Kaczyński oddał
państwo w ręce ludzi, których sam nie ceni, ale o których wie, że będą wobec
niego dyspozycyjni. Łączą ich frustracje, zawiść, poczucie krzywdy - czasem
faktycznej, a czasem wynikającej z emocjonalnego pokręcenia.
CEZARY MICHALSKI
Od
dwóch miesięcy wiemy już wszystko o władzy Jarosława Kaczyńskiego. Także o
jego prawdziwych priorytetach. A raczej o jego
jedynym priorytecie, jakim okazała się rewolucja kadrowa, głębokie przejęcie
wszystkich struktur państwa, a także całego obszaru styku polityki z
gospodarką - spółek i agencji skarbu państwa,
a nawet szpitali i remiz strażackich. Ta kadrowa rewolucja dokonywana jest
przez Kaczyńskiego nie po to, by państwo zreformować, instytucjonalnie czy
strukturalnie odmienić, ale by obsadzić je swoimi ludźmi, co w wyobrażeniach
prezesa PiS ma doprowadzić do poprawy jego działania. Nawet nie dlatego, że
ludzie PiS są uczciwsi i lepsi niż ludzie
Platformy. Kaczyński nie jest tak naiwny - Jacka Kurskiego, Zbigniewa Ziobrę czy
Stanisława Piotrowicza używa nie dlatego, że ich szanuje, tylko dlatego że
lepiej niż ktokolwiek inny zna ich polityczne biografie - uważa za ludzi najbardziej wobec siebie dyspozycyjnych.
Tu nie ma żadnych wątpliwości, nawet najbardziej prawicowi eksperci od
politycznej teorii i praktyki Jarosława Kaczyńskiego - od Ludwika Dorna po
Marka Migalskiego, od Rafała Matyi po Jana Rokitę - powtarzają od dawna, że
Kaczyński nigdy nie myślał o reformie polskiego państwa. Jego wizja IV RP
polegała wyłącznie na jak najgłębszym kadrowym przejęciu państwa. A jedyną
akceptowaną przez Kaczyńskiego „reformą” jest odwrócenie wszystkich
wcześniejszych reform decentralizujących władzę, tworzących dla niej prawne
ograniczenia, wyłączających spod bezpośredniej partyjnej kontroli niezawisłe
sądy, niezależną prokuraturę, służbę cywilną, media publiczne, edukację i
kulturę.
A ekonomiczna część programu Kaczyńskiego u władzy? Dziesiątki miliardów
złotych z nowych podatków i z budżetowego
długu, przeznaczone nie na zwiększenie inwestycji rozwojowych, nie na budowanie
innowacyjności, nie na polską Nokię czy naszą Krzemową Dolinę, które jako
hasła nie schodziły z ust polityków PiS w czasie kampanii wyborczej, ale na
najbardziej prymitywne rozdawnictwo mające osłaniać kadrową rewolucję dopóty,
dopóki wystarczy pieniędzy z budżetu. Zatem całe państwo w ręce kadrówki
Kaczyńskiego i całe finansowe rezerwy państwa wykorzystane w funkcji
politycznej czy wręcz partyjnej.
Od dwóch miesięcy wiemy już także lepiej, czym jest PiS.
Nie jest ruchem społecznym, nie jest nawet partią masową, a już szczególnie
partią demokratyczną. Jest wąską kadrówką dostarczającą Kaczyńskiemu
dyspozycyjnych aparatczyków do obsadzania instytucji państwa. Partie w Europie
w ogóle dzielą się na partie demokratyczne i raczej masowe, z których oddolnie
wyłaniają się elity partyjne, oraz na partie
kadrowe, najczęściej wodzowskie, skupiające niewielki procent zwolenników.
Takie partie przygotowywane są przez swoich liderów do przejęcia państwa, a
także przyuczane do potulnego akceptowania czystek personalnych i zwrotów
ideowych, które przywódca uzna za konieczne w walce o władzę. Leninowska kadrówka zawsze będzie lepszym
narzędziem, niż rozlazła liberalna cywilbanda, która grymasi i zadaje
kierownictwu niewygodne pytania, a nieraz nawet - o zgrozo! - zadaje te pytania
publicznie.
Powiedzmy sobie szczerze - przez ostatnie kilkanaście lat wszystkie
polskie partie zmierzały ku formatowi partii
wodzowskiej. Pierwsze kroki na tej drodze wykonał Leszek Miller w SLD, sporo
się od niego nauczył Donald Tusk w PO, jednak to Jarosław Kaczyński osiągnął w
PiS najczystszą formułę wodzowskiej partii kadrowej, która dziś pozwala mu na
dokonywanie rewolucji dającej się swoim rozmachem porównać do XX-wiecznych
autorytarnych skoków na państwo. Tym bardziej jest ciekawe, jak wygląda ta partia,
na jakich zasadach została przez Kaczyńskiego zbudowana, jakimi ludźmi
postanowił się posłużyć, aby podporządkować sobie polskie państwo.
Otóż kiedy patrzymy na kadrówkę Kaczyńskiego, uderza bezradność
wszelkich analiz socjologicznych, historycznych czy klasowych. Oczywiście
prawica będzie powtarzała, że to Polacy lepszego sortu, z genem patriotycznym,
przeciwstawiający się lemingom, piątej kolumnie i postkomunistom. Z kolei populistyczna lewica z okolic
Partii Razem powie, że to wykluczony lud wystąpił przeciwko uprzywilejowanym
elitom transformacji, a więc nie można Kaczyńskiego tak zupełnie skreślać, tym
bardziej gdy ta polska wersja Perona czy Chaveza coś ludowi
da.
Podobne analizy można wyrzucić na śmietnik. Wystarczy popatrzeć na pierwszy
z brzegu realny zbiór działaczy PiS czy najbardziej zaangażowanych zwolenników
Kaczyńskiego. Co na przykład łączy Piotra Glińskiego, socjologa z realnym
naukowym dorobkiem i przeszłością w Solidarności, a potem w Unii Wolności, z
prokuratorem Stanisławem Piotrowiczem, członkiem PZPR do chwili wyprowadzenia
sztandaru, oportunistycznym wobec każdej władzy, obojętnie, czy to władza
lokalnego sekretarza, czy lokalnego biskupa? Co łączy emerytowanego
PZPR-owskiego profesora wykładającego dziś na uczelni Rydzyka z szeregowym
działaczem Solidarności, który chodził na wszystkie zadymy w latach 80., a dziś
w wyborach na szefa związku głosuje wyłącznie na Śniadka, bo nawet Piotr Duda
to dla niego „miękki kumpel platformersów”? Co wreszcie łączy gardłującego za
Kaczyńskim w Lidlu bezrobotnego z linii otwockiej z właścicielem prężnie
rozwijającego się biznesu z Pomorza?
Żadna analiza klasowa ani historyczna tutaj nie wypali. Kaczyński od
początku werbował do swojej kadrówki ludzi z każdej grupy społecznej i z
dowolną biografią. Werbował ich na resentyment, niezadowolenie, zawiść,
poczucie krzywdy - czasem faktycznej, a czasami wynikającej z emocjonalnego
pokręcenia werbowanych.
KTO SIĘ
POTKNĄŁ NA TRANSFORMACJI
Skąd się biorą resentyment i poczucie frustracji? Dlaczego
są tak masowe w Polsce, która odniosła sukces, co przyznają nawet ministrowie
z PiS, kiedy już przychodzi im tym sukcesem zarządzać i sukcesu bronić? Otóż
rok 1989 był początkiem budowania karier i siły nowego polskiego mieszczaństwa,
ale z drugiej strony stał się też początkiem frustracji wielu ludzi z różnych
stron historycznych i społecznych barykad. Każdy mógł się potknąć na swojej
faktycznej lub wyobrażonej traumie. Komuniści potykali się na miażdżącej
przegranej PZPR w wyborach 4 czerwca 1989, którą uznali za wyraz
niewdzięczności Polaków. Z kolei postsolidarnościowi antykomuniści nie byli
zadowoleni z kompromisu, jakim zakończył się konflikt lat 80. Później potknęli
się na wyborczym zwycięstwie Kwaśniewskiego, a następnie Millera, które uznali
za historyczną niesprawiedliwość albo wynik okrągłostołowego spisku. Ta część
Kościoła, która po upadku PRL oczekiwała jeszcze większych przywilejów jako
rewanżu Polaków za Jana Pawia II i pomoc w obaleniu komuny potknęła się na
mimo wszystko zbyt dla niej świeckim i liberalnym wyborze III RP. Stoczniowcy
czy górnicy potknęli się na tym, że nowa Polska nie dała im zadośćuczynienia
za udział w obalaniu PRL. Przeciwnie - zmusiła ich do przyglądania się
beneficjentom nowego bogactwa, do którego oni sami nie mieli dostępu.
Było wiele powodów, aby uznać transformację i III RP za rzeczywistość
nie swoją i wrogą. Tym bardziej jeśli samemu się na transformację nie załapało.
Tak jak nie załapała się na nią część niższego aparatu PZPR - najczęściej z
prowincji, pozostawiona w dołkach startowych przez Millera, Kwaśniewskiego czy
niektórych najbogatszych Polaków zaczynających swoją biznesową karierę jeszcze
w PRL. Podobnie wielu dawnych szeregowych członków Solidarności nie odnajdywało
się w politycznych sukcesach ludzi wywodzących się z opozycji demokratycznej
lub ze związku. Do tego dochodziły kwestie godnościowe - zakwestionowanie
pozycji Polaków jako zawsze niewinnej ofiary poprzez traumatyczną dla wielu
dyskusję o Jedwabnem, o stosunkach polsko-ukraińskich, o własnych błędach,
które w przeszłości doprowadziły do utraty państwa.
Proporcje tych, którym się w III RP powiodło i próbują jej bronić, do
tych, którzy przegrali albo czują się skrzywdzeni, dodatkowo zaburza syndrom
wielokrotnie opisywany przez profesora Janusza Czapińskiego w jego badaniach
nad kapitałem społecznym w Polsce (czy raczej słabością kapitału społecznego w
narodzie przez kilkaset lat dziczejącym bez własnego państwa). Ten syndrom to
„prywatyzacja własnego biograficznego sukcesu i upublicznienie czy upaństwowienie
osobistych porażek”. Jeśli coś się nam w życiu powiodło, uznajemy to za zasługę
wyłącznie nas samych - naszego sprytu, talentu czy pracowitości, wbrew
przeciwnościom losu i kłodom rzucanym nam pod nogi przez innych. Jeśli jednak
coś nam w życiu nie wyszło, to winni są: III RP, transformacja, Zachód, Niemcy,
Żydzi, solidaruchy, komuchy. W ten sposób nawet z własnych skomplikowanych
biografii frustraci i ludzie resentymentu, którzy stanowią dzisiaj kadrówkę Kaczyńskiego,
wyciągają to, co jest im potrzebne. Każdy sukces to oni sami, zawsze dzielni,
zawsze prący pod wiatr, a każda porażka to wina Balcerowicza, Geremka,
Michnika, Wałęsy Kwaśniewskiego, Millera.
NASZA MAŁA WOJNA DOMOWA
Kadrówka Jarosława Kaczyńskiego jest obecna w każdej
grupie społecznej, ale nie oznacza to, że całe te
grupy są jego zwolennikami i poprą go w obecnym konflikcie. I tak na przykład
spora część kadrówki resentymentu to inteligenci (Piotr Gliński, Ryszard
Legutko, Zdzisław Krasnodębski, Andrzej Nowak, prawicowe organizacje na wielu
uniwersytetach - w paru ważnych inteligenckich zawodach). Można nawet
powiedzieć, że to Kaczyński jako pierwszy od czasu zniknięcia Unii Wolności po inteligencję
politycznie sięgnął, wykorzystując rozmaite godnościowe i ekonomiczne
inteligenckie frustracje związane z transformacją. Tusk uważał inteligencję za
przeszłość, nawet jeśli jej nie atakował. Sądził, że bezpieczniejsze będzie
odprowadzenie inteligencji z honorami do grobu.
A jednak większość inteligencji przeciwstawiła się Kaczyńskiemu w szeregach
KOD. Ta grupa społeczna okazuje się naturalnie liberalna i na autorytaryzm
Kaczyńskiego reaguje dość żywiołowo. Z kolei Jarosław Gowin apeluje w imieniu
Kaczyńskiego do najbardziej sfrustrowanej części konserwatywnych mieszczan,
przekonując ich, że III RP demoralizowała, pozbawiała wiary, promowała gender, ale także ograniczała wolność ekonomiczną mieszczaństwa.
Jarosław Gowin jest jednym z thatcherystów w obozie prawicy, a jednak większość
nowego polskiego mieszczaństwa uważa Gowina za zdrajcę, a Kaczyńskiego za
polityka najbardziej niebezpiecznego dla przyszłości własnej grupy społecznej.
W każdym praktycznie środowisku społecznym Kaczyński dysponuje dziś
gronem zwolenników, które teraz rozbudowuje, awansuje, wzmacnia pieniędzmi i
stanowiskami. Stworzona przez niego kadrówka resentymentu pozostaje
mniejszością, jednak dobrze zorganizowana mniejszość może zdominować i podporządkować sobie zdezorganizowaną i podzieloną
większość, o czym wiemy od czasów Lenina rozpędzającego Konstytuantę i
wygrywającego wojnę domową prowadzoną przez bolszewików przeciwko wszystkim
praktycznie grupom społecznym i nurtom ideowym w Rosji.
KOD jest dowodem na to, że inteligencja i mieszczaństwo mogą się zorganizować
i skutecznie zmobilizować przeciwko kadrówce Kaczyńskiego. Jednak Kaczyński
dzięki swojej kadrówce resentymentu zdołał się głęboko zakorzenić społecznie rozpoczął w Polsce faktyczną wojnę
domową, która nawet jeśli uda się w końcu kadrówkę resentymentu pokonać,
będzie długa, bolesna, niszcząca
ŹRÓDŁO
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz