czwartek, 11 lutego 2016

Kadrówka resentymentu



Kaczyński oddał państwo w ręce ludzi, których sam nie ceni, ale o których wie, że będą wobec niego dyspozycyjni. Łączą ich frustracje, zawiść, poczucie krzywdy - czasem faktycznej, a czasem wynikającej z emocjonalnego pokręcenia.

CEZARY MICHALSKI

Od dwóch miesięcy wiemy już wszystko o władzy Ja­rosława Kaczyńskiego. Także o jego prawdziwych priorytetach. A raczej o jego jedynym priorytecie, jakim okazała się rewolucja kadrowa, głębokie przejęcie wszystkich struktur państwa, a także ca­łego obszaru styku polityki z gospodarką - spółek i agencji skarbu państwa, a nawet szpitali i remiz strażackich. Ta kadro­wa rewolucja dokonywana jest przez Kaczyńskiego nie po to, by państwo zre­formować, instytucjonalnie czy struktu­ralnie odmienić, ale by obsadzić je swoimi ludźmi, co w wyobrażeniach prezesa PiS ma doprowadzić do poprawy jego dzia­łania. Nawet nie dlatego, że ludzie PiS są uczciwsi i lepsi niż ludzie Platformy. Ka­czyński nie jest tak naiwny - Jacka Kurskiego, Zbigniewa Ziobrę czy Stanisława Piotrowicza używa nie dlatego, że ich sza­nuje, tylko dlatego że lepiej niż ktokol­wiek inny zna ich polityczne biografie - uważa za ludzi najbardziej wobec siebie dyspozycyjnych.
   Tu nie ma żadnych wątpliwości, nawet najbardziej prawicowi eksperci od poli­tycznej teorii i praktyki Jarosława Ka­czyńskiego - od Ludwika Dorna po Marka Migalskiego, od Rafała Matyi po Jana Ro­kitę - powtarzają od dawna, że Kaczyń­ski nigdy nie myślał o reformie polskiego państwa. Jego wizja IV RP polegała wy­łącznie na jak najgłębszym kadrowym przejęciu państwa. A jedyną akceptowa­ną przez Kaczyńskiego „reformą” jest odwrócenie wszystkich wcześniejszych reform decentralizujących władzę, two­rzących dla niej prawne ograniczenia, wyłączających spod bezpośredniej par­tyjnej kontroli niezawisłe sądy, niezależ­ną prokuraturę, służbę cywilną, media publiczne, edukację i kulturę.
   A ekonomiczna część programu Ka­czyńskiego u władzy? Dziesiątki mi­liardów złotych z nowych podatków i z budżetowego długu, przeznaczone nie na zwiększenie inwestycji rozwojowych, nie na budowanie innowacyjności, nie na polską Nokię czy naszą Krzemową Doli­nę, które jako hasła nie schodziły z ust po­lityków PiS w czasie kampanii wyborczej, ale na najbardziej prymitywne rozdaw­nictwo mające osłaniać kadrową rewo­lucję dopóty, dopóki wystarczy pieniędzy z budżetu. Zatem całe państwo w ręce ka­drówki Kaczyńskiego i całe finansowe re­zerwy państwa wykorzystane w funkcji politycznej czy wręcz partyjnej.
PIERWSZA KADROWA
Od dwóch miesięcy wiemy już tak­że lepiej, czym jest PiS. Nie jest ru­chem społecznym, nie jest nawet partią masową, a już szczególnie partią demo­kratyczną. Jest wąską kadrówką dostar­czającą Kaczyńskiemu dyspozycyjnych aparatczyków do obsadzania instytucji państwa. Partie w Europie w ogóle dzie­lą się na partie demokratyczne i raczej masowe, z których oddolnie wyłaniają się elity partyjne, oraz na partie kadrowe, najczęściej wodzowskie, skupiające nie­wielki procent zwolenników. Takie partie przygotowywane są przez swoich liderów do przejęcia państwa, a także przyucza­ne do potulnego akceptowania czystek personalnych i zwrotów ideowych, któ­re przywódca uzna za konieczne w walce o władzę. Leninowska kadrówka zawsze będzie lepszym narzędziem, niż rozlazła liberalna cywilbanda, która grymasi i za­daje kierownictwu niewygodne pytania, a nieraz nawet - o zgrozo! - zadaje te py­tania publicznie.
   Powiedzmy sobie szczerze - przez ostatnie kilkanaście lat wszystkie polskie partie zmierzały ku formatowi partii wodzowskiej. Pierwsze kroki na tej drodze wykonał Leszek Miller w SLD, sporo się od niego nauczył Donald Tusk w PO, jed­nak to Jarosław Kaczyński osiągnął w PiS najczystszą formułę wodzowskiej partii kadrowej, która dziś pozwala mu na do­konywanie rewolucji dającej się swoim rozmachem porównać do XX-wiecznych autorytarnych skoków na państwo. Tym bardziej jest ciekawe, jak wygląda ta par­tia, na jakich zasadach została przez Ka­czyńskiego zbudowana, jakimi ludźmi postanowił się posłużyć, aby podporząd­kować sobie polskie państwo.
   Otóż kiedy patrzymy na kadrówkę Ka­czyńskiego, uderza bezradność wszelkich analiz socjologicznych, historycznych czy klasowych. Oczywiście prawica bę­dzie powtarzała, że to Polacy lepszego sortu, z genem patriotycznym, przeciw­stawiający się lemingom, piątej kolumnie i postkomunistom. Z kolei populistycz­na lewica z okolic Partii Razem powie, że to wykluczony lud wystąpił przeciw­ko uprzywilejowanym elitom transfor­macji, a więc nie można Kaczyńskiego tak zupełnie skreślać, tym bardziej gdy ta polska wersja Perona czy Chaveza coś ludowi da.
   Podobne analizy można wyrzucić na śmietnik. Wystarczy popatrzeć na pierw­szy z brzegu realny zbiór działaczy PiS czy najbardziej zaangażowanych zwo­lenników Kaczyńskiego. Co na przykład łączy Piotra Glińskiego, socjologa z real­nym naukowym dorobkiem i przeszłością w Solidarności, a potem w Unii Wolności, z prokuratorem Stanisławem Piotrowi­czem, członkiem PZPR do chwili wypro­wadzenia sztandaru, oportunistycznym wobec każdej władzy, obojętnie, czy to władza lokalnego sekretarza, czy lokal­nego biskupa? Co łączy emerytowanego PZPR-owskiego profesora wykładające­go dziś na uczelni Rydzyka z szeregowym działaczem Solidarności, który chodził na wszystkie zadymy w latach 80., a dziś w wyborach na szefa związku głosuje wy­łącznie na Śniadka, bo nawet Piotr Duda to dla niego „miękki kumpel platformersów”? Co wreszcie łączy gardłującego za Kaczyńskim w Lidlu bezrobotnego z linii otwockiej z właścicielem prężnie rozwijającego się biznesu z Pomorza?
   Żadna analiza klasowa ani historyczna tutaj nie wypali. Kaczyński od począt­ku werbował do swojej kadrówki ludzi z każdej grupy społecznej i z dowolną biografią. Werbował ich na resentyment, niezadowolenie, zawiść, poczucie krzywdy - czasem faktycznej, a czasami wynikającej z emocjonalnego pokręce­nia werbowanych.

KTO SIĘ POTKNĄŁ NA TRANSFORMACJI
Skąd się biorą resentyment i poczu­cie frustracji? Dlaczego są tak maso­we w Polsce, która odniosła sukces, co przyznają nawet ministrowie z PiS, kie­dy już przychodzi im tym sukcesem za­rządzać i sukcesu bronić? Otóż rok 1989 był początkiem budowania karier i siły nowego polskiego mieszczaństwa, ale z drugiej strony stał się też początkiem frustracji wielu ludzi z różnych stron hi­storycznych i społecznych barykad. Każ­dy mógł się potknąć na swojej faktycznej lub wyobrażonej traumie. Komuniści po­tykali się na miażdżącej przegranej PZPR w wyborach 4 czerwca 1989, którą uznali za wyraz niewdzięczności Polaków. Z ko­lei postsolidarnościowi antykomuniści nie byli zadowoleni z kompromisu, ja­kim zakończył się konflikt lat 80. Później potknęli się na wyborczym zwycięstwie Kwaśniewskiego, a następnie Millera, które uznali za historyczną niesprawied­liwość albo wynik okrągłostołowego spi­sku. Ta część Kościoła, która po upadku PRL oczekiwała jeszcze większych przy­wilejów jako rewanżu Polaków za Jana Pawia II i pomoc w obaleniu komuny po­tknęła się na mimo wszystko zbyt dla niej świeckim i liberalnym wyborze III RP. Stoczniowcy czy górnicy potknęli się na tym, że nowa Polska nie dała im zadość­uczynienia za udział w obalaniu PRL. Przeciwnie - zmusiła ich do przyglądania się beneficjentom nowego bogactwa, do którego oni sami nie mieli dostępu.
   Było wiele powodów, aby uznać trans­formację i III RP za rzeczywistość nie swoją i wrogą. Tym bardziej jeśli samemu się na transformację nie załapało. Tak jak nie załapała się na nią część niższego apa­ratu PZPR - najczęściej z prowincji, po­zostawiona w dołkach startowych przez Millera, Kwaśniewskiego czy niektórych najbogatszych Polaków zaczynających swoją biznesową karierę jeszcze w PRL. Podobnie wielu dawnych szeregowych członków Solidarności nie odnajdywa­ło się w politycznych sukcesach ludzi wy­wodzących się z opozycji demokratycznej lub ze związku. Do tego dochodziły kwe­stie godnościowe - zakwestionowanie pozycji Polaków jako zawsze niewinnej ofiary poprzez traumatyczną dla wie­lu dyskusję o Jedwabnem, o stosunkach polsko-ukraińskich, o własnych błędach, które w przeszłości doprowadziły do utraty państwa.
   Proporcje tych, którym się w III RP po­wiodło i próbują jej bronić, do tych, któ­rzy przegrali albo czują się skrzywdzeni, dodatkowo zaburza syndrom wielokrot­nie opisywany przez profesora Janusza Czapińskiego w jego badaniach nad ka­pitałem społecznym w Polsce (czy raczej słabością kapitału społecznego w naro­dzie przez kilkaset lat dziczejącym bez własnego państwa). Ten syndrom to „prywatyzacja własnego biograficznego sukcesu i upublicznienie czy upaństwo­wienie osobistych porażek”. Jeśli coś się nam w życiu powiodło, uznajemy to za zasługę wyłącznie nas samych - naszego sprytu, talentu czy pracowitości, wbrew przeciwnościom losu i kłodom rzucanym nam pod nogi przez innych. Jeśli jednak coś nam w życiu nie wyszło, to winni są: III RP, transformacja, Zachód, Niem­cy, Żydzi, solidaruchy, komuchy. W ten sposób nawet z własnych skomplikowanych biografii frustraci i ludzie resentymentu, którzy stanowią dzisiaj kadrówkę Kaczyńskiego, wyciągają to, co jest im potrzebne. Każdy sukces to oni sami, za­wsze dzielni, zawsze prący pod wiatr, a każda porażka to wina Balcerowicza, Geremka, Michnika, Wałęsy Kwaśniew­skiego, Millera.

NASZA MAŁA WOJNA DOMOWA
Kadrówka Jarosława Kaczyńskiego jest obecna w każdej grupie społecznej, ale nie oznacza to, że całe te grupy są jego zwolennikami i poprą go w obecnym konflikcie. I tak na przykład spora część kadrówki resentymentu to inteligenci (Piotr Gliński, Ryszard Legutko, Zdzisław Krasnodębski, Andrzej Nowak, prawico­we organizacje na wielu uniwersytetach - w paru ważnych inteligenckich zawo­dach). Można nawet powiedzieć, że to Ka­czyński jako pierwszy od czasu zniknięcia Unii Wolności po inteligencję politycznie sięgnął, wykorzystując rozmaite godnoś­ciowe i ekonomiczne inteligenckie fru­stracje związane z transformacją. Tusk uważał inteligencję za przeszłość, nawet jeśli jej nie atakował. Sądził, że bezpiecz­niejsze będzie odprowadzenie inteligen­cji z honorami do grobu.
   A jednak większość inteligencji prze­ciwstawiła się Kaczyńskiemu w szere­gach KOD. Ta grupa społeczna okazuje się naturalnie liberalna i na autorytaryzm Kaczyńskiego reaguje dość żywiołowo. Z kolei Jarosław Gowin apeluje w imieniu Kaczyńskiego do najbardziej sfrustrowa­nej części konserwatywnych mieszczan, przekonując ich, że III RP demoralizowa­ła, pozbawiała wiary, promowała gender, ale także ograniczała wolność ekono­miczną mieszczaństwa. Jarosław Gowin jest jednym z thatcherystów w obozie prawicy, a jednak większość nowego pol­skiego mieszczaństwa uważa Gowina za zdrajcę, a Kaczyńskiego za polityka naj­bardziej niebezpiecznego dla przyszłości własnej grupy społecznej.
   W każdym praktycznie środowisku społecznym Kaczyński dysponuje dziś gronem zwolenników, które teraz rozbu­dowuje, awansuje, wzmacnia pieniędz­mi i stanowiskami. Stworzona przez niego kadrówka resentymentu pozosta­je mniejszością, jednak dobrze zorgani­zowana mniejszość może zdominować i podporządkować sobie zdezorganizo­waną i podzieloną większość, o czym wiemy od czasów Lenina rozpędzające­go Konstytuantę i wygrywającego wojnę domową prowadzoną przez bolszewików przeciwko wszystkim praktycznie gru­pom społecznym i nurtom ideowym w Rosji.
   KOD jest dowodem na to, że inteligen­cja i mieszczaństwo mogą się zorganizo­wać i skutecznie zmobilizować przeciwko kadrówce Kaczyńskiego. Jednak Kaczyń­ski dzięki swojej kadrówce resentymentu zdołał się głęboko zakorzenić społecznie rozpoczął w Polsce faktyczną wojnę do­mową, która nawet jeśli uda się w końcu kadrówkę resentymentu pokonać, będzie długa, bolesna, niszcząca
ŹRÓDŁO

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz