Biedni pójdą po 500
złotych, bo muszą zapłacić za prąd. Bogaci pójdą z przekory. Samotne matki, jak
zwykle, zostaną same. A dzieci z tego nie będzie.
ANNA SZULC
To
będzie wielki sukces Rzeczypospolitej - zapewnił prezydent Andrzej Duda,
podpisując ustawę „Rodzina 500 plus”. Oświadczył, że jest szczęśliwy, bo program
„oznacza wsparcie ze strony państwa dla tych, którzy są najważniejsi - dla rodzin posiadających dzieci”.
Innego zdania jest dr ekonomii Bohdan Wyżnikiewicz, były prezes GUS,
wiceprezes Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - Wszyscy z własnej
kieszeni zapłacimy za tę katastrofę. Ekonomiczną, bo budżet tego nie wytrzyma,
czeka nas scenariusz grecki. Demograficzną, bo mało kto zdecyduje się na
dziecko z powodu 500 złotych.
Moralną również. Polak Polakowi będzie wilkiem. Przykłady już są. Tylko
w zeszłym tygodniu w niewielkiej warszawskiej organizacji pozarządowej dwóch
ojców znanych z pracy na rzecz innych pobiło się na oczach zespołu o to, który
z nich powinien dostać więcej. Czy ten z dwójką małych dzieci, czy może jednak
ojciec dorastającej czwórki?
Właścicielka firmy pod Wrocławiem, matka trójki dzieci (w wieku od 3 do
9 lat), rzuciła w szwagra kieliszkiem, rozcinając mu wargę. Bo powiedział, że
takie bogaczki jak ona powinny same zadbać o przyszłość swoich bachorów.
A nie wyciągać kasę od państwa. W
Krakowie z kolei dwie nauczycielki z jednej podstawówki poszarpały się za
włosy w obecności dzieci. Wszystko przez to, że jedna z nich zażartowała z
obiecywanej przez rząd inwestycji w naród. Z tego, że program jest dla
wszystkich. Ale tak naprawdę chodziło jej o to, że w ramach inwestycji w naród
koleżanka dostanie od państwa tysiąc złotych miesięcznie. A ona nie dostanie
nic, choć jest wdową z trójką dzieci. Powód? Dwójka dzieci dorosła, tylko
najmłodsza w przedszkolu.
Przed wyborami PiS ogłosiło, że da 500 złotych na
każde dziecko. Cel szczytny: poprawić dzietność w kraju, w którym na sto
młodych kobiet przypada 130 urodzonych dzieci. Demografom daje to wskaźnik 1,3,
tymczasem, żeby Polaków nie ubywało, wskaźnik urodzeń powinien wynosić powyżej
2,1. Po wyborach okazało się jednak, że pieniądze będą tylko na drugie i
kolejne dziecko. Innymi słowy, rodziny wielodzietne, niezależnie od ich
sytuacji materialnej, bonus od rządu dostaną. Choć nie wszystkie.
- Diabeł tkwi w szczególe - zauważa dr Jarosław Flis, politolog z
Krakowa, ojciec trójki dzieci. Zauważył np., że w programie inaczej
traktowane są rodziny z trójką dzieci, inaczej z trojaczkami.
- Kolega, szczęśliwy ojciec
trojaczków, dostanie o połowę więcej niż moja rodzina. Trzymam za kolegę
kciuki, ale nie rozumiem, dlaczego jego dzieci są droższe w utrzymaniu - nie
może się nadziwić Flis. Zadziwia go również to, że gdy jedno z dzieci dorasta,
drugie znika z systemu pomocy. Dla tysięcy rodzin oznacza to odebranie
świadczenia. Jego córka za rok skończy 18 lat. - Dla domowego budżetu oznacza
to zmniejszenie świadczeń o połowę, choć nasze wydatki się nie zmniejszą,
przecież córka, która jest w liceum, nadal będzie na naszym utrzymaniu. Sensowniej
byłoby na przykład dać mniej, ale nie uzależniać wypłaty na drugie dziecko od
wieku pierwszego - tłumaczy.
- To nie jest żaden program prodemograficzny - zastrzega prof. Irena E. Kotowska, szefowa Instytutu Statystyki i Demografii
Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, przewodnicząca Komitetu Nauk
Demograficznych PAN, autorka wielu badań dotyczących dzietności w Polsce. Po
pierwsze i najważniejsze, o czym świadczą badania z wielu krajów, rozdawnictwo
pieniędzy nie popłaca.
- Nikt nigdzie nie rodzi dzieci
dla samych pieniędzy. Dzieci rodzą się tam, gdzie rodziców wspiera się
systemowo, zapewnia im elastyczne urlopy i warunki pracy. Gdzie mogą liczyć na
darmowe lub tanie usługi: żłobki, przedszkola, ewentualnie osiągalne finansowo
opiekunki. Gdzie są dostępne dla rodzin inne niedrogie usługi publiczne,
choćby bilety do muzeów i transport - wylicza ekspertka.
Tymczasem w Polsce 80 proc. gmin nie ma w ogóle żłobków. - Rodzice ponoszą
ogromne koszty wychowywania dzieci, muszą płacić za wszystko. Ale nie tylko w tym
rzecz, barierą nie do pokonania jest lęk przed konsekwencjami rodzicielstwa. To
dotyczy zwłaszcza matek, które często po urodzeniu dziecka nie mają szans na
powrót do pracy - tłumaczy prof. Kotowska. A to, jej zdaniem, po
wprowadzeniu programu 500 plus może się jeszcze pogłębić. - Nie dość, że
zamiast upraszczać, komplikujemy system świadczeń, to dodatkowo stwarzamy
bodźce, które mogą wykluczać kobiety z rynku pracy. Bo choć 500 złotych nie
zachęci ich do urodzenia kolejnego dziecka, może zatrzymać je w domu. A to
oznacza, że nie uzbierają wiele na emeryturę.
- Większość kobiet nie zdecyduje się na drugie i jeszcze kolejne dziecko
z prozaicznego powodu: z braku czasu dla siebie - dodaje Aleksandra Niżyńska,
socjolożka z Instytutu Spraw Publicznych.
- Jeżeli zapytamy mężczyzn, czy
chcieliby mieć drugie dziecko, to odpowiedzą: tak, to super pomysł. Kobiety -
nie, bo nie chcą tkwić w domach. A są na to skazane, bo nie mają z kim
zostawić dziecka.
500 zł na opiekunkę? Żart. Na wsi?
Tam nie ma usług opiekuńczych.
Podobnie uważa dr Paweł Kubicki, socjolog z SGH. - Tworzymy narzędzia,
które pogłębiają stereotypy. Nikt nie pomyślał, by poprawić to, co dziś leży
odłogiem, choćby ściągalność alimentów - mówi.
- W najgorszej sytuacji będą klepiący biedę samotni rodzice jedynaków i
niepełnosprawnych - mówi prof. Kotowska.
Bo program 500 plus nie obejmie rodzin, w których dochód na głowę przekroczy
800 zł netto na osobę (lub 1200 zł, jeśli dziecko jest niepełnosprawne). - To
kryterium zostawia bez pomocy rodziców naprawdę potrzebujących wsparcia. Jeśli
już mamy komuś przekazywać pieniądze, to właśnie rodzice samotni z chorymi
dziećmi najbardziej potrzebują dofinansowania, tu i teraz - tłumaczy prof. Kotowska.
WYBÓR ZOFII
Tymczasem oni - zamiast pieniędzy - dostali od rządu dobre rady.
- Krew mnie zalała, kiedy usłyszałam od władzy, że jeśli chcę 500 zł na
dziecko, mam sobie znaleźć partnera i zrobić drugie - denerwuje się Zofia z
Łodzi, 27-letnia rozwódka, matka czterolatki. Pracując 10 godzin na dobę (również
w niedzielę i święta), zarabia tyle, że z trudem starcza jej do pierwszego. Ale
zgodnie z zapisami programu „Rodzina 500 plus” ma za dużo: dochód na głowę w
jej rodzinie przekroczył bowiem rządowe kryterium o 60 zł. Postanowiła być
sprytna i dogadała się z pracodawcą, że oficjalnie obniży jej pensję o 100 zł.
-I tak jestem w porządku, znam trzy matki, które dla zasiłku już zrezygnowały
z pracy, teraz będą robić na czarno. Państwo? Niech się goni, skoro wystawiło
nas do wiatru - mówi.
Jest zła na PiS. Nie ona jedna. Pod apelem „500 zł na każde dziecko bez
względu na dochód i liczbę posiadanych dzieci” podpisało się już sześć tysięcy
osób. A samotne matki ogłosiły w sieci, że jeśli rząd ich nie wysłucha, zaczną
strajkować. Na kilku stronach ogłoszono nawet termin i miejsce strajku: 5 marca, Krakowskie Przedmieście,
Warszawa.
- Mamy o co się bić. PiS oszukało miliony dzieci - tłumaczy Anna
Kłóska, 34-letnia salowa z Pszczyny, matka nastoletniej Patrycji. Kłóska
wypadła z systemu przez rentę na kręgosłup. A rentę dostała, bo ma za sobą
cztery operacje. Powód? Przez lata pracowała jako przeładunkowa piwa,
przenosiła dziennie tony butelek. Naprawdę się więc ucieszyła, gdy w połowie
ubiegłego roku usłyszała te wszystkie obietnice na dzieci. Wreszcie kupi córce
choć jedną parę butów, będzie mogła ją wysłać na wycieczkę z klasą, bo ciągle
odmawia. Gdy dotarło do niej, że nie dostanie ani grosza, umieściła w sieci
szczególny apel. Do dobrze sytuowanych Polaków, tych, którzy 500 zł na dziecko
(bo mają ich więcej) dostaną. Poprosiła, by zamożni... brali pieniądze od
państwa. „Jeśli ich nie chcecie, dajcie na szczytny cel. Ja jestem za bogata” -
napisała.
- Czy bogaci zapukają do urzędów po pieniądze? - zastanawia się dr
Bohdan Wyżnikiewicz. - Tak. Nie dlatego,
że są chciwi, że chcą złupić państwo, dlatego że w to państwo dziś nie wierzą,
większość jest niepewna swojego losu.
- Oczywiście, że zapukają - potwierdza dr Paweł Kubicki. - W końcu ich
też wychowanie dzieci kosztuje, często dużo więcej niż biednych. Mają inne
standardy i środki. Dlaczego zresztą mieliby nie zapukać? Płacą podatki, z ich
pieniędzy ten program jest tworzony. Inna sprawa, że także z pieniędzy
bezdzietnych i tych, którzy własnym wysiłkiem odchowali już dzieci.
ICH POGRĄŻYĆ
Andrzej Wyszyński z Warszawy, właściciel
prężnie działającej firmy, ojciec dwójki dzieci w prywatnych szkołach, na
pewno weźmie te 500 zł.
- Wezmę, bo chcę pogrążyć partię,
która wygrała wybory, jadąc na tanich oszustwach. Wręcz marzę o tym, by
ujawnić miernotę ekipy, która od wielu lat jedzie na populizmie. Marzę, by
wreszcie się na nim wyłożyła - tłumaczy.
Ma nadzieję, że stanie się to, zanim PiS uda się wypracować cały system,
jak uważa Wyszyński, niby-wsparcia. System, w którym, jego zdaniem, nowa armia
urzędników rozpuści miliardy bez planu.
Tymczasem - zauważa dr Wyżnikiewicz - sięgnięcie przez zamożnych rodziców
po wyborczy prezent od rządu może się źle skończyć. - Proszę sobie wyobrazić
przedsiębiorcę w małym miasteczku. Idzie po pieniądze na dziecko, urzędnicy się
dziwią, szybko po okolicy rozchodzi się, że przyszedł, wziął. Jak śmiał, może
warto mu za to dowalić? Naprawdę duże pole do donosów, zawiści sąsiedzkiej,
wielu kłopotów - ostrzega.
Nie przypomina sobie żadnej innej ustawy, która by tak antagonizowała naród.
I nie jest żadnym pocieszeniem, że popłyniemy na tym programie wszyscy. W tym
roku rząd wyda na program „Rodzina 500 plus” 17 miliardów (w przyszłym już 22
miliardy) i będzie to najprawdopodobniej jedyny rok, w którym będzie miał z
czego opłacić zasiłki. Te pieniądze, jak przypomina ekonomista, to przede
wszystkim dziewięć miliardów z aukcji LTE [licytacja operatorów telefonii
komórkowej, ubiegających się o częstotliwości
niezbędne do stworzenia sieci szybkiego mobilnego Internetu - przyp. red.].
- Ale to był jednorazowy prezent od losu dla państwa. Wpływy z podatków:
bankowego, od supermarketów, uszczelnienie VAT to pobożne
życzenia. Tych pieniędzy nie ma, a nawet jeśli będą, to rozpłyną się na inne
obietnice PiS, choćby wcześniejsze emerytury - twierdzi Wyżnikiewicz.
- Naprawdę można te środki lepiej spożytkować - uważa prof. Irena E. Kotowska. Nie bardzo wie, co powiedzieć, gdy
słyszy deklaracje PiS, że w związku z programem można oczekiwać przyrostu
urodzeń o prawie 300 tys. Skąd rząd ma takie wyliczenia? Z wariantu GUS, bardzo
wysokiego, rozpatrywanego... w idealnej sytuacji, takiej, w której Polacy mają
wymarzone przez siebie warunki do posiadania dzieci. - To wariant nierealny -
zapewnia demograf.
Nierealny także dlatego, że choć
Polacy generalnie chcieliby mieć więcej dzieci, kończą często na marzeniach. Z
różnych powodów. Ze strachu przed uwikłaniem w pieluchy, z braku czasu, z powodów
zdrowotnych, dlatego że w ostatniej chwili po prostu sobie odpuścili. Na co
dowodem są badania polskich demografów sprzed sześciu lat. Przepytali wtedy
Polaków o ich plany rodzicielskie. Tylko jedna czwarta osób planujących dziecko
w ciągu najbliższych trzech lat faktycznie została rodzicami.
- Co w tym wszystkim jest najgorsze? - zastanawia się dr Bohdan Wyżnikiewicz
z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową. - Chyba to, że gdy specjaliści zaczęli
alarmować, iż cały ten pseudoprorodzinny program za miliardy nie trzyma się
kupy, Prawo i Sprawiedliwość mogło się jeszcze wycofać. Nie zrobiło tego, bo
ważniejszy niż wyrzucanie pieniędzy w błoto dla obecnej władzy jest wizerunek
dobrotliwego taty, który rozdaje dzieciom prezenty. W gruncie rzeczy jednak
prawdziwe potrzeby rodziny ma gdzieś
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz