Budżetowi państwa na
razie nic nie grozi, czego nie można powiedzieć o jego strażniku. Paweł
Szałamacha ma już na koncie kilka wpadek i kolejna może go kosztować posadę.
TEKST MIŁOSZ WĘGLEWSKI
Podobno
wicepremier i minister finansów przestali do siebie dzwonić. W ważnych sprawach
gospodarczych komunikują się drogą oficjalną albo przez media. Wygląda na to,
że między dwoma 47-latkami - Mateuszem Morawieckim i Pawłem Szałamachą - toczy
się cicha wojenka. Szef resortu finansów nie ma w niej dużych szans na
zwycięstwo.
GŁUCHY TELEFON
Niedawno Morawiecki
ostro skrytykował projekt podatku od handlu, przygotowany
w resorcie Szałamachy. W zeszłym tygodniu wicepremier przedstawił z kolei swój
pomysł na państwowy Bank Gospodarstwa Krajowego. Chciałby go uczynić
finansowym i inwestycyjnym centrum swojego programu, który ma dać nowy impet
rozwojowy polskiej gospodarce. Tyle że BGK podlega resortowi finansów, który
wykorzystuje go jako swoisty skarbiec na bieżące płatności budżetowe. Za
pośrednictwem BGK ministerstwo dokonuje też operacji finansowych - na przykład na rynku walutowym.
Pomysł „zabrania” Ministerstwu Finansów BGK nie poprawi relacji
Morawieckiego z Szałamachą. Wiadomo, że resort finansów jest bardzo sceptyczny
wobec tego pomysłu, ale sam minister dyplomatycznie milczy.
Szałamacha nie komentuje także kolejnej wypowiedzi Morawieckiego.
Wicepremier - niekryjący krytycyzmu wobec prezydenckiego projektu ustawy o
pomocy dla zadłużonych we frankach, który mógłby kosztować banki ponad 40 mld
zł i zagrozić stabilności finansowej sektora - powiedział agencji Bloomberg, że Ministerstwo Finansów zaproponuje nową wersję ustawy.
Tyle że sam minister Paweł Szałamacha nic o nowej wersji nie wie. A
ponieważ kwestia kredytów frankowych to gorący kartofel, który rząd woli
podrzucać prezydentowi, biuro prasowe jego resortu zdementowało medialne
doniesienia na ten temat.
- Czy obaj panowie jeszcze coś konsultują między sobą, czy już tylko
zaskakują się projektami i pomysłami? - pyta retorycznie wiceprezes jednego z
największych banków.
Pół biedy, gdyby komplikowały się tylko relacje dwóch chyba
przesadnie ambitnych i drażliwych, ale
ministrowi finansów ubywa popleczników także w rządzie i wśród ważnych posłów PiS.
Najbardziej zirytował kolegów z rządu i partii na przełomie roku, gdy
jego resort zgłosił całą listę zastrzeżeń do rządowego projektu programu
„500+”. Jak na ironię, współautorem programu wsparcia dla wielodzietnych
rodzin był sam Szałamacha, który promował go na długo przed dojściem PiS do
władzy.
I nagle jego resort nie zostawia
na projekcie suchej nitki, wpisując uwagi typu „wzrost transferów pieniężnych
do rodzin spowoduje rezygnację z pracy lub zaprzestanie jej poszukiwania wśród
rodziców, co grozi wzrostem bezrobocia”. Największą jednak irytację polityków
PiS, w tym premier Beaty Szydło, wywołały opinie Ministerstwa Finansów o
przeszacowaniu wydatków związanych z programem. Przy czym poszło o wcale nie
tak wiele, bo 200 min zł różnicy, przy planowanych na ten rok wydatkach na ten
cel rzędu 17 mld zł.
Za finansową pryncypialnością resortu stała wiceminister Hanna
Majszczyk, która od 2010 r., a więc jeszcze od czasów poprzedniej ekipy,
pilnuje wykonania budżetu państwa. Jest fachowcem, a nie politykiem. Dlatego
polityczne cięgi musiał wziąć na siebie Szałamacha. Szybko się zresztą wycofał
z zastrzeżeń i na oficjalnej prezentacji programu „500+” stał karnie ramię w
ramię z premier Szydło, zapewniając, że na ten cel „na pewno nie zabraknie
pieniędzy”. Co nie zmienia faktu, że zarówno w PiS, jak i w rządzie pamiętają
mu tę wpadkę.
Tym bardziej że zaraz potem zaliczył kolejną, jeszcze głośniejszą,
dotyczącą wprowadzenia podatku od sprzedaży detalicznej. Ten pomysł Szałamacha
promuje od trzech lat. Podatek miał z jednej strony wesprzeć polski handel w
walce z zagranicznymi sieciami dyskontów i hipermarketów,
a z drugiej zwiększyć podatkowe wpływy do budżetu.
Ale firmowany przez Szałamachę projekt okazał się zupełnie chybiony.
Zakładał między innymi trzy progresywne stawki podatku (w tym drakońską w
wysokości 1,9 proc. obrotów od handlu w weekendy), opodatkowanie handlu w
internecie, a przede wszystkim takie samo obciążenie małych sklepów
działających na zasadach franczyzy i wielkich sieci handlowych. W ten
przemyślny sposób ministrowi finansów udało się zjednoczyć w krytyce polityków
PiS i opozycji, ekspertów, związki zawodowe i środowisko handlowców, którzy
zorganizowali protesty pod hasłami „pogrzebu polskiego handlu, zamordowanego
przez ministra finansów”.
Wszystko przez to, że urzędnicy i
doradcy ministra zlekceważyli większość uwag środowiska handlowego, wyrażonych
w trakcie kadłubowych konsultacji. Teraz - pod presją rządu i partii - ministerstwo ma ekspresowo poprawić projekt, a tak
naprawdę stworzyć go od nowa. Planowane na ten rok 2 mld zł wpływów z podatku
od sieci handlowych są już mrzonką.
POLOWANIE NA PODATKI
Wpadek w bród, za to
sukcesów resortu można szukać ze świecą. Trudno za taki uważać
obowiązujący od lutego podatek od banków i firm ubezpieczeniowych -
rzeczywiście nieskomplikowany i łatwy do poboru, mający dać budżetowi około 5
mld zł rocznie. Tyle że już wiadomo, iż część tego haraczu zostanie
przerzucona na klientów. Większość banków podnosi opłaty, prowizje i marże kredytowe.
To kolejna rzecz, którą Szałamacha zirytował rząd i posłów PiS
pamiętających jego szumne zapowiedzi. - Jestem pewny siły kontroli rynku i
tego, że konkurencja w sektorze będzie barierą dla wzrostu cen usług - mówił,
dodając, że w razie czego apetyty prywatnych banków na podniesienie opłat
powstrzyma kontrolowany przez państwo PKO BP. W rzeczywistości bank - rządzony
przez zaprzyjaźnionego z Morawieckim prezesa Zbigniewa Jagiełłę - podniósł
część stawek jako jeden z pierwszych.
Słabo też wygląda mocno nagłośniana akcja uszczelniania VAT. Przed wyborami i zaraz po nich PiS obiecywało, że już w tym
roku dodatkowe wpływy z tego tytułu wyniosą prawie 20 mld zł. Ale początki
ofensywy przeciw „wyłudzaczom” i „karuzelom podatkowym” nie zapowiadają takich
żniw. Może dlatego, że zamiast na obiecaną gruntowną reformę systemu VAT Szałamacha postawił na wzrost skuteczności organów
skarbowych. Na razie efektów nie widać.
Wygląda więc na to, że na razie po stronie „ma” minister może sobie
zapisać tylko gładkie przepchnięcie przez Sejm budżetu na ten rok. To
niewiele, bo sam Szałamacha nie jest nawet częścią PiS-owskiej maszynki do głosowania
- ledwie 7 tys. otrzymanych w Poznaniu głosów nie dało mu poselskiego mandatu.
A zresztą tegoroczny budżet to de facto projekt poprzedniego rządu, z
niewielkim liftingiem i powiększeniem deficytu o ok. 1,5 mld zł. Gros kosztów
obietnic wyborczych PiS przesunięto na przyszły rok, a że gospodarka żwawo się
kręci, więc w tym roku nie powinno zabraknąć wpływów z podatków. Tym bardziej
że resort dostanie dodatkowo 9 mld zł z aukcji pasm internetowych LTE i 8 mld
zł z zysku NBP. Minister nie zaryzykował więc wiele, zakładając się o 10 tys.
zł z posłem Sławomirem Neuman- nem (PO), że budżet zostanie zrealizowany i to
bez „duszenia” wydatków. Dzień przed sylwestrem z entuzjazmem poinformował o
tym na Facebooku.
OD KORWINA DO KACZYŃSKIEGO
Dziś tego entuzjazmu
zaczyna mu brakować. Najlepiej
widać to chyba właśnie na fejsie, gdzie wcześniej regularnie tryskał pomysłami,
komentarzami i przemyśleniami na temat współtworzonego przez siebie programu
gospodarczego PiS. Już dwa lata temu prognozował, że partia Jarosława
Kaczyńskiego przejmie rządy w kraju, i przekonywał o konieczności dodatkowego
opodatkowania banków, hipermarketów i dyskontów oraz wprowadzenia programu
wsparcia dla rodzin.
Jeszcze po wyborach, gdy wymieniano go wśród kandydatów na ministra
gospodarki, ze swadą pisał o konieczności dalszej konsolidacji energetyki, o
potrzebie pomocy dla zadłużonych we frankach i obciążeniu banków kosztami tej
operacji. Ale i o bezradności resortu
finansów, który zamiast uszczelniać system podatkowy, „goni króliczka”,
kontrolując wystawianie paragonów przez nadmorskie smażalnie ryb, bądź
organizuje loterie paragonowe. Gdyby wiedział, co go wkrótce czeka...
Dziś na facebookowym profilu ani śladu dawnego Szałamachy. Pisze o
weekendowych wyjazdach z żoną (Beatą Chomątowską, pisarką i publicystką, m.in.
„Gazety Stołecznej”), poleca książki, wspomina nawet o swym ulubionym kocie
Gacku. O gorących
tematach gospodarczych ani słowa.
Nie odpowiada nawet na pytania internautów. Zderzenie z twardą i skomplikowaną
materią finansów wyraźnie stłumiło jego zapał i entuzjazm.
Faktem jest, że finanse nigdy nie były jego żywiołem. Szałamacha to
zresztą pierwszy po 1989 r. minister finansów bez wykształcenia ekonomicznego.
Skończył prawo na Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu, potem przez
lata pracował w międzynarodowej kancelarii prawniczej Clifford Chance. Jeszcze w czasie studiów, na początku lat 90., związał się
z Unią Polityki Realnej. Odszedł po kilku latach, krytykując jej lidera Janusza
Korwin-Mikkego. Dziś niechętnie to wspomina, jeśli już, to bardzo krytycznie:
„To nierozwojowa inicjatywa na granicy paranoi”. Bez entuzjazmu wspomina też
kilkuletni związek z Centrum im. Adama Smitha: - CAS za bardzo koncentrował się
na problematyce podatków i składek. Na większość problemów gospodarczych miał
jedną receptę: niższe podatki.
W 2003 r. był inicjatorem powołania Instytutu Sobieskiego, przez kilka
lat niezależnego, potem ewoluującego w stronę ekonomicznego think tanku PiS. W orbitę tej partii miał go wciągnąć Kazimierz
Marcinkiewicz, jego krajan z Gorzowa Wielkopolskiego. W 2004 r. Marcinkiewicz
zaprosił ekspertów Instytutu Sobieskiego na konwencję PiS do Gdańska, aby
przedstawili tam swój program gospodarczy. Liberał Szałamacha nie za bardzo
pasował do PiS-owskiej koncepcji solidarnego państwa, ale po wygranych rok
później wyborach premier Marcinkiewicz zaoferował mu stanowisko wiceministra
skarbu. Dzięki poparciu PiS został też wtedy posłem, choć do samej partii nie
wstąpił.
- Jestem bezpartyjnym PiS-owcem -
powtarza.
GORĄCY FOTEL
Jako jeden z mózgów
gospodarczych pierwszego rządu PiS budził kontrowersje. Mówiono,
że jest tytanem pracy, napędzanym dziką ambicją i że łatwo zdobywa nowe
kompetencje. Ówczesny minister skarbu Wojciech Jasiński wciąż poszerzał mu
zakres obowiązków. Szałamacha nadzorował sferę prywatyzacji (tu akurat roboty
wiele nie było, bo prywatyzacje stanęły w miejscu) i pilnował interesów państwa
w strategicznych spółkach, takich jak PKO BP, PZU, Orlen, a także w kopalniach,
koncernach chemicznych czy zbrojeniówce.
Z tamtych czasów wspomina się też jego konfliktowość, upór w obstawaniu
przy swoim, niechęć do budowania kompromisów. Gdy włoski bank UniCredit,
kontrolujący Pekao SA, chciał przejąć BPH, Szałamacha stanowczo się temu
sprzeciwił. Poszło na noże i sprawa oparła się o Brukselę - w efekcie Włosi i
tak wzięli BPH, tyle że musieli sprzedać część oddziałów.
Mocno też wiceminister zaognił konflikt z holenderskim Eureko, które
chciało dokupić obiecane mu w umowie prywatyzacyjnej udziały w PZU i przejąć
kontrolę nad największym polskim ubezpieczycielem. Szałamacha do końca
urzędowania nie dopuścił do tego, używając publicznie argumentów typu „nie
będziemy holenderską kolonią”. Ale miał też sukcesy, choćby wywalczenie od
hinduskiego miliardera Lakshmi Mittala prawie pół miliarda dodatkowej zapłaty
za zakup Polskich Hut Stali.
W rządzie PiS Szałamacha na dobre zapomniał o swych liberalnych
korzeniach. - Jestem przeciwnikiem prymatu ekonomii nad polityką - zapewniał. W
wywiadach mówił, że państwo nie musi być mniej skuteczne w zarządzaniu biznesem
niż prywatny właściciel i że liberalne podejście do polityki gospodarczej nie
gwarantuje harmonijnego rozwoju, bo ten nie może się powieść bez strategicznej
wizji państwa.
Akcentował przy tym potrzebę wzmocnienia krajowej przedsiębiorczości i
nie krył niechęci wobec dominującej roli kapitału zagranicznego - zwłaszcza w bankach.
Kilka miesięcy temu mówił twardo, że rząd PiS zmusi banki, by obsługiwały
gospodarkę, a nie nią rządziły. Nic dziwnego, że środowisko finansowe kręciło
nosem na jego nominację w rządzie Beaty Szydło.
Od początku było widać, że stanowisko ministra finansów nie jest
szczytem jego marzeń. Z pewnością lepiej czułby się na miejscu Mateusza
Morawieckiego, snując strategiczne wizje i nie ponosząc wielkiej
odpowiedzialności za jakieś konkretne działania. A zamiast tego urzęduje w
gabinecie przy Świętokrzyskiej i musi się
zmagać ze skomplikowaną materią budżetu i podatków, wiedząc, że kolejna
poważniejsza wpadka może zakończyć jego polityczną karierę w PiS.
Minister Paweł
Szałamacha nie znalazł czasu na rozmowę z „Newsweekiem”
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz