„Dobra zmiana” to
tylko retoryczna zasłona skrywająca wymierzoną w III RP rewolucję Jarosława
Kaczyńskiego. Miała zapewnić PiS poparcie klasy średniej, ale propagandowe szwy
już się rozłażą. Kontrrewolucja jest nieunikniona.
RAFAŁ KALUKIN
Ogrom
rewolucyjnych emocji egzekutorów „dobrej zmiany” najlepiej pokazuje seria
internetowych donosów na Jadwigę Staniszkis, gdy ta stwierdziła coś w sumie
oczywistego - że obrany po wyborach kierunek rządzenia rozmija się z oczekiwaniami
społecznymi. Jej prawo do krytyki jest bezdyskusyjne, bo któż lepiej niż
Staniszkis nadaje się do roli sumienia polskiej prawicy?
Tymczasem okazuje się, że rewolucyjnie zaczadzona prawica już nie
potrzebuje sumienia. Tym gorzej dla niej.
ZAPLUTY KARZEŁ POSTKOMUNY
Główne ośrodki propagandowe wstrzemięźliwie
potraktowały aktywność pani profesor Niezręcznie było atakować,
skoro w przeszłości ochoczo się korzystało z jej diagnoz.
Zresztą co trzeźwiejsi prawicowi
komentatorzy muszą zdawać sobie sprawę, że kolizyjny kurs PiS kontra reszta
świata prowadzi do nieuchronnej klęski. Coś takiego zdarzało się nawet kilka
lat temu głosić samemu Jarosławowi Kaczyńskiemu, gdy analizował przyczyny
upadku IV RP z lat 2005-2007.
Ale w czasie rewolucyjnym realizm nie ma szans w starciu z emocjami.
Modelowe studium rewolucyjnej świadomości odnajdziemy w tekście
opublikowanym na portalu Solidarnych
2010 przez poetę i tłumacza Marka
Baterowicza, który w latach 80. wyemigrował do Australii. Teraz gorszy się, że
oto: „Staniszkis nagle zmienia front i broni Platformy, tej najgorszej formacji
w dziejach naszego kraju! (...) Czy nagle wyparowała inteligencja pani
profesor? Nie widzi, że PO ewidentnie wybrała sobie Trybunał jako narzędzie
sabotowania prac Sejmu i rządu PiS, a zatem działa destrukcyjnie wobec całego
społeczeństwa, bo tym samym chce torpedować misję rządu, który dla dobra
narodu przygotował program reform”.
72-letni Baterowicz zdołał zawrzeć większość elementów języka, którym
posługiwali się niegdyś pryszczaci rewolucjoniści. Jest tu myślenie spiskowe
(,,sabotowanie prac Sejmu i rządu”), demonizowanie wroga („najgorsza formacja
w dziejach naszego kraju”) oraz absolutyzacja swoich („misja rządu dla dobra
narodu”).
Skąd ten nagły zwrot u Staniszkis - pyta
poeta - „rozrzedzenie mózgu” to czy „garść srebrników”. Odpowiedź odnajduje w
sekwencji cyfr 00191/413. Pod takim numerem zewidencjonowane zostały materiały
SB dotyczące socjolożki. „Tak, dwa zera wskazują, że była tajnym współpracownikiem.
A układ postkomuny (trzymający krzepko władzę) dobiera sobie autorytety z
takiej półki, to prawie żelazna reguła” - triumfuje Baterowicz.
Teza, że to postkomuna wykreowała autorytet autorki „Postkomunizmu”
- dzieła fundamentalnego w kształtowaniu świadomości
prawicy w latach 90. - jest kusząca. Po zdemaskowaniu wroga od dawna znane
fakty z jego życiorysu nabierają nowego sensu. Przeciwko Staniszkis świadczy
już nie tylko fakt rejestracji przez bezpiekę (bez żadnych dowodów na
współpracę), ale i to, że w latach 80. napisała krytyczną rozprawę o
Solidarności (czyli - pisze Baterowicz - „nie lubi koncepcji państwa
solidarnego”).
To logika dawnych trybunałów rewolucyjnych.
HEJŻE NA WROGÓW ZMIANY!
Analizująca totalitaryzmy Hannah Arendt stworzyła
figurę „wroga obiektywnego”. Mógł nim zostać każdy, kto stanął na drodze
rewolucji. To kategoria, którą można było dopasować do dowolnych okoliczności.
Wynikała z założenia, że istnienie wroga uzasadnia słuszność rewolucji,
mobilizuje zwolenników, umożliwia manipulację społeczeństwem.
Bez dopływu nowych wrogów rewolucja umiera. A ponieważ zestaw jawnych
przeciwników nowego porządku jest siłą rzeczy ograniczony, należy demaskować
pozornie niewinnych, a nawet sojuszników. Wystarczy najdrobniejsze odstępstwo
od rewolucyjnej ortodoksji, a można znaleźć się po drugiej stronie granicy oddzielającej rewolucję od kontrrewolucji,
dobro od zła.
Świadomość rewolucyjna dominująca na polskiej prawicy jest fenomenem
utrzymującym się od kilkunastu lat. Wykreował ją Jarosław Kaczyński, który pod
hasłem obalenia III RP zmobilizował rozmaite środowiska konserwatywne, katolickie
i narodowe. Wcześniej każde z nich szukało własnej drogi, przeważnie kierując
się drogowskazami z tradycyjnych szkół politycznego myślenia - z definicji
odrzucając rewolucję jako oświeceniową aberrację. Osobista charyzma Kaczyńskiego
sprawiła, że prawica stanęła przed ideologicznym paradoksem.
Czym jest rewolucja? Według Samuela Huntingtona „szybką,
fundamentalną i gwałtowną zmianą wewnętrzną,
obejmującą dominujące wartości i mity społeczne, instytucje polityczne,
strukturę społeczną, formy przywództwa, działania rządowe i politykę”.
Wszystkie te elementy zawiera pakiet „dobrej zmiany”. Nie zawsze co prawda
wprost wyłożone, w praktyce politycznej silnie jednak obecne.
Rozległość celów prowadzących do stworzenia nowego ładu wymaga środków
obcych demokratycznej polityce. Nowego języka, który operuje manichejskim
podziałem na dobro i zło, kreuje patos decydującej wojny wydanej zwolennikom
starego ładu („Bój to jest nasz ostatni...”) oraz tworzy utopię powszechnej szczęśliwości
czasów porewolucyjnych. Wymaga też sposobu działania wychodzącego poza
demokratyczny kanon. Jego fundamentem jest przemoc traktowana czysto instrumentalnie,
jako środek nie tyle eliminujący wroga (jest on przecież niezbędny), co odbierający
mu podmiotowość i odzierający z godności. Tylko tak można utrzymywać oddolne
napięcie.
Prawica - tresowana w nienawiści do III RP teoriami o postkomunistycznym
układzie - chętnie podjęła zaoferowane przez Kaczyńskiego reguły gry. Bez
mrugnięcia okiem akceptuje gwałt na konstytucji oraz procedurach stanowienia
prawa. Podtrzymuje mit „dobrej zmiany” oraz demaskuje niecne intencje wrogów.
Nawet umiarkowani, jeśli miewają wątpliwości, to zbywają je formułką, że być
może pewne standardy zostały naruszone, ale okoliczności są wyjątkowe i trzeba
stosować wyjątkowe środki.
To jednak prawicowa rutyna. Ważniejsze, jaki ta polityka będzie miała
odzew wśród obywateli, którzy ponad ideologię przedkładaj ą interesy.
REWOLUCJA,
ALE KTÓRA?
Rok 2015 był rokiem ukrytej rewolucji. Nie tej starej - wymierzonej w III RP. Zupełnie nowej,
nieideologicznej, choć chwilowo służącej PiS.
„Republika? Monarchia? Nie dbam o nic
prócz kwestii socjalnej” - krzyczał Robespierre, mając
przed sobą tłum paryżan, których nie interesowały
oświeceniowe utopie, lecz poprawa
własnego losu. Schemat każdej wielkiej rewolucji jest zawsze taki sam.
Zaczyna się od frustracji grup, których sytuacja materialna w ostatnim czasie
poprawiała się, co skutkowało wzrostem ich aspiracji życiowych. Rozdźwięk
między oceną własnego potencjału a faktycznymi możliwościami awansu na drabinie
społecznej wywołuje rewolucyjne wrzenie.
Władza próbuje rozładowywać napięcie ostrożnymi reformami. To jednak
gwóźdź do trumny władzy, ostateczny dowód jej słabości. Wywołane napięcie
amortyzować może tylko postępująca radykalizacja.
Francuska burżuazja XVIII wieku zderzyła się ze szklanym sufitem i uznała,
że w ustroju monarchicznym nigdy nie dorówna arystokracji. Podobne zjawisko
miało miejsce w Polsce. Po dekadzie bogacenia się i rozkoszowania otwartymi
granicami w UE polska klasa średnia sięgnęła pułapu. Chciała porównywać się z
bogatymi społeczeństwami Zachodu, ale porównanie wypadło blado. A postawione w
centrum debaty nowe problemy - pułapka średniego rozwoju, iluzoryczność
przyszłych emerytur, plaga umów śmieciowych, kryzys frankowy - unaoczniły kruchość sukcesu.
Politykiem, który politycznie ukierunkował tę frustrację i nadał jej
rewolucyjną świadomość, nie był Jarosław Kaczyński. Populistycznie wykrzyczał
ją nawołujący do obalenia „systemu” Paweł Kukiz, uzupełnił zaś mamiący
socjalnymi obietnicami bez pokrycia Andrzej Duda. Gorączkowe zabiegi Bronisława
Komorowskiego ogłaszającego za pięć dwunasta referendum w sprawie JOW-ów oraz
Ewy Kopacz aż do śmieszności pragnącej być „blisko ludzi” zostały
potraktowane jak akt kapitulacji polityki ciepłej wody w kranie.
Tyle że Kukiz był niespójny i słaby instytucjonalnie. Beneficjentem
nowej rewolucji stał się stary jak cała III RP rewolucjonista Kaczyński. Jego
tradycyjna baza wyborcza wsparta przez zrewoltowaną klasę średnią zapewniła
mu bezprecedensowe zwycięstwo. Lecz Kaczyński zabrał się do robienia „dobrej
zmiany” wedle starego schematu.
INSTYTUCJE, GŁUPCZE!
Rozdźwięku jeszcze nie widać. Odrzucenie
Platformy wciąż jest silne. Zresztą roczny kredyt zaufania dla nowej władzy to
w polskiej polityce cecha stała. Ale już jesienią przy okazji pierwszych
podsumowań wyjdzie na jaw skala niezrealizowanych obietnic. Obniżenia wieku
emerytalnego nie będzie, radykalną podwyżkę kwoty wolnej od podatku już zarzucono.
Kolejne wersje pomocy frankowiczom są tak odrealnione, że też wyglądają na
element propagandowej gry.
VAT po staremu. Ostało się tylko propagandowo rozdymane 500 zł
na dziecko.
Antyliberalny ustrojowy pakiet nie jest w stanie zrekompensować tych
deficytów. Ideologiczne potrzeby prawicowych rewolucjonistów rozmijają się z
interesami zrewoltowanej klasy średniej. Ci pierwsi upajają się godnościową
polityką „powstawania z kolan”. Drugim za chwilę zacznie doskwierać wizerunek
europejskiego pariasa. Zwłaszcza jeśli odczują to bezpośrednio (np. wskutek
ograniczeń dla Polski w strefie Schengen).
Pierwsi oklaskują łupienie „banksterów”, drudzy już przeliczają wymierne
koszty polityki ekonomicznej PiS - słabnący złoty, droższy kredyt, narastająca
kontrola fiskalna.
Co prawda rząd zapowiada, że niedługo przedstawi program rozkręcający
koniunkturę gospodarczą - ekonomiczne wunderwaffe. Jeśli nawet, to skutki takich
programów odczuwalne są po kilku latach. Dziś realnością jest przeszacowany
budżet i wyższy koszt obsługi długu. W przyszłym roku utrzymanie nawet
okrojonych zdobyczy „dobrej zmiany” stanie się problematyczne. I co dalej?
Budżetowych rezerw już nie ma. Pozostaje podniesienie podatków. Najbardziej to
uderzy w klasę średnią, która obróci się przeciwko PiS. Z impetem rewolucyjnym.
Gwałtownej zmiany politycznej pewnie to nie wywoła, raczej wyznaczy początek
długiej równi pochyłej. Zbyt wiele władzy PiS skumulowało, aby ją oddawać.
Rewolucyjna świadomość prawicy będzie jednak coraz bardziej izolowana, zarazem
blokując możliwości politycznej adaptacji obozu władzy do zmieniających się
realiów. Bo rewolucji tak po prostu nie można wygasić, byłaby to kapitulacja.
Karkołomny projekt Kaczyńskiego miał szanse powodzenia tylko na drodze
trwałego połączenia w jednym nurcie jego krucjaty przeciwko III RP z socjalnym
buntem klasy średniej. To jednak grupa, która nie daje się mamić toporną
propagandą. Ona potrzebuje wyraźnego celu. Nowych instytucji, co jest zresztą
warunkiem elementarnym wszystkich zwycięskich rewolucji w historii,
usprawniających państwo, niwelujących dzisiejsze antagonizmy i adaptujących
kraj do zmieniających się reguł gry w Europie.
To warunek nie do spełnienia. Utopia „dobrej zmiany” może i jest
szeroko zakrojona - Kaczyński obiecywał „konsolidację wspólnoty narodowej” i
„skok cywilizacyjny”. Ale niekonkretna, a sposób realizacji taki jak zawsze:
werbalna agresja i totalna kolonizacja instytucji już istniejących. Prezes PiS
lubi pozować na tajemniczego Sfinksa, lecz w tej sprawie nie ma żadnej tajemnicy.
Dewastowanie przychodzi mu o niebo lepiej niż budowanie. Ta ułomność skazuje
go na klęskę.
Ci, którzy przyjdą po Kaczyńskim,
powinni przemyśleć tę lekcję już teraz.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz