brzozowych krzyżach
Szarych Szeregów. Kiedy w wolnej Polsce zaczęły się tam odbywać pikniki z
buczeniem „narodowych patriotów”, już nie poszedłem. Odebrano mi tę cząstkę
patriotyzmu polegającego na oddawaniu hołdu ofiarom zbrodniczej decyzji o
wybuchu powstania. Tak, to była zbrodnicza decyzja. Ofiary są oczywiście
niewinne i należy im się hołd i szacunek, ale z przywódców nie można robić
bohaterów. A to robią właśnie ci, którzy buczą. A skoro można bezkarnie
odwracać sens historii, to można także wygwizdać jednego z najlepszych synów
naszego narodu, prof.
Bartoszewskiego, który nawet po śmierci jest
opluwany. I trudno się potem dziwić, że jakiś minister będzie opluwał mojego
ojca, bo kimże był Józef Kijowski przy Władysławie Bartoszewskim? Jeśli
pozwolimy opluwać Bartoszewskiego, Jana Nowaka-Jeziorańskiego, Giedroycia,
Mazowieckiego, to kto nam zostanie? Jaki autorytet? Patryk Jaki i Zbigniew
Ziobro? Historia pisana przez PiS i jej usłużnych skrybów jest odrażająca i
zakłamana do granic wytrzymałości.
Ma pan poczucie, że nic nie
można zrobić, bo PiS zdobyło władzę w demokratycznych wyborach?
- Nie chciałbym stracić resztek
szacunku do swojego narodu, do swoich korzeni, do swojego państwa, do jego
obywateli. Nie chcę tego. Chcę jeszcze trochę pożyć w przeświadczeniu, że jest
o co walczyć, o co się bić. O jakąś prawość, o uczciwość, o piękno, o to, żeby
powstawały w polskich teatrach mądre, wzruszające spektakle, żeby kino było nie
tylko rozrywkową sieczką, ale żeby powstawały od czasu do czasu tak piękne
filmy jak „Ida”, „Róża”, „Pokłosie” czy „Papusza”. Jestem pełen goryczy, ale
wiem, że warto tkwić na tej reducie i mimo wszystko nie dać ogłupić się do
końca.
Janusz Kijowski, reżyser filmowy i teatralny, autor m.in. filmów „Indeks” (1977), „Kung-fu”
(1979), „Głosy” (1982), „Maskarada” (1986), „Stan strachu” (1989), „Kameleon”
(2001); wiceprezes Stowarzyszenia Filmowców Polskich, dyrektor Teatru im.
Stefana Jaracza w Olsztynie
Psychopis
Z prof. Marią Jarymowicz, psycholożką, o polskich
podziałach „my-oni" oraz „my-inni" i o tym, dlaczego te dwa światy
nie mogą się pogodzić
Joanna Podgórska: - Można odnieść wrażenie, że od momentu objęcia rządów PiS
zachowuje się jak najeźdźca na podbitym terytorium. Dlaczego?
Prof. Maria Jarymowicz: -
Wygląda na to, że najważniejsze jest teraz, by oddać cios.
W pewnych kręgach od lat narastało
poczucie krzywdy i nienawiści - emocji, które wyznaczają politykę obecnych
władz.
Są to emocje tak pierwotne, że
trudno nad nimi zapanować.
Co to są emocje pierwotne?
To emocje, którym zawdzięczamy
działanie bez namysłu. Parzy? Cofamy rękę. Automatycznie reagujemy lękiem,
złością, wstrętem czy doznaniem przyjemności, często bez wiedzy o tym,
dlaczego tak się dzieje. Stopniowo jednak te czyste afekty mogą zostać opanowane,
bo oprócz „serca” swój udział w wartościowaniu świata ma także „rozum”, czyli
procesy poznawcze. Im ten udział jest większy, tym emocje bardziej złożone i
mniej impulsywne.
Decyzjom państwowej wagi, które
dziś są na naszych oczach podejmowane, towarzyszy jednak bardzo wyrazista
ekspresja pierwotnych emocji.
Niezwykle silne emocje są po
obu stronach. Wystarczy popatrzeć na demonstracje. Ale to jakby dwa inne tłumy.
Po jednej stronie wyzwiska, napastliwe, pogardliwe hasła, pochodnie, agresja
wobec dziennikarzy wrażych stacji. Po drugiej bronią jest głównie ironia; hasła
w stylu „Idźcie spać" czy „Jarek, zjedz snikersa".
Doszło do sytuacji, w której obie
strony mają powody do złości, a nawet wrogości. A jednak, rzeczywiście, te
uliczne demonstracje czymś ważnym się różnią.
Przyznam, że zaskoczyło mnie
zachowanie prezesa Kaczyńskiego. Niewiele o nim wiem, ale szokujący jest dla
mnie widok przywódcy, który wchodzi na jakiś podnóżek, by wykrzyczeć do tłumu:
„Cała Polska z was się śmieje...”, mając na myśli współobywateli, którzy
wyrazili protest. Słyszałam poważnych komentatorów wychwalających mądrość prezesa.
Jaki związek z mądrością może mieć obrażanie dziesiątek tysięcy ludzi, którzy
demonstrowali poprzedniego dnia? Zauważmy, że wyrażali sprzeciw w sposób
spokojny. Co więcej, demonstracje inicjowane przez KOD były bardzo liczne.
Ludzie zdeterminowani poczuciem krzywdy czy wrogością bez trudu wychodzą tłumnie
na ulicę. Tymczasem ludzie, którzy nie są tak zdeterminowani, mają
nieporównanie słabszą motywację do protestu w tłumie.
By więc porównać masowość obu
typów demonstracji, trzeba by zastosować jakiś odmienny przelicznik.
Może te epitety o „gorszym
sorcie" czy „komunistach i złodziejach" to nie wybuch emocji, ale
przemyślane narzędzie podziału na obcych i swoich? Mam wrażenie, że Jarosław Kaczyński nie potrafił jednak
odmówić sobie ostrego wyrażenia tego, co żywi wobec części Polaków. Ale
rzeczywiście podziały my-oni mają magiczną moc. Deprecjonowania „onych”
dokonujemy automatycznie. Pojęcie „My” może spajać w sposób, którego trudno
się domyślić. Zwróćmy uwagę, że PO nigdy nie miała porównywalnej armii
bezwarunkowych zwolenników, jakich ma PiS, bo nie miała jednoznacznej emocjonalnie
oferty, ani szans na to, że wzbudzi poczucie pełnej jedności. Frakcja, która
dziś jest przy władzy, przez uproszczone komunikaty podtrzymuje jedność.
Weźmy przykład zakochania.
Człowiek w tym stanie nie widzi wad obiektu swoich uczuć i to przez pewien
czas działa jak spoiwo. Podobnie może się dziać w skali makro. Analizy zachowań
wyborczych wykazują, że czynnik rezonansu emocjonalnego w czasie kampanii
wyborczej może być wystarczający dla poparcia kandydata. Ale emocje wygasają,
samorzutnie osłabia się ich moc - a im więcej ekspresji i pasji, tym wygaszanie
szybsze. Potem dostrzegamy, że więcej nas dzieli, niż wiąże. Rozpadamy się na
frakcje i frakcyjki. Ważne jest więc podsycanie tego spoiwa. Bo ta część
umysłu, w której rządzą emocje, spaja lub dystansuje, sprzyja czarno-białemu
widzeniu świata. Były premier i prezydent mieli zwolenników, ale nie
wyznawców. Ich wyborcy nie uważali ich za idoli. Bo przy pewnym typie
umysłowości człowiek ich nie ma. Widzi w ludziach różne cechy. Może polityka
cenić, głosować na niego, ale nie identyfikuje się z nim bez reszty.
Dziś mamy taki przekaz, że kto
nie zgadza się z rządzącymi, jest zdrajcą albo osobą skrajnie zmanipulowaną.
Pisze pani, że źródłem takiej pogardy jest infrahumanizacja. Co to jest?
To zjawisko polegające na tym, że
swoim przypisujemy emocje wyższe, a obcym bardziej pierwotne. I dziać się tak
może bez świadomej intencji. Ogólnie, przy podziale my-oni umysł generuje
nieporównanie bardziej korzystne sądy o „swoich” niż o „onych”. Jest to
pierwotna tendencja podtrzymująca spoistość klanu. Taka klanowa mentalność
pozwalała przetrwać na sawannie, ale dziś bywa niszcząca, bo prowadzi do
bezwiednego obniżania statusu tego, z kim trzeba umieć współżyć. W pewnym
eksperymencie badaczki umieściły w niewinnej historyjce więcej lub mniej razy
etykietkę „my”. Okazało się, że grupa, które przeczytała historyjkę z 19-krotnym użyciem zaimka „my”, w kolejnej fazie badania
była o wiele bardziej konformistyczna niż grupa, która czytała historyjkę z
trzykrotnym powtórzeniem tego zaimka. Pytanie, jak przekraczać tę perspektywę
my-oni?
Czyli jak zmienić mentalność
klanową we wspólnotową?
Chodzi o to, by klan nie
przesłaniał reszty świata. Czym innym jest perspektywa my-oni i my-inni.
Różnica jest brzemienna w skutki. My-inni to umiejętność odróżnienia swoich od
reszty świata; przy świadomości, że jest się tego świata częścią. On to wróg,
przeciwnik, a nawet obiekt do bicia czy zabijania. Inny to potencjalny partner
negocjacji czy współdziałania. Niemożliwe, by przy wzbudzonych silnych afektach
usiąść do negocjacji. Dlatego organizować je trzeba w warunkach obniżających na
pięcie z innych źródeł. W przyjaznym otoczeniu lub w
odpowiedniej porze dnia, by ludzie byli mniej zmęczeni czy napięci. To, co robi
marszałek Sejmu, w dowolnej firmie pozbawiłoby go stanowiska za zachowanie
intencjonalnie wrogie. Tempo i nocne obrady oznaczają też wykluczenie rozwagi,
a tym samym odpowiedzialności za losy państwa.
To pośpiech obliczony na
wykończenie przeciwnika?
Czy to kalkulacja? Zapewne. Ale
nie brakuje i emocji spontanicznych. Pierwsze nocne obrady Sejmu pełne były
ekspresji posłów PiS w reakcji na głosy opozycji (także tej nowej, nie obarczonej
niewybaczalną winą!). To nie wyglądało na zachowania pod instrukcję.
Podział my-oni w dzieciństwie
jest człowiekowi potrzebny do budowy własnej tożsamości, odróżnienia się.
To, co swoje, jest na tym etapie dobre i normalne,
to, co nietypowe - złe i niechciane. Czy fakt, że świat jawi się jako wrogi,
zaludniony przez ideologów gender, cyklistów i wegetarian oznacza,
że człowiekowi nie udało się tego podziału my-oni przekroczyć?
Każdy z nas ma daną możliwość
zmiany tożsamości, gdy wykracza poza pierwotną przestrzeń rodzinnego domu.
Pojęcie „my” się poszerza pod wpływem doświadczeń, podróży, poznawania nowych
ludzi. Mogą to być momenty dramatycznie ważne. Jak pierwsze takie przejście od
ja i moja rodzi na, do my - Polacy. Choć
każdy z nas zna Polaków, których gotów by utopić w łyżce wody, potrafimy się
identyfikować z narodem i ojczyzną. Czasem tak dalece, że nie stać nas na
dystans i autokrytycyzm.
Ale w dzisiejszych czasach nie
może udać się izolacja od świata. A kontakt z nim daje szanse poszerzenia
perspektywy. Dojść może do powstania „my” tak szerokiego („My, ludzie”), że
objąć ono może nawet przestępców - gdy mamy zdolność opowiedzenia się za
jakimiś ich prawami i przeciwko karze śmierci. Dorastamy stopniowo do takiego
etapu, w którym nawet przestępcy nie są „onymi” do tego stopnia, by ich
całkowicie wykluczyć.
Dlaczego jednym przychodzi to
łatwiej, a drugim trudniej?
Jedną z najważniejszych przeszkód
jest nasza gotowość do myślenia na skróty. Łatwiej jest kierować się emocjami
niż rozumem, który poprawia pojmowanie świata. Rozwój zdolności do rozumowania
jest kosztowny, wymaga wysiłku. A gdy człowiek jest opanowany przez proste emocje,
to nie ma do tego żadnej motywacji. Jednak bez tego typu inwestycji różnorakie
straty własne i społeczne są ogromne. Urzeczeni agresywnością wodza nie
przewidujemy, że kiedyś jego ciosy mogą zwrócić się przeciwko nam. Uczucia patriotyczne
mogą być tak silne i pozbawione refleksji, że wynikają z nich straty, a nie
pożytki, bo afekt sprawia, że nie potrafimy sprawnie myśleć o przyszłości
ojczyzny.
Zdolność przewidywania jest atrybutem
innej części mózgu i umysłu niż tzw. porywy serca. Inną część umysłu aktywizuje
też hasło „przyszłość Polski” i hasło „Polska w ruinie”. To drugie koncentruje
uwagę na obronie, walce, odgruzowywaniu, a nie na rozwoju i postępie. Uruchamia
w umyśle obszary niezdolne do twórczości. Człowiek opanowany strachem czy
nienawiścią nie da się rozbawić, namówić do namysłu czy zainteresować
przejawami dobra w ludzkim postępowaniu. Podsycając wrogość, trzeba się z tym
liczyć.
A jak pani, jako psycholog,
postrzega bezwzględne podporządkowanie członków PiS woli jednego człowieka?
Jakie mechanizmy tu działają?
Stopień, w jakim świadomie lub bezwiednie
podlegamy presji otoczenia, jest niewyobrażalny. Z niedowierzaniem słuchamy o
wynikach eksperymentów Salomona Asha. Prosił on uczestników badania o
wskazanie, który z trzech odcinków jest taki sam jak odcinek wzorcowy. Oceny
dokonywali w gronie kilku osób, o których nie
wiedzieli, że są współpracownikami eksperymentatora. Ci systematycznie
wskazywali niewłaściwy odcinek i ich naciskowi ulegała większość badanych.
Mimo że coś jest wyraźne (jak te odcinki), można głosić fałsz pod wpływem
grupy. Takie podporządkowanie grupie czy przywódcy jest jednak przejściowe, bo
spowodowane doraźnym naciskiem czy interesami. Gdy przestają być aktualne,
odzyskujemy normalną dla siebie zdolność postrzegania.
Groźniej brzmi eksperyment
z rażeniem prądem.
Tak, to eksperyment Stanleya
Milgrama, który obnażył w sposób spektakularny naszą skłonność do
posłuszeństwa. Badani mieli odgrywać rolę nauczycieli. Naukowcy przekonali
ich, że karą za nieprawidłowe odpowiedzi uczniów powinien być szok elektryczny.
Silniejszy z każdą nieprawidłową odpowiedzią. Nie wiedzieli, że „uczniami” są
współpracownicy, a reakcje bólu na szok symulują. Za każdym razem
przynajmniej połowa badanych sięgała do kar maksymalnych. Na filmie widać
było, że się fatalnie z tym czują, odwracają głowę od widoku cierpiących „uczniów”,
ale ulegają autorytetowi naukowca. A identyfikacja z idolem może być tak
silna, że niemożliwy staje się dystans.
Zdarzyło mi się usłyszeć w
ostatnich dniach od dobrze wykształconych zwolenników PiS, że dzieje się coś
złego, bo prezes... ma fatalnych doradców. System afektywny daje niezbitą
pewność własnych racji. Zupełnie inaczej niż system refleksyjny, bo jego cechą
jest zadawanie pytań i zawsze są jakieś wątpliwości. A to nie sprzyja szybkim
i skrajnym sądom.
Wszyscy w PiS dali się
emocjonalnie zahipnotyzować prezesowi?
Nie jest to możliwe. Jesteśmy jako
ludzie zbyt zróżnicowani. Zapewne są tacy, którzy działają koniunkturalnie, bo
zależy im na stanowiskach. A inni kalkulują, że gdy już zrobią porządek z
przeciwnikami, wszystko wróci do pożądanego ładu. Takie myślenie „cel uświęca
środki” bywa niszczące. Może godzić w nadrzędne wartości, których nie można
wprawdzie zniszczyć, ale można złamać normy społeczne, które powinny stać na
ich straży. Społeczny konsens co do norm społecznych to coś, co ogranicza nasze
zapędy. Ale łatwo te zapory zniszczyć. To, co prezentują politycy, może
pociągnąć za sobą lawinę postaw typu: „A co mi tam”.
Ignorowanie prawa, opozycji,
poprawności w kontaktach z oponentami nigdy nie miało charakteru tak
otwartego.
Władcy zazwyczaj starają się takie
zapędy kamuflować. Jesteśmy świadkami tupetu i posługiwania się wulgaryzmami.
To nieobliczalna strata społeczna. Bo wzorce zachowania działają nie tylko na
małe dzieci. Na dorosłych również. Także wzorce zakłamanych wypowiedzi. Po tym,
gdy prezydent podpisał ustawę medialną, zgodnie z którą rząd obsadza stanowiska
w mediach publicznych, z jego kancelarii usłyszeliśmy powtarzane po wielokroć
„wyjaśnienie”, że panu prezydentowi bardzo zależy na tym, by media były obiektywne.
Posłowie PiS po przegłosowaniu
tej ustawy skandowali: „Wolne media". Ustawę paraliżującą Trybunał Konstytucyjny
nazwano „naprawczą", a wycięcie opozycyjnych tytułów z prenumeraty
tłumaczono „potrzebą pluralizmu". Z językiem faktycznie dzieje się coś
dziwnego.
To jest przemyślane. Łatwo
dostrzec, że osoby wypowiadające się publicznie używają takich samych fraz.
Ludzie szczęśliwi z powodu zwycięstwa PiS na razie nie potrzebują tych komunikatów,
bo wiąże ich zgodność afektywna. Ale przywódcy działają w myśl reguły, że słowa
spójne z emocjami wzmacniają afektywne spoiwo. Logika rozumowania nie jest ważna. Słowa nie są
narzędziem wymiany myśli, tylko wzmacniania afektów, i to się liczy. A ta
część obywateli, z których „cała Polska się śmieje”, w tym nieszczęsnym,
krótkowzrocznym planie - po prostu nie jest
ważna.
A co się stało z prezydentem
Dudą? Podobno się wahał przed zaprzysiężeniem nowych sędziów. Wiedział, jak to
będzie odebrane, choćby przez środowisko prawnicze. A jednak dał się
podporządkować.
To zaskakujące zachowanie. Nieoczekiwanie
(pewnie i dla siebie) odniósł spektakularny sukces (w dużej mierze osobisty),
objął najwyższe stanowisko w państwie, związane nie tylko z władzą, ale i ze
szczególnym prestiżem. Taka władza nie powinna skłaniać do tego, by się
komukolwiek podporządkowywać. Taka nobilitacja powinna skłaniać nie tylko do
przyzwoitości, ale i do szlachetności. Może tu działa jakiś czynnik dodatkowy,
o którym nie mamy pojęcia?
Gdy przyjrzeć się prawicowym
dziennikarzom, można odnieść wrażenie, że niektórym coraz trudniej przekonywać
publiczność, że nie dzieje się to, co się dzieje, a prezes nie powiedział tego,
co powiedział.
Musimy zdać sobie sprawę z tego,
że pierwotnie umysł człowieka poszukuje raczej komfortu niż prawdy. I został
wyposażony w mechanizmy samooszukiwania. Opisano wiele mechanizmów obrony ego.
Niektóre działają z wykorzystaniem intelektu. Najważniejszy z nich nazywa się
racjonalizacją. Podmiot nie wie, że jego umysł produkuje usprawiedliwienia, zafałszowane
wizje rzeczywistości. Gdy to się dzieje, nie można tego u siebie zobaczyć.
Ale im dłużej trwa dana sytuacja,
tym więcej okazji do namysłu. Czas działa tak, że jednorodną strukturę
przekonań trudno jest utrzymać wobec złożoności i zmienności świata. Trzeba podkreślić,
że umysł chłonie informacje także kanałami niepodlegającymi samoobserwacji i
woli.
To optymistyczne?
Tak, choć straty, jakie obecnie
ponosimy, są nieprzeliczalne. Mam na myśli głównie podtrzymywanie dogmatycznych
przekonań wielu Polaków (co bardzo trudne do odrobienia), skupianie uwagi
jeszcze większej populacji obywateli na sprzeciwie (zamiast na budowaniu
lepszej przyszłości), a także dostarczanie wzorców skandalicznych zachowań. Ale
powody do optymizmu są chyba jeszcze bardziej znaczące. Oto ogromna część ludzi
w Polsce, poruszona tym, co się dzieje, intensywnie komunikuje się, rozważa,
rozwija argumentację, dyskutuje.
To kapitał na przyszłość, którego
nikt nam nie odbierze.
Prof. Maria Jarymowicz, psycholożką
specjalizująca się w problematyce emocji i motywacji. Autorka programów
badawczych poświęconych tożsamości, podmiotowości emocji, uprzedzeń, otwartości
na świat i altruizmu. Opublikowała m.in. pracę „O faworyzowaniu swoich względem
obcych i rzekomej nieuchronności zjawiska". Wykłada na Uniwersytecie
Warszawskim.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz