piątek, 21 czerwca 2019

Chytrość rozumu



Jak z normalności klasy średniej zrobić program polityczny, a nie tylko mantrę? Jak bronić polskiego mieszczaństwa przed radykalizmami, które uważają klasę średnią wyłącznie za dojną krowę?

W 1983 roku francuski intelektualista Jean-Franęois Revel na­pisał książkę „Jak giną demokracje”. Chciał ostrzec, przebudzić zachodnie li­beralne mieszczaństwo, ale udało mu się tylko przedstawić apokaliptyczną wizję Zachodu, który już zginął, liberalnej de­mokracji, która już się skończyła.
   Na usprawiedliwienie Revela trzeba powiedzieć, że dowodów na apokalipsę Zachodu miał sporo. Kolejne rewolucje w Trzecim świecie, od Etiopii i Ango­li po Nikaraguę, zwykle wspierane przez radzieckich czy kubańskich żołnie­rzy. Do tego neokomunistyczne nostal­gie zachodnioeuropejskiej radykalnej młodzieży, która maszerowała w wieloty­sięcznych manifestacjach, domagając się nuklearnego rozbrojenia NATO.
Problem z apokalipsą był tylko jeden - wcale nie zamierzała nadejść. W 1983 roku komunizm, który wedle Revela miał wkrótce zwyciężyć na całym świecie, już faktycznie nie istniał. Pokazała to Solidar­ność, a nawet jej spacyfikowanie, które nie przywróciło życia komunizmowi w Pol­sce. Dwa lata później w ZSRR miał dojść do władzy Gorbaczow. Został wybrany aby zreformować umierający komunizm, ale stał się już tylko jego grabarzem. ZSRR był trupem (choć wyposażonym w broń atomową). Upaństwowiona gospodar­ka zbankrutowała. Pluralizm demokracji, ostrożny centryzm mieszczaństwa, egoizm prywatnego biznesu - w których Jean-Franęois Revel widział największe ryzyko - zapewniły Zachodowi zwycię­stwo w walce z pozornie jednolitym i sil­nym totalitaryzmem.

APOKALIPSA NASZYCH CZASÓW
Przypominam sobie tamtą wielką pomyłkę niezłego intelektualisty, kiedy dziś czytam kolejne apokaliptycz­ne powieści Michela Houellebecqa (od „Uległości” po „Serotoninę”). Umiera­jące zachodnie mieszczaństwo pogrą­ża się w nich w seksualnej dekadencji, czekając na Putina czy islam. Albo ko­lejne wywiady z Marcinem Królem (po­cząwszy od „Byliśmy głupi” aż po „Idzie chaos”), z których dowiaduję się, że „libe­ralna demokracja i III RP się skończyły”. Nie jestem populistą, szanuję autorytety i ekspertów, w każdym razie próbuję. Ale właśnie dlatego oczekuję od nich cięż­kiej pracy i diagnoz - szczególnie w chwili próby. Zamiast tego częstują mnie apoka­liptycznym zblazowaniem. Zrozumiałym u Houellebecqa, który zawsze tylko paso­żytował na liberalizmie, ale niewytłuma­czalnym u Króla, który jako redaktor „Res Publiki” walczył o liberalizm w Polsce, czuł się za niego współodpowiedzialny.
   Polskie liberalne mieszczaństwo wal­czy dziś o życie. Mając przeciwko sobie koalicję autorytarnej prawicy i przedsoborowego Kościoła; Kaczyńskiego, Ry­dzyka i Jędraszewskiego. W tej walce potrzebuje dobrej ekonomicznej i spo­łecznej diagnozy, asertywnego języka, by nie być zakładnikiem złotoustych prawi­cowych i lewicowych radykałów.
   My, centryści, nie jesteśmy klerykałami ani antyklerykałami; nie jesteśmy nacjonalistami ani nie gardzimy Polską.
Chcemy emancypacji wszystkich grup społecznych, ale mamy dosyć radykalizującej się politycznej poprawności, która pod karą medialnego wykluczenia unie­możliwia formułowanie realistycznych społecznych diagnoz. Nie boimy się imi­grantów, ale uważamy, że każdy funda­mentalizm religijny i tożsamościowy powinien być kontrolowany - zarówno własny, jak i obcy. Nie zachwycamy się więc nienawidzącymi świeckiego Za­chodu fundamentalistycznym i mułłami, podobnie jak nie zachwycamy się niena­widzącymi świeckiego Zachodu radiomaryjnymi proboszczami. Nie jesteśmy neoliberałami (rozumiemy konieczność regulowania globalnego kapitalizmu), ale odrzucamy komunistyczne nostalgie młodych oburzonych.
   Jak z normalności zrobić program po­lityczny, a nie tylko mantrę? Jak efek­tywnie bronić polskiego mieszczaństwa przed radykalizmami, które uważają klasę średnią wyłącznie za dojną krowę przymuszaną do tego, by utrzymywać za­równo lud (minimalny dochód podsta­wowy), jak i oligarchię (raje podatkowe i degresja podatkowa)? Jak walczyć z pro­cesem oligarchizacji globalnego społe­czeństwa, który daje oligarchom władzę polityczną (patrz Trump i Morawiecki, ich odwieczna strategia manipulowania ludem za pomocą chleba i igrzysk).
   To są moje pytania do Marcina Króla, bo wierzę, że wciąż potrafiłby dostarczyć polskiemu mieszczaństwu kompetentne ekspertyzy i diagnozy.
   Na razie od kogoś zupełnie innego dostaję na te pytania odpowiedź. Rozmawiam z burmistrzem warszawskiej dzielnicy Włochy Arturem Wołczackim. Do 2014 roku w cuglach wygrywało tu PiS. A jeszcze wcześniej rządziły rozma­ite mieszanki starej lewicy tęskniącej za komunizmem i tradycjonalistycznej prawicy tęskniącej za Sarmacją i przedsoborowym katolicyzmem. Wśród miesz­kańców dzielnicy dominowały wówczas resztki wielkoprzemysłowego proletaria­tu, resztki chłoporobotników i pogrobowcy mazowieckiej szlachty którym z całej świetności pozostały odziedziczone po przodkach karabele i snobizm.

DUMNI Z AWANSU
Dopiero w wyborach samorządo­wych 2018 roku Koalicja Obywatelska odniosła tu miażdżące zwycięstwo nad PiS. A w wyborach do Parlamentu Euro­pejskiego ugrupowania skupione w KE zdobyły ponad 50 procent głosów. We Włochach właściwie nie ma PSL, więc rządzącej dzielnicą koalicji nie zagra­ża hamletyzowanie Waldemara Pawla­ka zahaczonego przez PiS. O zwycięstwie liberalnego centrum we Włochach prze­sądziło to, że dzielnicę przejęły „słoiki”. Mieszczaństwo ze społecznego awan­su III RP, które zamieszkało na nowych strzeżonych osiedlach i w niestrzeżonych plombach. Tak bardzo znienawidzone przez najmłodszą hipsterską lewicę, nie­istniejącą politycznie, ale nadreprezentowaną w centralnych liberalnych mediach.
   To w większości dzieci chłopskie lub przybysze z prowincji. Nie gardzą ro­dzicami ani pochodzeniem, uwielbia­ją „małomiasteczkowe” piosenki Dawida Podsiadły, ale nie mają zamiaru wstydzić się swojego awansu. Są z niego dumne.
   Zwycięstwo Koalicji we Włochach to świadectwo awansu społecznego napraw­dę masowego, skoro jest w stanie wymie­nić władzę w wielotysięcznej dzielnicy na obrzeżach miasta. Nie awansu z legity­macją partyjną wręczoną przez Kaczyń­skiego, Gowina czy Ziobrę, ale awansu zawdzięczanemu pracy, nauce albo pod­jęciu biznesowego ryzyka
   Jak opowiada burmistrz - urodzony w połowie lat 70., należący do pokolenia młodszego niż moje, ale które w przeci­wieństwie do milenialsów osiągnęło spo­łeczną i ekonomiczną dojrzałość - jest to awans czasem przez własne małe fir­my zbudowane na pomyśle, a nie na poli­tycznym zleceniu, a czasem przez pracę w korporacjach, które z punktu widzenia hipsterskiej lewicy są najgorszym złem, ale dla młodych ludzi z prowincji są ścież­ką awansu, którego nigdy nie zapewniłaby im wegetacja w rodzinnym gospodarstwie.
   Tam, gdzie dokonuje się awans spo­łeczny, wygrywa poi i tyczne centrum. Kto awans społeczny odrzuca, zasila prawi­cowe i lewicowe nostalgie za przytulnym paternalizmem Kościoła czy partii. Jeśli liberalna demokracja w Polsce ocaleje, to nie dzięki zblazowanym intelektualistom, którzy z bohemiczną lekkością będą ob­wieszczali jej koniec. Ocaleje dzięki tym fajnym mieszczanom.
   Nowi mieszczanie nie mają swojej ideologii, czasem nawet nie mają moc­nego języka. Jednak największy filozof nowoczesnego Zachodu, Georg Wilhelm Friedrich Hegel, mawiał, że idee zmienia­ją historię wyłącznie dzięki „chytrości ro­zumu”. Zakorzeniającej je w interesach najbardziej prężnych grup społecznych. Mieszczańskie „słoiki” rzadko czytają Hegla, ale instynktownie wiedzą, że so­jusz Kaczyńskiego z Rydzykiem, Morawieckiego z Jędraszewskim czy Ziobry i Jakiego z Międlarem - to śmierć dla nich, dla ich dzieci, dla ich ambicji.
   Wierzę w niepowstrzymaną siłę spo­łecznego awansu. Wierzę w „słoiki” i wie­rzę w ich polityczną reprezentację. Znów nie zadowolę Adama Leszczyńskiego, Kai Puto czy całego legionu sarkastycznych użytkowników Facebooka. Pasożytu­jących na liberalnej demokracji, głosu­jących na Partię Razem czy na Wiosnę Biedronia, ale mających pretensje do Ko­alicji Europejskiej, że zabrakło jej głosów, by wygrać z Kaczyńskim.
   Gdyby nie Koalicja wychodzona, wy­pracowana i wywalczona przez Grzegorza Schetynę, „słoiki” z Włoch nie miałyby na kogo głosować, nie mogłyby przejąć wła­dzy nad swoją dzielnicą, wpadłyby w łapy Rydzyka i Kaczyńskiego. Schetyna ma wiele cech innego politycznego repre­zentanta mieszczańskich „słoików”, Oli­vera Cromwella, który nie był piękny i nie przepadali za nim liderzy opinii publicz­nej. Ale był twardy, dlatego pokonał za­równo arystokrację brytyjską, jak i dążący do odzyskania władzy nad Anglią kontr- reformacyjny Kościół.
   Na poziomie organizacyjnym Koalicja jest najlepszym politycznym narzędziem awansującego polskiego mieszczań­stwa. Jednak opozycja potrzebuje języka, w którym mogłaby wyrażać interesy re­prezentowanego przez siebie mieszczań­stwa, nazwać i dowartościować społeczny awans, jaki nastąpił w III RP. Cromwell miał za sobą radykalną reformację, tych wszystkich kwakrów, metodystów, bap­tystów wierzących w ewangelię, nie w Kościół, który ewangelii czasem się sprzeniewierzał.
   W Polsce nie ma dzisiaj religii, któ­ra wsparłaby „słoiki”, pobłogosławiła ich pragnienie emancypacji. Nie ma też do­brej filozofii, która nazwałaby ich rolę w historii. Ale to już naprawdę nie są rzeczy, których należałoby wymagać od Schetyny, Trzaskowskiego, Jaśkowiaka czy Zdanowskiej. Jeśli miałbym pod tym względem zgłaszać do kogoś roszczenia - a bardzo nie lubię roszczeń, mam w so­bie za dużo poczucia winy z powodu róż­nych słabości mojego politycznego obozu - to zapytałbym profesora Marcina Kró­la, biskupa Grzegorza Rysia, parę innych osób w polskim Kościele i akademii: dla­czego liberalizm w Polsce nie dorobił się dobrej filozofii i dobrej religii?
Cezary Michalski

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz