Jak z normalności
klasy średniej zrobić program polityczny, a nie tylko mantrę? Jak bronić
polskiego mieszczaństwa przed radykalizmami, które uważają klasę średnią
wyłącznie za dojną krowę?
W
1983 roku francuski intelektualista Jean-Franęois Revel napisał książkę „Jak giną
demokracje”. Chciał ostrzec, przebudzić zachodnie liberalne mieszczaństwo, ale
udało mu się tylko przedstawić apokaliptyczną wizję Zachodu, który już zginął,
liberalnej demokracji, która już się skończyła.
Na usprawiedliwienie Revela trzeba
powiedzieć, że dowodów na apokalipsę Zachodu miał sporo. Kolejne rewolucje w
Trzecim świecie, od Etiopii i Angoli po Nikaraguę, zwykle wspierane przez
radzieckich czy kubańskich żołnierzy. Do tego neokomunistyczne nostalgie zachodnioeuropejskiej
radykalnej młodzieży, która maszerowała w wielotysięcznych manifestacjach,
domagając się nuklearnego rozbrojenia NATO.
Problem z apokalipsą był tylko
jeden - wcale nie zamierzała nadejść. W 1983
roku komunizm, który wedle Revela miał wkrótce zwyciężyć na całym
świecie, już faktycznie nie istniał. Pokazała to Solidarność, a nawet jej
spacyfikowanie, które nie przywróciło życia komunizmowi w Polsce. Dwa lata
później w ZSRR miał dojść do władzy Gorbaczow. Został wybrany aby zreformować umierający
komunizm, ale stał się już tylko jego grabarzem. ZSRR był trupem (choć
wyposażonym w broń atomową). Upaństwowiona
gospodarka zbankrutowała. Pluralizm demokracji, ostrożny centryzm
mieszczaństwa, egoizm prywatnego biznesu - w
których Jean-Franęois Revel widział największe ryzyko
- zapewniły Zachodowi zwycięstwo w walce z pozornie jednolitym i silnym
totalitaryzmem.
APOKALIPSA NASZYCH
CZASÓW
Przypominam sobie tamtą wielką pomyłkę niezłego
intelektualisty, kiedy dziś
czytam kolejne apokaliptyczne powieści Michela Houellebecqa (od „Uległości” po „Serotoninę”). Umierające
zachodnie mieszczaństwo pogrąża się w nich w seksualnej dekadencji, czekając
na Putina czy islam. Albo kolejne wywiady z Marcinem Królem (począwszy od
„Byliśmy głupi” aż po „Idzie chaos”), z których dowiaduję się, że „liberalna
demokracja i III RP się skończyły”. Nie jestem populistą, szanuję autorytety i
ekspertów, w każdym razie próbuję. Ale właśnie dlatego oczekuję od nich ciężkiej
pracy i diagnoz - szczególnie w chwili próby. Zamiast tego częstują mnie apokaliptycznym
zblazowaniem. Zrozumiałym u Houellebecqa,
który zawsze tylko pasożytował na liberalizmie, ale niewytłumaczalnym
u Króla, który jako redaktor „Res Publiki” walczył o liberalizm w Polsce, czuł
się za niego współodpowiedzialny.
Polskie liberalne mieszczaństwo walczy dziś o życie. Mając
przeciwko sobie koalicję autorytarnej prawicy i przedsoborowego Kościoła;
Kaczyńskiego, Rydzyka i Jędraszewskiego. W tej walce potrzebuje dobrej
ekonomicznej i społecznej diagnozy, asertywnego języka, by nie być
zakładnikiem złotoustych prawicowych i lewicowych radykałów.
My, centryści, nie jesteśmy klerykałami ani
antyklerykałami; nie jesteśmy nacjonalistami ani nie gardzimy Polską.
Chcemy emancypacji wszystkich grup
społecznych, ale mamy dosyć radykalizującej się politycznej poprawności, która
pod karą medialnego wykluczenia uniemożliwia formułowanie realistycznych
społecznych diagnoz. Nie boimy się imigrantów, ale uważamy, że każdy fundamentalizm
religijny i tożsamościowy powinien być kontrolowany - zarówno własny, jak i
obcy. Nie zachwycamy się więc nienawidzącymi świeckiego Zachodu
fundamentalistycznym i mułłami, podobnie jak nie zachwycamy się nienawidzącymi
świeckiego Zachodu radiomaryjnymi proboszczami. Nie jesteśmy neoliberałami
(rozumiemy konieczność regulowania globalnego kapitalizmu), ale odrzucamy
komunistyczne nostalgie młodych oburzonych.
Jak z normalności zrobić program polityczny, a nie tylko
mantrę? Jak efektywnie bronić polskiego mieszczaństwa przed radykalizmami,
które uważają klasę średnią wyłącznie za dojną krowę przymuszaną do tego, by
utrzymywać zarówno lud (minimalny dochód podstawowy), jak i oligarchię (raje
podatkowe i degresja podatkowa)? Jak walczyć z procesem oligarchizacji globalnego
społeczeństwa, który daje oligarchom władzę polityczną (patrz Trump i Morawiecki, ich odwieczna strategia manipulowania ludem
za pomocą chleba i igrzysk).
To są moje pytania do Marcina Króla, bo wierzę, że wciąż
potrafiłby dostarczyć polskiemu mieszczaństwu kompetentne ekspertyzy i
diagnozy.
Na razie od kogoś zupełnie innego dostaję na te pytania
odpowiedź. Rozmawiam z burmistrzem warszawskiej dzielnicy Włochy Arturem
Wołczackim. Do 2014 roku w cuglach wygrywało tu PiS. A jeszcze wcześniej rządziły
rozmaite mieszanki starej lewicy tęskniącej za komunizmem i
tradycjonalistycznej prawicy tęskniącej za Sarmacją i przedsoborowym
katolicyzmem. Wśród mieszkańców dzielnicy dominowały wówczas resztki
wielkoprzemysłowego proletariatu, resztki chłoporobotników i pogrobowcy
mazowieckiej szlachty którym z całej świetności pozostały odziedziczone po
przodkach karabele i snobizm.
DUMNI Z AWANSU
Dopiero w wyborach samorządowych 2018 roku Koalicja Obywatelska odniosła tu
miażdżące zwycięstwo nad PiS. A w wyborach do Parlamentu Europejskiego
ugrupowania skupione w KE zdobyły ponad 50 procent głosów. We Włochach
właściwie nie ma PSL, więc rządzącej dzielnicą koalicji nie zagraża
hamletyzowanie Waldemara Pawlaka zahaczonego przez PiS. O zwycięstwie
liberalnego centrum we Włochach przesądziło to, że dzielnicę przejęły
„słoiki”. Mieszczaństwo ze społecznego awansu III RP, które zamieszkało na
nowych strzeżonych osiedlach i w niestrzeżonych plombach. Tak bardzo
znienawidzone przez najmłodszą hipsterską lewicę, nieistniejącą politycznie,
ale nadreprezentowaną w centralnych liberalnych mediach.
To w większości dzieci chłopskie lub przybysze z prowincji.
Nie gardzą rodzicami ani pochodzeniem, uwielbiają „małomiasteczkowe” piosenki
Dawida Podsiadły, ale nie mają zamiaru wstydzić się swojego awansu. Są z niego
dumne.
Zwycięstwo Koalicji we Włochach to świadectwo awansu
społecznego naprawdę masowego, skoro jest w stanie wymienić władzę w wielotysięcznej
dzielnicy na obrzeżach miasta. Nie awansu z legitymacją partyjną wręczoną
przez Kaczyńskiego, Gowina czy Ziobrę, ale awansu zawdzięczanemu pracy, nauce
albo podjęciu biznesowego ryzyka
Jak opowiada burmistrz - urodzony w połowie lat 70.,
należący do pokolenia młodszego niż moje, ale które w przeciwieństwie do
milenialsów osiągnęło społeczną i ekonomiczną dojrzałość - jest to awans
czasem przez własne małe firmy zbudowane na pomyśle, a nie na politycznym
zleceniu, a czasem przez pracę w korporacjach, które z punktu widzenia
hipsterskiej lewicy są najgorszym złem, ale dla młodych ludzi z prowincji są
ścieżką awansu, którego nigdy nie zapewniłaby im wegetacja w rodzinnym
gospodarstwie.
Tam, gdzie dokonuje się awans społeczny, wygrywa poi i
tyczne centrum. Kto awans społeczny odrzuca, zasila prawicowe i lewicowe
nostalgie za przytulnym paternalizmem Kościoła czy partii. Jeśli liberalna
demokracja w Polsce ocaleje, to nie dzięki zblazowanym intelektualistom,
którzy z bohemiczną lekkością będą obwieszczali jej
koniec. Ocaleje dzięki tym fajnym mieszczanom.
Nowi mieszczanie nie mają swojej ideologii, czasem nawet
nie mają mocnego języka. Jednak największy filozof nowoczesnego Zachodu, Georg
Wilhelm Friedrich Hegel, mawiał, że idee zmieniają historię wyłącznie dzięki
„chytrości rozumu”. Zakorzeniającej je w interesach najbardziej prężnych grup
społecznych. Mieszczańskie „słoiki” rzadko czytają Hegla, ale instynktownie
wiedzą, że sojusz Kaczyńskiego z Rydzykiem, Morawieckiego z Jędraszewskim czy
Ziobry i Jakiego z Międlarem - to śmierć dla nich, dla ich dzieci, dla ich
ambicji.
Wierzę w niepowstrzymaną siłę społecznego awansu. Wierzę w
„słoiki” i wierzę w ich polityczną reprezentację. Znów nie zadowolę Adama Leszczyńskiego, Kai Puto czy całego
legionu sarkastycznych użytkowników Facebooka. Pasożytujących na liberalnej
demokracji, głosujących na Partię Razem czy na Wiosnę Biedronia, ale mających
pretensje do Koalicji Europejskiej, że zabrakło jej głosów, by wygrać z
Kaczyńskim.
Gdyby nie Koalicja wychodzona, wypracowana i wywalczona
przez Grzegorza Schetynę, „słoiki” z Włoch nie miałyby na kogo głosować, nie
mogłyby przejąć władzy nad swoją dzielnicą, wpadłyby w łapy Rydzyka i
Kaczyńskiego. Schetyna ma wiele cech innego politycznego reprezentanta
mieszczańskich „słoików”, Olivera Cromwella, który nie był
piękny i nie przepadali za nim liderzy opinii publicznej. Ale był twardy,
dlatego pokonał zarówno arystokrację brytyjską, jak i dążący do odzyskania
władzy nad Anglią kontr- reformacyjny Kościół.
Na poziomie organizacyjnym Koalicja jest najlepszym
politycznym narzędziem awansującego polskiego mieszczaństwa. Jednak opozycja
potrzebuje języka, w którym mogłaby wyrażać interesy reprezentowanego przez
siebie mieszczaństwa, nazwać i dowartościować społeczny awans, jaki nastąpił w
III RP. Cromwell miał za sobą radykalną reformację, tych wszystkich kwakrów,
metodystów, baptystów wierzących w ewangelię, nie w Kościół, który ewangelii
czasem się sprzeniewierzał.
W Polsce nie ma dzisiaj religii, która wsparłaby „słoiki”,
pobłogosławiła ich pragnienie emancypacji. Nie ma też dobrej filozofii, która
nazwałaby ich rolę w historii. Ale to już naprawdę nie są rzeczy, których
należałoby wymagać od Schetyny, Trzaskowskiego, Jaśkowiaka czy Zdanowskiej.
Jeśli miałbym pod tym względem zgłaszać do kogoś roszczenia - a bardzo nie lubię roszczeń, mam w sobie za dużo poczucia
winy z powodu różnych słabości mojego politycznego obozu - to zapytałbym profesora Marcina Króla, biskupa Grzegorza
Rysia, parę innych osób w polskim Kościele i akademii: dlaczego liberalizm w
Polsce nie dorobił się dobrej filozofii i dobrej religii?
Cezary Michalski
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz