Za kilka złotych
obsmarują polityka, przetrącą mu karierę, zniszczą życie. Każdemu, bez wyjątku.
Z ich usług korzystają wszystkie partie. Właściwie też bez wyjątku.
TEKST RENATA KIM, EWELINA LIS
Tak,
jesteśmy hejterami do wynajęcia - mówi szef agencji, która reklamuje się hasłem
„Kreujemy fakty w internecie”. Nazwiska nie może podać, bo - jak twierdzi -
zostałby napiętnowany przez branżę za ujawnianie jej sekretów. Ale chętnie
opowie, jak wyglądają rozmowy z politykami, którzy chcą zamówić hejt.
- Przychodzą i mówią: czy możecie mi pomóc w kampanii? Siadamy wtedy i
myślimy. Zdarza się, że chodzi nie tyle o to, by komuś dopieprzyć, co raczej
ukryć śmieci, które ktoś inny może wyciągnąć. Ale są i tacy, którzy mówią
wprost: dowalcie mojemu konkurentowi, oplujcie go, obraźcie - zdradza.
Znalezienie dobrego haka na
polityka jest trudne, trzeba się przekopać przez cały jego życiorys. Jak się
niczego nie znajdzie, trzeba coś wymyślić, Najlepiej jakiś fakt, którego nie da
się zweryfikować. Przykład z ostatnich dni: informacja, że lider Nowoczesnej
Ryszard Petru jako dziecko mieszkał z rodzicami, z zawodu fizykami, w Dubnej
pod Moskwą. Wniosek? Na pewno był wtedy szkolony przez GRU. - Niestety, nie
nasza robota, ale świetna - mówi z podziwem
szef agencji. - Gówno nie do zmycia. Pan Petru to polityk dużego kalibru,
ciężko będzie go zniszczyć, ale można mu dokopać.
O tym, że internetowy hejt może naprawdę zniszczyć, przekonał się w
czasie wyborów samorządowych w 2014 r. Dostał od klienta taką historię: polityk
z konkurencyjnej partii zostawił żonę dla młodszej. - Tam nie było żadnego
skandalu, facet po prostu się rozwiódł. A my piszemy na lokalnych forach:
porzucił żonę z dwójką dzieci dla młodej baby i jeszcze nie chce płacić alimentów.
Startuje w wyborach, bo ta młoda potrzebuje dużo kasy - coś takiego
wymyśliliśmy. Szybka reakcja internautów: ale skurwiel, co za cham! Jak taki
człowiek może kandydować? Jeb, jeb, jeb! - opowiada.
I o to właśnie chodziło: przekonać ludzi, że na takiego polityka nie
można głosować. - Kandydat nie dostał się do rady gminy. Mój klient był zadowolony
- mówi. Nie, nie miał z wykonaniem tej usługi żadnego problemu. - Dla mnie to
biznes. Ja po prostu wykorzystuję to, że ci ludzie się wzajemnie
napierdzielają - mówi.
Jego agencja pracowała już
właściwie dla wszystkich: dla całej lewicy, PSL, PiS i dla komitetu
wspierającego PO. - Tylko dla Nowoczesnej nie, oni jeszcze się nie nauczyli
korzystać z takich usług - śmieje się. Zresztą generalnie - uważa - jak chodzi
o internet, partie nie są kumate. - Nie licząc oczywiście PiS, bo jest
wyrąbiste w tym temacie, świetnie buduje swój wizerunek.
TO OTWARTA WOJNA
Kilka tygodni temu w
sieci zaczął krążyć wpis anonimowego internauty, który twierdził, że wiosną
ubiegłego roku sztab wyborczy Andrzeja Dudy zatrudnił ponad 800 hejterów. Mieli
wychwalać kandydata PiS na prezydenta i obsmarowywać w internecie jego przeciwnika Bronisława Komorowskiego.
Przyznał to zresztą Paweł Szefernaker, odpowiedzialny w sztabie Dudy za
media społecznościowe. - Ponad 3 tys. osób, które zgłosiło się do drużyny Dudy
przez internet, dostawało codziennie e-maile z infografikami i materiałami
wideo. Prosiliśmy, żeby to udostępniać, a ludzie nam pomagali - powiedział tuż
po wygranych przez Dudę wyborach.
Ta pomoc nie była jednak całkiem bezinteresowna - twierdzi dziś
anonimowy internauta. Według niego hejterzy byli wynagradzani z funduszu
wyborczego PiS. I okazali się tak skuteczni, że zaraz po wyborach prezydenckich
zatrudniono kolejnych, tym razem prawie 2 tysiące. Wszyscy razem mocno
przyczynili się do zwycięstwa PiS w jesiennych wyborach parlamentarnych.
Ta sensacyjna wiadomość tak zainteresowała dziennikarza TVN Jarosława Kuźniara, że zapytał na Facebooku prezydenta
Dudę, czy jest prawdziwa. Do dziś nie otrzymał odpowiedzi. - Nie odpisał mi ani
on, ani ludzie, którzy powinni ogarniać jego social media. Ale
widzę, że dopiero się uczą, może jeszcze nie czas - mówi Kuźniar.
- To jest nie do udowodnienia. Przecież nie ma faktur pod tytułem
„Opłata za trollowanie przeciwników PiS”. Nikt nikogo nie złapał za rękę.
Zresztą już nawet nie trzeba szukać faktur. Szefernaker przyznał, że zbudował
armię trolli. To jest dowód, że stworzył broń przydatną w walce elektronicznej
pod tytułem „dezinformacja”. Sztuka dezinformacji nie polega na tym, że ktoś
ewidentnie kłamie, tylko na tym, że mówi półprawdy. Widać to było także
niedawno, przy okazji „miliona ukraińskich uchodźców”, których rzekomo
przyjęła Polska, jak zapewniała w Strasburgu premier Szydło. W świat poszła
informacja, że mamy najazd uchodźców ze Wschodu, nikt już nie słuchał
wyjaśnień, że chodzi o imigrantów ekonomicznych, którym Polska w żaden sposób
nie pomaga - mówi Jacek Kotarbiński, bloger i jeden z najlepszych w Polsce
specjalistów od marketingu. Pracuje właśnie nad książką „Hejtolandia”, która w
całości będzie poświęcona hejtowi.
- Mamy wysyp hejtu politycznego.
To otwarta wojna elektroniczna o umysły Polaków. Na razie wygrywają PiS.
NAPRAWDĘ MOCNY CIOS
Michał Białek, który
zarządza portalem wykop.pl, uważa, że w czasie ostatnich kampanii ani Bronisław
Komorowski, ani PO nie zdawali sobie sprawy z siły internetu. - Jak przed
wyborami prezydenckimi zorganizowałem pierwszą internetową debatę z
kandydatami, to PiS natychmiast się zainteresowało. Sztab PO nawet nie
odpowiedział na e-mail - opowiada. Jest jednak przekonany, że w większości
przypadków hejt nie jest przez nikogo sterowany, że to oddolna inicjatywa.
- Obrażam i to czasem na ostro, ale zgodnie z przekonaniami - potwierdza
33-letnia Marta z Warszawy. Przekonania ma prawicowe i bardzo lubi prezydenta
Dudę. - Najbardziej wkurza mnie, gdy ktoś się z niego naśmiewa. Jak widzę
komentarze w stylu: „marionetka Kaczora” albo „Duda nie ma jaj”, to
puszczająmi nerwy, potrafię jebnąć niezłym hejtem. Włącza mi się agresor i piszę,
że lewactwo to dno albo jeszcze gorzej. Jak ktoś napisał, że prezydent miał za
ciasny garnitur, to rzuciłam: „Chuj wam do marynarki” - wylicza interwencje.
Jest bardzo oddana sprawie, całymi dniami - jak mówi - pilnuje
internetu. Kładzie się spać o trzeciej nad ranem, wstaje o siódmej. O
dziewiątej pojawia się w firmie komputerowej, w której jest zatrudniona, a pół
godziny później już jest zalogowana i znowu czuwa. Włącza Onet, Wp.pl, Gazeta.pl, portale „niezależne”, no i oczywiście Twittera oraz Facebook.
Pracę ma niezbyt wymagającą, czasem trzeba gdzieś zadzwonić, uzupełnić
tabelki, odpisać na e-mail - jest czas, żeby reagować.
Takich jak ona jest wielu - siedzą i pilnują internetu. A jak się coś
dzieje - Sejm przegłosuje jakąś ustawę, ktoś coś powie - to się skrzykują i
zalewają sieć komentarzami. Tymi, którzy hejtują za kasę, Marta gardzi. Jest
przekonana, że takich osób jest masa.
- Wstaję rano i nagle widzę na
Twitterze setki tweetów wrzucone z podejrzanych kont, bez zdjęć - opowiada.
Pamięta, jak w czasie kampanii prezydenckiej w wielu miejscach sieci hulało to
samo zdjęcie: śpiący Komorowski z opisem, że brzydki, gruby jak wieloryb.
-Wyglądało tak, jakby ktoś korzystał z szablonu, robił kopiuj - wklej. Taki
prymitywnie wyprodukowany hejt.
- Są hejterzy ideowcy i ci, którzy hejtują za pieniądze. Połączenie tych
dwóch grup naprawdę daje mocny cios - mówi Paweł Iwaniuk, dziennikarz,
bloger, specjalista ds. mediów internetowych. W czasie ostatniej kampanii
parlamentarnej dostał kilka propozycji, by hejtować PiS, Nową Prawicę i inne
konserwatywne partie. To był prosty komunikat: płacimy około 150 zł za pakiet
-10 tys. znaków - prosimy o kontakt.
Sprawdził, profile wydały mu się
podejrzane.
- Skopiowałem zdjęcia profilowe i
wklejałem do wyszukiwarki. Okazało się, że zostały wzięte z jakiegoś profilu
albo z banku zdjęć - opowiada. Kusiło go, żeby sprawdzić, kim są zleceniodawcy,
ale obawiał się, że to może być prowokacja. Odpuścił.
MOGĘ BRONIĆ! ATAKOWAĆ
Ale chętnych do
hejterskiej pracy nie brakuje. Kiedy na portalach Olx.pl i Gumtree. pl zamieszczamy ogłoszenie, że „szukamy osób,
które tworzyły już płatne treści o tematyce politycznej w postaci komentarzy
na forach internetowych, portalach, blogach”, odzew jest błyskawiczny: w ciągu
dwóch dni zgłasza się ponad 250 osób, w większości byli dziennikarze.
Przysyłają CVze zdjęciem, adresem, numerem telefonu i danymi firmy, w której
pracują.
„Jestem bardzo elastyczny w prezentowaniu poglądów, mogę bronić, jaki
atakować władze, pisać komentarze pro-liberalne czy pro-kukizowe” - pisze X.
„Jestem gotów na taką współpracę, bowiem robię to od dłuższego czasu na
Facebooku w grupie popierającej PiS bezinteresownie” - reklamuje swoje
umiejętności Y.
Kolejny kandydat jest geodetą, umie pracować w zespole i dużo jeździł po
kraju. Wie, co ludzie myślą i czego oczekują. Przysyła próbkę swoich
możliwości: „Proponuje Ci szmato spotkanie osobiste. Zrobię Ci wykład natury
politycznej to jak sie ju pozbierasz to znormalniejesz kodowska kurwo”
[pisownia oryginalna - przyp. red.].
W. jest na pierwszym roku prawa, wykonywał już podobne zlecenia dla PO.
Wyglądało to tak: dostawał schemat i na jego podstawie pisał posty albo
komentował wpisy innych internautów.
- Dziennie generowałem około 100
komentarzy, za każdy dostawałem średnio 1,50 zł - opowiada.
Może pisać na każdy temat, w zależności od potrzeb. Także posty
obraźliwe, nie ma zahamowań. Przysyła dwa komentarze do wystąpienia premier
Szydło w Parlamencie Europejskim. Najpierw jako zwolennik PiS: „Powiedziała
tyle, co powinna, a zasrańce z PO i innego syfu szukają dziury w całym, bo co
oni innego potrafią? Nic!”.
Za chwilę od strony PO: „Gówno
powiedziała i wyszła. Przecież Szydło powinna zająć się skręcaniem długopisów w
domu, bo jak otworzy gębę, to już za późno”.
A., z wykształcenia socjolog, też
podejmie się każdej pracy: na rzecz PO, Nowoczesnej, Korwina, Kukiza, nawet
SLD, choć to nie jego klimaty, bo prywatnie należy do partii KORWiN. W wyborach
parlamentarnych pracował w sztabie kandydata PiS z miasta na zachodzie
Polski. - Tworzyłem jego fan page, przygotowywałem mu
wystąpienia i pisałem komentarze pod artykułami na jego temat. Przedstawiałem
go jako człowieka kompetentnego, merytorycznego i spokojnego. Jego rywala z
PO ośmieszałem. Pisałem, że to, co robi, to hucpa jego zwolennicy to motłoch, a
on sam czerwona Świnia - opowiada. Udało się, jego kandydat wygrał wybory.
Dostał się do Senatu.
TROLLE BAGIENNE I
JASKINIOWE
- Ludzie,
którzy zarabiają na hejcie,
dziś opluwają Kościół, jutro Nowoczesną, a pojutrze
Partię Razem. Jest im wszystko jedno - mówi
Dagmara Dłużniewska, administratorka grupy Komitetu Obrony Demokracji na
Facebooku. Jest wykładowcą na Uniwersytecie Wrocławskim i po wyborach prezydenckich
zrobiła studentom wykład o tym, czym się różni sondaż od Exit Polla. - Chciałam im pokazać, na co muszą zwracać uwagę,
czemu
mogą wierzyć, a czemu nie. Rozmowa
zeszła na przemysł internetowego hejtu, zapytałam ich, co o tym sądzą i czy
ktoś brał w tym udział. Przyznało się dwóch studentów. Zapytałam, czy im to nie
przeszkadzało, ale tylko wzruszyli ramionami - opowiada.
Teraz sama zajmuje się wyłapywaniem trolli w grupie KOD, od kilku
tygodni jest ich zatrzęsienie. Założyli nawet własną grupę, o blisko 10 tysięcy członków liczniejszą niż prawdziwa. -
Polaków jest w niej niewielu, głównie ludzie z Arabii, Kataru, Kuwejtu, Pakistanu
o imionach Ahmed czy Mohammed. Obserwowaliśmy, jak ta grupa rośnie, w ciągu
godziny przybywało tysiąc członków, Więc jest oczywiste, że byli po prostu
zasysani z jakiejś bazy - mówi Dłużniewska.
Nie ma pojęcia, kto za to zapłacił. - Żeby się dowiedzieć, musielibyśmy
przyjąć taktykę naszych przeciwników, czyli zinfiltrować ich grupę. To jest dla
nas etycznie nie do przyjęcia - tłumaczy.
Zauważyła, że ci, którzy hejtują
KOD, dzielą się na kilka grup. Jedni to ideowcy, inni gimbaza, a jeszcze
kolejni to klasyczne trolle - jakich nazywa - bagienne i jaskiniowe.
- Troll bagienny dostaje skrypt i jedzie. Zadaje sześć pytań w stylu: „A
gdzie było PO, jak zabierali nam trzeci filar?”. Zadaniem trolla jaskiniowego
jest z kolei dezintegracja grupy, czyli wrzucenie tematu, który zasieje
niepewność. Na przykład: „Moja teściowa jest zwolenniczką PiS, jak mam ją
nakłonić, żeby uwierzyła w KOD?”. Członkowie grupy chcą być uprzejmi, wrzucają
artykuły, żeby jakoś pomóc. Cała grupa zaczyna interesować się tym
człowiekiem, na bok idą inne tematy i o to chodzi. W końcu ktoś nie wytrzymuje
i zaczyna rzucać wulgaryzmami. Troll robi print screen takiej
wypowiedzi - następnego dnia w prawicowych „niezależnych” mediach ukazuje się
komunikat, że KOD nienawidzi Kaczyńskiego. To są tak zwane ustawki - opowiada
Dłużniewska.
I ona, i inni administratorzy pracują po kilkanaście godzin na dobę.
Nie jest łatwo, bo trolle ich też atakują. Odpala człowiek rano komputer, a tam
pornografia albo zdjęcia porozrywanych ciał. - To mała cyberwojna - mówi.
HEJTOWANIE NA ODLEGŁOŚĆ
Agencja, która
„kreuje fakty w Internecie”, ma
ok. 500 profilów na Twitterze i kolejnych kilka tysięcy na różnych forach i
innych portalach społecznościowych. - Takie istniejące konta, z dłuższą niż
miesiąc historią, są przydatne, gdy przychodzi polityk i mówi, że chce kogoś
zniszczyć. Jeżeli akcja ma być długa, to żeby się nie pomylić, tworzymy profile
osobowościowe ludzi, którzy komentują. Pani Zosia z Londynu nie używa polskich
znaków, pan Andrzej z Poddębic stawia przecinki w złych miejscach, a Tosiek z
Białegostoku pisze „poszłem”. Zapisujemy to w Google docs, żeby się nie pomylić. Zdjęcie bierze się niewyraźne
albo je ciut przerabia. Trzeba unikać ładnych fotek zagranicznych modeli, bo
to budzi podejrzenia - opowiada szef agencji.
Żeby takie konto było wiarygodne, musi się na nim coś dziać.
- Dlatego wstaję czasem w nocy i
coś napiszę, na przykład, że boli mnie noga. A drugie konto fake’owe, które prowadzę, odpisuje: kurde, trzymam kciuki. Trzecie
fałszywe konto dodaje: znowu ci się odnowiła kontuzja! Moi pracownicy też tak
robią - wylicza.
A potem można już obrażać polityków na forach internetowych w Gdańsku,
siedząc przed monitorem w Zakopanem. - Są specjalne narzędzia, które
umożliwiają podszywanie się pod IP komputerów w różnych miastach w
Polsce - tłumaczy.
W wyborach samorządowych miał takie zlecenie: polityk z małego
miasteczka zażyczył sobie obsmarowania lokalnego rywala. W komputerach tego
polityka i agencji zainstalowano specjalny program, dzięki któremu po każdym
komentarzu zmieniało się IP komputera. Na forum wyglądało to
tak, jakby wszystkie komentarze napisali ludzie z miasteczka. Udało się, rywal
przegrał. Wygranego kosztowało to trzy tysiące złotych.
- Czasem hejtuje się posła jako pani Krysia z Hamburga. Nie można tego
robić z polskiego IP,
więc wykupuje się bramki proxy, czyli narzędzia do maskowania IP za granicą. Jeżeli udajemy polskiego imigranta z Londynu,
który narzeka, że w Polsce źle się dzieje i nie ma co wracać, to musi być IP z Londynu. Dzięki bramkom można wysłać komentarz prawie z
każdego miejsca świata, siedząc w Polsce. I jest to prawie nie do wykrycia. Im
większe bezpieczeństwo, tym drożej. Amatorzy za jeden komentarz biorą od 1,5
do 3 złotych. Agencje, które stosują skomplikowane systemy zabezpieczające,
nawet pięć razy tyle. Niektóre z nich rozliczają
się ryczałtowo: trzy tysiące za
obrażanie lokalnego polityka, kilkadziesiąt lub kilkaset za zniszczenie tego z
pierwszych stron gazet.
Z płatnościami nie ma problemu: wystawia się fakturę firmie, która
wcześniej robiła coś dla tego polityka czy partii. Za banery, ulotki, plakaty,
działania reklamowe, marketing, cokolwiek. - To jest nie do sprawdzenia
- zapewnia.
Zdaniem Rafała Skarżyńskiego, eksperta ds. marketingu internetowego z SoHo Agency, najsłabszym ogniwem w tym łańcuchu są ludzie. - Dlaczego?
Ponieważ takie działania są uznawane za nieetyczne, każdy przeciek może
przynieść wiele szkód wizerunkowych. Tak się stało, gdy przed drugą turą wyborów
prezydenckich pojawiły się pogłoski, że Platforma zatrudniła agencję do działań
hejterskich.
A po co w ogóle partiom fake’owe konta na portalach
społecznościowych? - Odpowiedź jest prosta: każde kłamstwo powtarzane
wystarczająco często staje się prawdą. Ludzie, zwłaszcza w internecie, są jak
stado baranów - instynkt stadny kieruje nie tylko ich działaniami, ale także
tym, co myślą. I bardzo mocno wpływa na ich poglądy.
HEJT JEST I BĘDZIE
- Z hejtem trudno się
walczy - mówi Monika Kaczmarek-Sliwińska,
specjalistka ds. wizerunku polityków. Ale jest przekonana, że należyt o robić,
bo przyzwolenie na hejt prowadzi do dalszej brutalizacji debaty publicznej. -
Właściciele profilowi stron internetowych powinni hejt kasować albo w ogóle
wyłączyć możliwość komentowania. Powinni też napisać regulamin, w którym jasno
określaliby konsekwencje hejtowania, łącznie z tymi prawnymi, czyli pozwaniem
z artykułu 212 kodeksu karnego - o zniesławienie. Niektórzy mówią, że hejterzy
się tego nie boją, ale ja uważam, że jeden pokazowy proces dałby do myślenia
kilku kolejnym - mówi. Na swoim profilu zawsze na negatywne komentarze
reaguje - odsyła do regulaminu i prosi o usunięcie.
Maciej Budzich, autor błoga o mediach, reklamie i marketingu Mediafun.pl, podsuwa inne rozwiązanie: otwarty dostęp obywateli do
danych i umów, które podpisują partie polityczne. - To są wydatki, które gdzieś
trzeba zaksięgować. Jeżeli obywatel miałby prawo sprawdzić, ile kosztowała
kampania i na co zostały wydane te pieniądze, przemysł związany z produkcją
politycznego hejtu można by kontrolować. I wtedy każda partia dwa razy by się
zastanowiła, czy rzeczywiście opłaca jej się kupować takie usługi.
Michał Białek nie zgadza się z tą opinią: - Wystarczy przecież usługi
hejterów nazwać wsparciem działań promocyjnych
nikt tego nie sprawdzi. Hejt jest
i będzie. Nie da się z nim wygrać w prosty sposób.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz