Co powiem samotnej matce?
Rząd odtrąbił sukces programu „Rodzina 500 plus”.
A samorządy trąbią, że flagowy projekt Prawa i Sprawiedliwości to
gigantyczny problem dla gmin. A co do szczegółów - oszustwo.
ANNA SZULC
Czego
najbardziej się boję? Że ludzie ze złości futrynę w urzędzie mi wyrwą. Tak to
się skończy - Tomasz Brzoskowski, wójt kaszubskiej gminy Stężyca, snuje
czarną wizję w sprawie wypłat z rządowego programu „Rodzina 500 plus”.
- Od miesięcy już dzwonią, pytają, nawet awanturują się, kiedy wreszcie
będzie to 500 złotych na ich dziecko?
Stara się ludziom tłumaczyć, że
to jeszcze projekt rządowy, że ustawą dopiero zajmie się parlament. I że te
pieniądze wcale nie na każde dziecko. Nie wierzą. Więc czasem wybucha: -
Ludzie, mówię, jak jest: oszukali nas!
Brzoskowski sam czuje się przez
państwo zrobiony w konia. Nie tylko jako wójt, lecz także jako ojciec dwóch
córek: 8- i 15-latki. Owszem, on również będzie dostawał od państwa 500 złotych
na dziecko, ale tylko przez trzy lata. Bo gdy jego starsza córka stanie się
pełnoletnia, świadczenie zniknie. Wtedy Brzoskowscy dla państwa będą mieć już
tylko jedno dziecko.
- Jak to się ma do obietnic
wyborczych? - zastanawia się wójt. Pamięta, że Prawo i Sprawiedliwość szło do
wyborów z hasłem: 500 złotych na każde dziecko. Ale program, który ma ruszyć od
1 kwietnia, obejmie z automatu tylko rodziny z dwójką dzieci i więcej. Polacy
z jednym dzieckiem dostaną świadczenie, jeśli dochód w rodzinie nie przekroczy
800 zł na osobę, lub ponad 1200 zł w rodzinie z dzieckiem niepełnosprawnym.
FIGA Z MAKIEM
Najbardziej poszkodowani mają prawo się czuć samotni rodzice - zarabiający na przykład niecałe 2 tysiące złotych i
utrzymujący z tego siebie i dziecko. Wójt Stężycy głośno się zastanawia, co
powie w kwietniu takiej matce. - Będę musiał powiedzieć prawdę: nie, proszę
pani, nie należy się, dostanie pani figę z makiem. Gdyby pani miała dwójkę
dzieci, a mąż przynosił do domu 10 tysięcy złotych, to byłaby inna historia.
Przecież nie poradzę biednej matce, jak rzeczniczka rządu, znajdź sobie
kobieto chłopa, zróbcie drugie dziecko. Gratuluję pani rzecznik podejścia do
problemu dzietności w kraju. I dobrego samopoczucia! - podsumowuje.
W jego gminie rodzi się dużo
dzieci. W ubiegłym roku w 10-tysięcznej Stężycy przybyło prawie 200 noworodków.
- Duma nas rozpiera. Ale mamy demograficzny sukces nie dlatego, że ktoś mami
ludzi pieniędzmi. Zadbaliśmy o to, co dla rodzin najważniejsze: darmowe
przedszkola, niskie podatki i tanie grunty pod domy - tłumaczy Brzoskowski. Z
tych samych powodów - twierdzi - w Stężycy jest dziś
zaledwie trzyprocentowe bezrobocie. To jednak może się zmienić, bo
części uboższych mieszkańców, którzy załapią się na rządową dotację, może ona
odebrać ochotę do pracy.
- Komu nie będzie chciało się
pracować? Tym, którzy już dziś mają problemy z zatrudnieniem: mniej
wykształconym, życiowo niezaradnym - potwierdza Piotr Grudziński, dyrektor
Miejskiego Ośrodka Pomocy Rodzinie we Włocławku, gdzie bezrobocie sięga 20
proc. - Staramy się to zmienić, a rząd serwuje nam taki klops, produkcję
kolejnych obywateli na garnuszku państwa - mówi. W sumie nie dziwiłby się matce
trójki małych dzieci, która ma do wyboru 1500 złotych od państwa lub kiepsko
płatną pracę. - Ale czy rząd się zastanowił, jaką ta kobieta będzie miała
kiedyś emeryturę? Czy bierze pod uwagę, że tysiące Polek, które na jakiś czas
dostaną pieniądze na dzieci, starość spędzą na zasiłkach? - pyta.
Dziś jego ośrodek wypłaca
świadczenia socjalne 4,5 tys. rodzin. Po wejściu w życie ustawy ta liczba we
Włocławku się podwoi. W niektórych miastach nawet potroi. W Lublinie rządowy
program może objąć 38 tys. rodzin (56 tys. dzieci). W Warszawie szacuje się, że
programem może być zainteresowanych 150 tys. obywateli, we Wrocławiu - 40 tys.,
w Toruniu -18 tys., w Gliwicach -17 tys., prawie tyle samo w Rzeszowie.
Programem „Rodzina 500 plus” ma zostać objętych - to szacunki rządowe - 2,7 min
rodzin z 3,8 min dzieci. Będzie on kosztować w tym roku 17 mld zł. W przyszłym
już 23 mld zł.
LUDZKA FALA
- Rząd nawet nie zająknął się, że ten gigantyczny
program obciąży samorządy, finansowo i logistycznie. Nie mamy wiedzy, czasu,
ludzi, jasnych zasad - mówi Krzysztof Żuk, prezydent Lublina i wiceprezes
Związku Miast Polskich. Już policzył, że musi przyjąć i przeszkolić 35 nowych
pracowników. Nie wie za bardzo, za co. Bo rząd nie przygotował dla samorządów
ani promesy na dotację, która pozwoliłaby pokryć koszty, ani przepisów wykonawczych.
Nie bardzo też wie, jak miałby zdążyć zatrudnić nowych urzędników, skoro
przepisy każą mu rozpisać konkurs na każde stanowisko. - O ile rząd zmienił
prawo i może sobie zatrudniać pracowników bez postępowań konkursowych, o tyle
my takich możliwości nie mamy. Konkurs i zatrudnienie pracownika trwa około
miesiąca, do tego trzeba doliczyć dwa miesiące na przygotowanie do nowych
zadań. Jest luty, a rząd chce, byśmy wypłacali pieniądze od kwietnia.
- Jakim cudem? - zastanawia się
Piotr Grudziński z Włocławka, który do obsługi świadczeń ma dziś 16
pracowników socjalnych. - Z prostych wyliczeń wynika, że powinienem mieć dwa
razy tyle ludzi - zauważa. Tłumaczy: choć część wielodzietnych dostanie
pieniądze z automatu, problemem są setki ludzi z jednym dzieckiem, których
będzie dotyczyło kryterium dochodowe. Ktoś musi to wyliczyć. - Czy rząd ma pojęcie,
ile trwa ustalanie, czy rodzinie się należy, czy nie? Trzeba ściągnąć zaświadczenia
ze skarbówek, ZUS, urzędów pracy... To są dni, jeśli nie tygodnie.
Do tego potrzebne jest
odpowiednie oprogramowanie komputerowe, którego jeszcze nie ma. Nie działa też
system informatyczny, obejmujący placówki pomocy socjalnej w całym kraju.
Jest za to obietnica, że samorządy dostaną 2 proc. dotacji na obsługę
przedsięwzięcia.
Polskie gminy, z niewielkimi
wyjątkami, mówią jednym głosem: to za mało, wiele samorządów nie ma nawet lokali,
w których mogłyby przyjąć ludzi. Na przykład w Jasienicy powiecie bielskim
brakuje pomieszczeń do przechowywania teczek z danymi uprawnionych. Gmina
musi założyć 2 tys. teczek - dwa razy więcej, niż ma dziś w archiwach. Wiele
gmin musi zdobyć pieniądze na remonty, w niektórych przypadkach nawet na
budowę nowych lokali. A budżety samorządów puchną, wiele z nich dopłaca do
obsługi istniejących już świadczeń. Lublin, by wywiązać się z wypłat dodatków,
musiał wysupłać w ubiegłym roku z własnej kasy 900 tys. złotych.
- Szczerze? Nie wierzę, byśmy
dostali od ministerstwa w terminie to, co nam się należy: pieniądze,
oprogramowanie, wytyczne - twierdzi Piotr Grudziński. A już pusty śmiech go ogarnia,
gdy słyszy, że pracownicy socjalni mieliby weryfikować, czy 500 złotych na
dziecko nie jest przez rodziców marnotrawione.
- Styczeń. Siedzę jako
samorządowiec na konsultacji z wiceministrem rodziny i uszy mi puchną -
wspomina. - Nie wytrzymuję i pytam: panie ministrze, proszę sobie wyobrazić,
że mój pracownik zauważa, że pan jeździ świetną furą, a pana dzieci chodzą do
szkoły w starych butach. Przychodzi do pana, pokazuje legitymację i mówi, że
chce panu zajrzeć do lodówki. Zgodziłby się pan?
Irytuje go, że rząd ignoruje
głosy samorządów. I idzie w zaparte. Na stronie Ministerstwa Rodziny, Pracy i
Polityki Społecznej można przeczytać, że „w przypadku sygnałów o marnotrawieniu
świadczenia u rodziny będzie mógł zostać przeprowadzony wywiad środowiskowy,
aby ustalić, jak wygląda sytuacja w danej rodzinie”. I jeszcze, że „urzędnicy pomocy społecznej z
reguły wiedzą, gdzie mogą być problemy, sytuacje patologiczne w rodzinie”.
POWTÓRKA Z BECIKOWEGO
- Owszem, wiemy. Czasem zaglądamy do szafek
i lodówek, pilnujemy, by obiad pojawił się na stole, bo chodzi o dobro dzieci -
potwierdza Katarzyna Kurbiel, pracownica socjalna z gminy Kocmyrzów-Luborzyca
pod Krakowem. - Dziś mam pod opieką 50 rodzin w gminie, codziennie odwiedzam
dziesięć z nich, robię wywiady, raporty, podpowiadam, jak załatwić dodatki na
węgiel i leki. Już teraz ledwo starcza czasu.
Jeśli chodzi o sam program, ma
mieszane uczucia. Jest matką trójki małych dzieci, dotacja od państwa jej się
przyda, pieniądze przeznaczy na prywatny żłobek, nie załapała się na
publiczny. Do dziś jednak skóra jej cierpnie, gdy przypomni sobie kobietę, która odebrała ze szpitala nowo narodzone
bliźniaki dopiero wtedy, gdy zagrożono jej odebraniem becikowego. Wątpi, by
500 złotych wpłynęło na przyrost naturalny w Polsce.
- W wielu przypadkach może dzieciom
zaszkodzić - dopowiada Katarzyna Konewecka-Hołój, szefowa stowarzyszenia
Piękne Anioły, które remontuje pokoje dla najbiedniejszych dzieci w Polsce.
- Znam rodzinę, w której rodzice nie tylko przepijali wszystkie zasiłki,
dzieci musiały przed nimi ukrywać w szafkach nawet konserwy - mówi, komentując
propozycje rządu, by w skrajnych przypadkach zamieniać gotówkę na pomoc
rzeczową.
- Te dzieci bały się komukolwiek poskarżyć, ojciec groził, że im
poderżnie gardła.
Zna również 34-letnią matkę
jedenaściorga dzieci z Podkarpacia, po czternastu ciążach. - Dla niej kolejna
ciąża może oznaczać śmierć, bo od ciągłych porodów dorobiła się zakrzepicy. -
Akurat ona, podobnie jak wiele innych wiejskich kobiet z obszarów największej
biedy, zajdzie w ciążę, niezależnie od tego, czy dostanie 500 złotych na
dziecko, czy nie.
Gdyby to od niej zależało,
pieniądze, które państwo chce dać w formie zasiłków, przeznaczyłaby na zmianę
systemu wsparcia dla rodzin. Przede wszystkim na zatrudnienie w gminach
asystentów społecznych. - Bez nich nie ma pracy z rodziną, edukacji,
uświadamiania, że swoją płodność można kontrolować - wylicza.
W skuteczność programu nie wierzy również Krzysztof Iwaniuk, wójt podlaskiego
Terespola i wiceprzewodniczący Związku Gmin Wiejskich RP. W jego gminie
programem objęci zostaną przede wszystkim beneficjenci opieki społecznej,
czyli trzy czwarte dzieci z okolicy.
NAGRODA DLA WIELODZIETNYCH
- Słowa danego dotrzymałam. To ważny dzień dla polskich rodzin - podkreśliła na początku
lutego premier Beata Szydło, tuż po przyjęciu przez rząd projektu programu
„Rodzina 500 plus”. Z dumną dodała: - Po raz pierwszy po 1989 r. będzie w Polsce
kompleksowy program prorodzinny.
- Czyżby? - zastanawia się
profesor UEK Jolanta Kurkiewicz, kierownik Zakładu Demografii w Katedrze
Statystyki Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, członek Komitetu Nauk
Demograficznych PAN. Jej zdaniem program rządu nie ma wiele wspólnego z
rzeczywistą polityką prorodzinną, co najwyżej jest nagrodą dla części rodzin
wielodzietnych.
- Płodność w Polsce kształtuje
się na poziomie określanym jako najniższy wśród niskich. O takim mówimy wówczas,
gdy w okresie rozrodczym jedna kobieta wydaje na świat średnio 1,3 dziecka.
Według danych GUS w 2014 r. współczynnik ten dla Polski osiągnął wartość 1,29,
a dla miast 1,22. Jesteśmy na szarym końcu Europy - przypomina demograf. Powód?
- Brak wiary Polek, że są w stanie pogodzić obowiązki macierzyńskie z pracą.
Co istotne, jak tłumaczy
profesor Kurkiewicz, w najtrudniejszej sytuacji są kobiety 20-29-letnie, ale
można do nich dołączyć także te w wieku 30-34 lat. To one właśnie najczęściej odkładają macierzyństwo, nie mogąc
pogodzić powinności wobec rodziny z pracą zawodową. Odroczenia te mogą
skutkować bezdzietnością.
- W obu grupach chodzi właśnie
o osoby, które jeszcze nie urodziły dziecka! Tego pierwszego, na które rząd
nie znalazł pieniędzy. Generalnie rzecz nie w tym, by płacić gotówkę na
dzieci, ale by rodzinie zapewnić warunki do wychowywania, dzięki sieci tanich
żłobków i przedszkoli, dzięki elastycznym warunkom pracy
Jest przekonana, że dotacja
rządu dla rodzin ma wydźwięk polityczny i ideologiczny. - 500 złotych na
dziecko brzmi spektakularnie. Przykro jednak słuchać, że samotna matka ma sobie
znaleźć partnera na drugie dziecko albo że kobiety mają wrócić do domu i zająć
się wyłącznie rodziną. Za kuriozalne uznaje też wyliczenia rządu, z których
ma wynikać, że dzięki programowi w ciągu kolejnych dziesięciu lat urodzi się w Polsce o 278 tys. dzieci
więcej. - Skąd te liczby? - pyta. Nie dziwi się samorządom, że boją się konsekwencji
programu PiS. To gminy dostaną po głowie, bo są najbliżej ludzi. To w ich
okienkach będą się kłębić tłumy.
- Jakoś pewnie sobie w końcu poradzimy, jak zwykle - kończy Krzysztof
Żuk, prezydent Lublina. Już szuka urzędników, którzy będą przyjmować wnioski o
dotację. W Śremie w Wielkopolsce nowych pracowników już nawet zatrudniono, bo
- choć na konkurs formalnie za wcześnie - burmistrz zatrudnił ludzi w ramach
robót publicznych.
- Zatrudnię dwóch nowych
pracowników i dobrze ich przeszkolę - odgraża się Tomasz Brzoskowski, wójt
kaszubskiej Stężycy. Tak dobrze, że wyśle ich do Warszawy. - Zasypią rząd
pytaniami, na które nie ma przyzwoitych odpowiedzi.
Polityka rosnącego ryzyka
Rząd planuje rozdać
pieniądze, których jeszcze nie ma. Prawdziwe problemy zaczną się w 2017 roku,
bo liczenie na 40 mld zł z uszczelniania VAT to może być fantazja - mówi prof.
Stanisław Gomułka.
ROZMAWIA RADOSŁAW OMACHEL
NEWSWEEK: Może agencja Standard & Poor’s niepotrzebnie dramatyzuje z obniżką ratingu polskiego
długu? Bo w gospodarce mamy tylko dobre
dane: pensje idą w górę, bezrobocie jest najniższe od lat.
STANISŁAW GOMUŁKA: Obniżenie ratingu to nie dramatyzowanie, tylko sygnał
ostrzegawczy dla rządzących, wskazanie na ryzyko, jakie wiąże się z realizacją
przedwyborczych zapowiedzi.
Według Ministerstwa Finansów
realizacja tegorocznego budżetu nie jest zagrożona...
- To zasługa dwóch jednorazowych
wydarzeń. 9 mld zł mają w tym roku wpłacić do budżetu operatorzy komórkowi za
licencje na częstotliwości LTE, a kolejne 9 mld to wpłata z zysku Narodowego
Banku Polskiego. W sumie 18 mld zł - równowartość aż 1 proc. PKB. Gdyby nie te
wpłaty, to już w tym roku Polska zostałaby objęta unijną procedurą nadmiernego
deficytu.
Problemy zaczną się w przyszłym
roku. Dodatkowych pieniędzy w budżecie nie będzie, za to program 500+ będzie o
kilka miliardów złotych droższy, bo obejmie cały rok, a nie niecałe trzy kwartały
jak w tym [prawdopodobnie wejdzie od kwietnia - przyp. red.]. Pojawią się też
kolejne wydatki i ubytki w dochodach budżetu, np. kwota wolna od podatku. I
właśnie tego dotyczy raport S&P - że w przyszłym roku i w kolejnych latach
pojawią się ryzyka, które inwestorzy muszą wkalkulować w planowane w Polsce
inwestycje.
Co w praktyce oznacza obniżenie
ratingu polskiego długu z poziomu A- do BBB+?
- Gdyby obniżkę ratingu przez
S&P przełożyć na liczby, to oznacza ona, że prawdopodobieństwo ogłoszenia
przez Polskę bankructwa rośnie z 2 proc. do 4 proc. Nadal jest więc bardzo
niskie.
Ale dla inwestorów, którzy kupują
papiery dłużne polskiego rządu i oczekują
zwrotu z inwestycji na poziomie kilku procent rocznie, to jednak jest to wzrost
zauważalny. Z pewnością nie zrezygnują z inwestowania w polski dług, ale
zainteresowanie naszym rynkiem może być mniejsze. To zresztą już się dzieje:
złoty traci na wartości, kursy akcji spółek notowanych na warszawskiej giełdzie
spadają. To nie jest efekt obniżenia ratingu, inwestorzy sami już wcześniej
doszli do podobnych wniosków co analitycy S&P.
Nerwowo jest na wszystkich
giełdach świata - to m.in. kwestia obaw o stan chińskiej gospodarki. Polska nie
jest tu wyjątkiem.
- Panuje też przekonanie, że po
okresie rekordowo niskich stóp procentowych w Stanach Zjednoczonych tamtejszy bank
centralny zacznie je podnosić. Pierwszą podwyżkę już wprowadził pod koniec
zeszłego roku. A kiedy stopy procentowe w USA idą w górę, rośnie też rentowność
amerykańskich obligacji rządowych. Inwestorom finansowym będzie się więc
opłacało wycofać część kapitału ulokowanego na takich rynkach jak Polska i
przenieść go za ocean. Nie mamy dobrych instrumentów, żeby ten odpływ
zatrzymać. Nawet gdyby rating nie został obniżony, Polska i
tak byłaby pod presją rynków finansowych. Ale im wyższa byłaby wiarygodność
Polski, tym odpływ kapitału byłby mniejszy. Teraz szczególnie powinniśmy
zabiegać o dobrą opinię na rynkach finansowych, bo inwestorzy przyglądają się
propozycjom programowym nowego rządu.
I jakie wnioski wyciągają?
Główny punkt rządowego programu to na razie dodatek na dzieci...
- Dodatek na dzieci będzie
sprzyjał konsumpcji i wzmocni popyt wewnętrzny, po części także import, ale
najprawdopodobniej przyniesie znikome efekty demograficzne. I to pomimo gigantycznych kosztów! Z rządowych
kalkulacji wynika, że zwiększenie liczby ludności o każdego obywatela będzie w
programie 500+ kosztować prawie milion złotych; żeby urodziło się dodatkowo
milion dzieci, trzeba by w ciągu kilkunastu lat wydać prawie bilion złotych.
To połowa rocznego PKB Polski! Czy nie lepiej i taniej byłoby budować żłobki i
przedszkola? A przede wszystkim wprowadzić rozwiązania, które poprawią sytuację
kobiet na rynku pracy, np. ułatwią powrót do pracy po okresie macierzyństwa?
Rozumiem, że ustawa frankowa
nie powinna mieć większego wpływu na dochody fiskusa?
- Jeśli dojdzie do zmiany umów
kredytowych, to po stronie banków natychmiast pojawią się zobowiązania
finansowe. Automatycznie spadną zyski sektora bankowego, więc i wpływy z
podatku CIT od banków będą niższe. Część banków może wymagać pomocy
finansowej. Według prezesa NBP Marka Belki masowe przewalutowanie kredytów frankowych
może zagrozić stabilności całego sektora. Z pewnością mielibyśmy do czynienia z
ograniczeniem akcji kredytowej i podniesieniem opłat i prowizji, które przecież
i tak już rosną z powodu podatku bankowego.
Jak wpłynie na finanse państwa
realizacja kolejnych obietnic wyborczych PiS?
- W 2017 r. program 500+ obejmie
cały rok, więc będzie kosztować ponad 20 mld zł. Obniżenie wieku emerytalnego
kolejne - przyjmijmy optymistycznie - 5 mld zł; w samym przyszłym roku, bo w
kolejnych z roku na rok coraz więcej! Do tego dochodzi ubytek w dochodach
państwa po podwyższeniu kwoty wolnej od podatku - minimum 20 mld zł. Jeśli
wliczymy inne pomysły, takie jak darmowe leki dla seniorów czy pomoc dla
frankowiczów, to w sumie obciążenia budżetu w 2017 r. będą aż o 50 mld zł
wyższe niż w 2015.
To by oznaczało podwojenie
deficytu!
- Rząd zakłada, że głównym źródłem
finansowania tych pomysłów będzie uszczelnienie systemu podatkowego. Bo dwa
nowe podatki - od instytucji finansowych i od supermarketów - dadzą niewiele,
jakieś 7-8 mld zł.
I takie uszczelnienie jest
prawdopodobne?
- Nie sposób tego przewidzieć.
Poprzednie rządy też zabiegały o zwiększenie wpływów i uszczelniały system
podatkowy, ale z miernymi efektami.
Może nie wiedziały, jak się do
tego zabrać?
- Możliwe, że obecny rząd wie i
osiągnie zakładane rezultaty. Ale mocno wątpię, żeby udało się uzyskać 40-50
mld zł rocznie w stosunkowo krótkim czasie. To raczej fantazja. Będzie dobrze,
jeśli rząd zwiększy skuteczność poboru podatków o kilka czy kilkanaście
miliardów w ciągu kilku lat. Namawiam rządzących, żeby trochę poczekali z
wydatkami - niech najpierw pojawią się efekty uszczelniania systemu
podatkowego, a dopiero potem niech je dzielą zgodnie ze swoim programem.
Załóżmy, że kwota wolna i
dodatek na dzieci wchodzą w życie, a oczekiwanych skutków uszczelniania
podatkowego nie ma. Co wtedy?
- Zadłużamy się. Rośnie dług
publiczny i koszty jego obsługi. A proszę pamiętać, że te koszty - i tak już
niemałe - niezależnie wzrosną przez planowane podwyżki stóp procentowych w USA.
Panuje przekonanie, że w 2016 i 2017 r. stopy procentowe w Stanach wzrosną o 1
punkt procentowy. To się przełoży na podobny wzrost rentowności papierów
dłużnych nie tylko w Ameryce.
Co to oznacza dla Polski, poza
tym, że trzeba się liczyć z odpływem kapitału za ocean?
- W sumie polski rząd, państwowe i
prywatne firmy oraz gospodarstwa domowe są zadłużone w walutach obcych na sumę
ok. 350 mld doi. To 75-80 proc. polskiego PKB i znacznie powyżej bezpiecznego
poziomu, za który dla kraj ów takich jak Polska zwykle przyjmuje się 60 proc.
PKB. Łatwo policzyć, że jeśli wzrost stóp o 1 punkt proc. dotyczyłby całej tej
puli, to roczne koszty obsługi długu - dla rządu, firm i statystycznych
Kowalskich - wzrosną o 3,5 mld doi. Innymi słowy, w 2017 r. Polska będzie
musiała wydać na obsługę zadłużenia zagranicznego o 14 mld zł więcej niż w 2015. A przecież stopy
procentowe w USA mogą potem nadal rosnąć. W perspektywie kilku lat koszty obsługi
to więc istotny czynnik ryzyka. Zwłaszcza że Rada Polityki Pieniężnej też z
czasem będzie musiała podnieść nasze stopy procentowe.
Na razie mamy deflację, niskie
ceny ropy, więc podwyżki nastąpią nieprędko...
- Ale złoty się osłabił, co
przekłada się na wzrost cen towarów z importu. W latach 2017-2018 presja
inflacyjna w gospodarce zacznie wracać.
Zmienia się przecież sytuacja na
rynku pracy, płace już wzrosły realnie w 2015 r. o 4 proc. i ten trend będzie
trwał. Kiedy RPP zacznie podnosić stopy, to także koszty obsługi długu
denominowanego w złotych pójdą w górę. Niemniej dla inwestorów zagranicznych i
agencji ratingowych liczy się przede wszystkim ocena wiarygodności Polski w
obsłudze naszego długu zagranicznego.
Włochy czy Hiszpania mają dużo
wyższy dług publiczny w relacji do PKB, ratingi podobne lub niższe jak Polska i
nikt tam z tego powodu nie rozpacza.
- Ale Włochy i Hiszpania są w
strefie euro i dzięki temu ich obligacje rządowe mają niższą rentowność niż
papiery polskiego rządu. Mają więc niższe koszty obsługi długu. Lepiej
porównywać Polskę z Czechami. Czesi płacą za dług niewiele więcej niż Niemcy,
czyli bardzo mało. To efekt rozsądnej i ostrożnej polityki fiskalnej.
Ile oszczędzilibyśmy na
kosztach obsługi długu, gdybyśmy mieli na rynkach taką opinię jak Czesi?
- Różnica w oprocentowaniu polskich
i czeskich obligacji wynosi teraz ok. 2 pkt proc. Dług publiczny Polski wynosi
ok. 900 mld zł, więc na jego obsłudze moglibyśmy zaoszczędzić ok. 18 mld zł
rocznie, połowę tego, co rząd rok w rok wydaje na spłatę odsetek. Szkopuł w
tym, że w ostatnich wyborach prezydenckich i parlamentarnych politycy nie
zauważali, iż Polska już teraz ma wysoki deficyt finansów publicznych,
dochodzący do 3 proc. PKB. I zamiast proponować rozwiązania, które pozwalałyby
zaoszczędzić 40-50 mld zł rocznie, by zlikwidować deficyt, zaproponowali coś
dokładnie przeciwnego.
Według PiS zwiększenie wydatków
na konsumpcję rozkręci gospodarkę, wzrost przyspieszy...
- Wicepremier Morawiecki słusznie
zauważył, że Polska powinna się rozwijać szybciej. Że tempo wzrostu powinno
wynosić nie 3 proc. jak teraz i w ostatnich 8 latach, tylko 4-5 proc.
Przedstawił nawet receptę: zwiększenie udziału inwestycji w PKB z obecnych 19
do 25 proc. Rzeczywiście, Polska ma jeden z najniższych w UE wskaźników udziału
nakładów inwestycyjnych w dochodzie narodowym. I to ogranicza nasze tempo
wzrostu. Morawiecki ma rację, tyle że rząd nie robi nic w kierunku zwiększenia
inwestycji. Chce natomiast rozdać pieniądze, których jeszcze nie ma. Mało tego
- wiemy, że krajowe inwestycje są niskie, bo mamy stosunkowo mało krajowych
oszczędności. To, co mamy, będziemy teraz w części przeznaczać na konsumpcję.
W takiej sytuacji rząd powinien usilnie zabiegać o zwiększenie inwestycji
zagranicznych, ale tego też nie robi. Atmosfera podejrzeń w stosunku do
inwestorów zagranicznych na pewno nie zachęca do inwestowania w naszym kraju.
Czy obniżka ratingu przez
S&P może być sygnałem ostrzegawczym
dla inwestorów?
- W biznesie ważna jest kwestia
ryzyka politycznego. Czyli przewidywalności i stabilności systemu podatkowego,
stóp procentowych, niezależności banku centralnego. Zapowiedzi zmian w
konstytucji, upolitycznienia systemu prawnego czy sygnalizowane możliwe
ograniczenie samodzielności NBP to nie są dobre sygnały dla inwestorów.
Zwiększają ryzyko.
Rząd ma jeszcze zaskórniaki,
czyli resztę aktywów pozostałych w OFE. Będzie mógł po nie sięgnąć, gdy budżet
zacznie świecić pustkami?
- W OFE nie ma już gotówki.
Fundusze dysponują papierami wartościowymi, głównie akcjami. Teoretycznie rząd
mógłby je znacjonalizować tak jak poprzednia ekipa. Łatwo sobie jednak wyobrazić,
co by się stało, gdyby chciał je szybko upłynnić na giełdzie. Doszłoby do
lawiny wyprzedaży.
Być może niektórzy inwestorzy już
antycypują to ryzyko, bo indeksy warszawskiej giełdy na tle innych parkietów
regionu zachowują się mizernie. Ale głównym powodem spadków jest uderzenie
nowym podatkiem w system bankowy i ubezpieczeniowy.
Standard & Poor’s, obniżając rating polskiego
długu, zmienił też jego perspektywę na negatywną. To może sugerować możliwość
kolejnej obniżki. Czy agencje Fitch i Moody’s pójdą w ślady S&P?
- To sygnał ostrzegawczy, a
rządzący wciąż mają czas na refleksję. Agencje Fitch i Moody’s wstrzymują się z decyzjami. Dużo zależy od tego, jak będzie
wyglądał projekt budżetu na 2017 rok, którego wstępne założenia powinny być
gotowe latem. Jeśli rynek finansowy uzna projekcje rządu za zbyt
optymistyczne, to będziemy mieli kolejny etap spadku wiarygodności. Wtedy być
może Moody’s i Fitch pójdą w ślady S&P. Ale jest też opcja pozytywna:
że rząd zrezygnuje z realizacji zapowiedzi wyborczych. Przynajmniej do czasu,
aż uszczelnianie systemu podatkowego przyniesie dość pieniędzy, by sfinansować
te wydatki.
prof. Stanisław Gomułka jest
głównym ekonomistą BCC, byłym wiceministrem finansów
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz