środa, 19 czerwca 2019

"Gry nagraniami" i "Taśmy wyklęte"



W piątą rocznicę wybuchu afery taśmowej, która zmiotła rząd PO-PSL, publikujemy fragment ukazującej się właśnie książki naszego dziennikarza Grzegorza Rzeczkowskiego poświęconej wciąż niewyjaśnionym tropom kelnerskiego „studia nagrań" Dzięki ujawnionym teraz listom Marka Falenty do Jarosława Kaczyńskiego i Andrzeja Dudy sprawa znowu stała się gorąca.

Jestem wściekły. Na moje państwo, jego instytucje, oportunistycznych oficerów służb i policji, prokuratorów, urzędników, polityków. Na ludzi, którzy dopuścili do tego, że przez co najmniej rok dwóch pracow­ników restauracji nagrywało elitę naszego państwa podczas prywatnych spotkań. Na ludzi odpowiedzialnych za to, że choć od wybuchu afery podsłuchowej minęło pięć lat, wciąż nie wiemy, kto oprócz Marka Falenty stał za kelnerami i kim są ci „trzymający taśmy”. Na tych wszystkich, którzy nie wywiązali się ze swych obowiązków, by sięgnąć dalej niż biznesowo-finansowy wątek afery podsłuchowej; zamiast tego ograniczyli się do tro­pienia tzw. spisku kelnerów i przebiegłego, choć niezbyt biegłego biznesmena i jego szwagra.
   Jestem zły jako człowiek, ale także, a może przede wszystkim, jako obywatel. To był największy zamach na struktury państwa i jego najważniejszych przedstawicieli. Największa tego typu afera w historii zachodnich demokracji, w której spisek objął ponad 100 osób.
   Gdy w czerwcu 2014 r. wybuchła afera, ówczesny premier Do­nald Tusk na pierwszej konferencji prasowej podkreślał, że sprawę - którą nazwał próbą zamachu stanu - trzeba „wyjaśnić szczegó­łowo i co do milimetra”, nie pomijając żadnego wątku - bizneso­wego, przestępczego, nielegalnej operacji obcych służb. Obieca­na przez Tuska informacja nigdy nie została przedstawiona, tak jak nie powstała mapa zagrożeń czy strat, jakie państwo polskie mogło ponieść w związku z potencjalnym ujawnieniem tajemnic czy użyciem nagrań do szantażu przez obce służby. W ten sposób „państwo teoretyczne” objawiło się w całej pełni. Do dziś nie po­trafi ono zneutralizować zagrożenia w postaci nagrań, o których wiadomo, że istnieją, ale nie zostały jeszcze opublikowane. Zgoda na to, by ta bomba nadal tykała, to największy chyba skandal i naj­mocniejszy dowód świadczący o słabości państwa, jego struktur i instytucji. Skandal, który dziś obciąża przede wszystkim rząd PiS. „Taśmowe” ładunki wciąż są aktywne, a eksplodując od czasu do czasu, wyrządzają mniejsze i większe szkody, o czym przeko­nał się premier Mateusz Morawiecki, którego pozycja mocno się zachwiała po tym, jak nagranie z jego udziałem ujrzało światło dzienne jesienią 2018 r. Ponad pięć lat po rejestracji!
   Nie wyjaśniając wszystkich okoliczności afery podsłucho­wej, kierowane przez polityków PiS instytucje odpowiedzialne za bezpieczeństwo pozwalają szantażystom trzymać państwo w szachu. To w najlepszym przypadku objaw ogromnej słabości i krótkowzroczności, ale i dowód na brak zainteresowania roz­wikłaniem tej zagadki, co może oznaczać, że ci, którzy powinni to zrobić, sami są w nią zamieszani.

Jedną z ważnych osób dramatu jest bez wątpienia Martin Bożek, były oficer katowickiej ABW, który przez lata uchodził za jednego z najbliższych współpracowników Mariusza „Ma­ria” Kamińskiego szefa CBA. To on według analiz przeprowa­dzonych przez „abwerę” był tym, który najbardziej interesował się taśmami.
   Bożek, rocznik 1975, doktor nauk prawnych, wykładowca, współtwórca ustawy o CBA i jego funkcjonariusz od samego początku. Zaczynał jako szef delegatury biura we Wrocławiu, by później zostać dy­rektorem zarządu operacji regionalnych w warszawskiej centrali. - Obok Ernesta Bejdy i Macieja Wąsika był najważniej­szym współpracownikiem Maria - mówi były funkcjonariusz CBA. Jego atutem było niewątpliwie to, że doskonale znał funk­cjonariuszy z terenu, także tych z Wrocła­wia, tym bardziej że tamtejsza delegatura biura zyskała miano bastionu Kamińskie­go - to tam trafiały najważniejsze śledztwa z politycznym podtekstem.
   Wystarczy powiedzieć, że to wrocławska delegatura prowadziła działania w najważ­niejszych sprawach z udziałem polityków PO, czyli głośną prowokację przeciwko po­słance Beacie Sawickiej, rozpracowywała również aferę hazardową i stoczniową. Do­dajmy do niej jeszcze aferę gruntową wyce­lowaną w Andrzeja Leppera, w tej operacji również uczestniczył Martin Bożek. Nie bez powodu on, Bożek, uchodzi za jednego z bardziej inteligentnych, a także doświad­czonych w prowadzeniu operacji specjal­nych. Pod tym względem przerasta o głowę wszystkich ze ścisłego kierownictwa CBA.
   Wrocławska delegatura uchodziła za najbardziej pisowską na­wet długo po tym, jak w 2009 r. Donald Tusk wyrzucił Kamińskie­go z CBA. „W czasach rządów Platformy w centrali w Warszawie panowała opinia, że z wrocławskiej delegatury cieknie jak z dziu­rawego wiadra. Informacje z prowadzonych śledztw, stenogramy z podsłuchów, a nawet dokumenty oznaczone klauzulą »tajne« publikowały »niepokorne« media, a ich treść znali politycy pra­wicy” - to opinia dziennikarza śledczego wrocławskiej „Gazety Wyborczej” Jacka Harłukowicza. Opinii tej niebyły w stanie zmie­nić nawet niemal sześcioletnie rządy w CBA Pawła Wojtunika, który nie zdecydował się na głębokie „czyszczenie” tej delegatury. W sprawie podsłuchowej przyniosło to opłakane skutki.
   Gdy w 2011 r. Kamiński zdobył poselski mandat i wszedł do Sejmu, nie zapomniał o współpracowniku, który w jednym palcu miał wszystko, co się działo w terenie. Bożek, który rów­nież startował wtedy z listy PiS, ale bez sukcesu, nie tylko został jego poselskim asystentem, lecz także doradcą sejmowej komi­sji do spraw speesłużb wskazanym przez partię. Był więc okiem i uchem Kamińskiego, rejestrował to, co pojawiało się w komisji. A pojawiało się sporo, bo w tamtym czasie na jej posiedzeniach służby regularnie raportowały o swojej pracy. Jak się później oka­zało, Bożek odegrał również istotną rolę w aferze podsłuchowej. Obok pewnego majora.

W aktach sprawy podsłuchowej znaleźć można dwa e-maile, które Bożek wysłał do majora Leszka Pietraszka, szefa katowickiej ABW. Trafiły do jego skrzynki 25 kwietnia 2014 r., a więc siedem tygodni przed wybuchem afery. Dlaczego Bożek napisał właśnie do majora Pietraszka? Nie mógł wybrać lepiej. Znali się jeszcze z czasów, gdy pod koniec lat 90. byli funk­cjonariuszami katowickiej delegatury Urzędu Ochrony Pań­stwa, gdzie rozpracowywali sprawy gospodarcze. Choć „znali” to niewłaściwe słowo. Lepszym byłoby - „przyjaźnili się”. Jak mówi ich znajomy z tamtych czasów, spotykali się prywatnie, razem z rodzinami wyjeżdżali na zagraniczne wakacje.
   Bożek, który nazywał Pietraszka „bardzo dobrym kolegą”, pisał do niego tak (pisownia oryginalna): „tylko do ciebie: (ju­tro) - (pojutrze) - (nigdy) - rozm. z m. falenta [Falenta - red.]. czyli... chce się otworzyć, czy coś cię inte­resuje z jego bredni? pzdr. widzimy siiiię 10. hitek”. Niespełna pół godziny później dopi­sał: „c. d - marek f. różnie mówią, oskarżony w 2 sprw. jedna dot. czestochowsk. ale po- układ. gość. nie wiem dlaczego chce gad... rożnie mówią... jak cos masz to daj. mysie, że: mógłbym go przekonać, iż warto »gadac« na sląsku (ostatnio kupił składy węgla sa.). stary - tak, czy nie? (podobno wszyscy na nim siedzą - pytanie kto z nim bedzie ga­dał). tylko ODE MNIE dla HITKA - możesz gadać Ty. i... ja. bez odbioru - mb”.
   O swoich relacjach z Bożkiem Pietraszek opowiedział prokuraturze. Według Pietrasz­ka, który po wyborach 2015 r. został odwo­łany z funkcji i odszedł z ABW, to właśnie Bożek zainicjował z nim kontakt w sprawie Falenty, wysyłając te e-maile. Pietraszek odpowiedział najpierw, że musi sprawdzić, kim jest Falenta, i zastanowić się, czy takie spotkanie ma sens. Ale oficer w tym czasie zrobił coś jeszcze - poprosił przełożonych o zgodę. Gdy ją uzyskał, dał Bożkowi sygnał, że może się spotkać. Wtedy stało się coś dziwnego. Według Pietraszka Bożek już się nie odezwał. Później miał mu powiedzieć, że „Falenta nie podjął tematu”. Dlaczego? To jedno z wielu pytań, na które trudno znaleźć odpowiedź. Prawdopodobna wydaje się zarówno wersja o tym, że wtedy już zapadła decyzja o „od­paleniu” taśm i nie było czasu na rozmowy z ABW albo Bożek znalazł inny kanał dojścia do „abwery”, omijający niezbyt en­tuzjastycznie nastawionego Pietraszka. Sam Bożek oczywiście zaprzeczył zdecydowanie, by znał Falentę i się z nim spotykał. Zaprzeczył również, by biznesmen bądź ktokolwiek inny prosił go o pomoc w kontakcie z Pietraszkiem. Tylko „słyszał i czy­tał o tej osobie”. Tymczasem Pietraszek w swoich zeznaniach przyznał: „Martin powiedział, że go zna, że się z nim spotykał”.
   Czy szef katowickiej delegatury ABW w stopniu majora mógł tak ordynarnie kłamać? Bożek w wywiadzie udzielonym One­towi cztery lata później tłumaczył tę sprzeczność w bardzo oryginalny sposób: „Gdyby kłamał, to pewnie by dostał za­rzuty, podobnie jak ja - gdybym kłamał. A obaj zeznaliśmy to, co zeznaliśmy i nie było zeznań konfrontacyjnych. Nikt z nami później na ten temat nie rozmawiał. No więc uznano, że i moje odpowiedzi na pytania pani prokurator, i jego są wiarygod­ne”. To ostatnie zdanie jest wręcz szokujące - jak można za wia­rygodne uznać zeznania, które wzajemnie się wykluczają? Ale widać prokuraturze to nie przeszkadzało, bo tego wątku podczas procesu Falenty nie drążyła.
   Bożek twierdził, że interesował się Falentą, bo zbierał infor­macje na temat biznesmena „w kontekście afery taśmowej”. Interesowała go również sprawa przekazywania przez biznes­mena informacji o nagraniach do CBA i ABW, ale... na potrzeby artykułów, które pisał o nim do „Naszego Dziennika” i do „Ga­zety Polskiej”. Od kogo Bożek miał informacje na temat Falenty? Od dziennikarzy i przedsiębiorców, ale nie powiedział których, zasłaniając się... „tajemnicą źródła”.
   Powściągliwy w wypowiadaniu się na inne tematy Bożek, powołując się na te „źródła", chętnie przedstawiał za to wersję, że za aferą podsłuchową i upublicznieniem nagrań stoi środo­wisko funkcjonariuszy CBŚ, którzy „weszli w porozumienie w sprawie upublicznienia nagrań” z szefem CBA Pawłem Wojtunikiem. Czyli za wszystkim miał stać Wojtuniki jego ludzie z CBA i CBŚ (którym kierował, zanim został szefem służby antykorupcyjnej).

Zeznania Bożka wydają się mieszaniną prawdy, półprawd i konfabulacji. Bożek, współpracownik Mariusza Kamińskiego zeznał na przykład, że menedżer z restauracji Sowa&Przyjariele Łukasz N. zakładał podsłu­chy już dużo wcześniej i że robił to dla CBŚ oraz na własną rękę, z czego uczynił sobie do­datkowe źródło utrzymania. To akurat wydaje się prawdopodobne. Właśnie Łukasz N. miał wprowadzać Falentę w podsłuchowe arkana, a także - jeszcze w restauracji Lemongrass - wy­konywać zlecenia dla CBŚ.
   Ale Bożek dorzucił coś jeszcze: że infor­macja o nagraniach, które robił N., dotarła do Pawła Wojtunika. I to właśnie on „miał de­cydować o tym, kiedy nagrania zostaną upu­blicznione”, a celem miało być pozbycie się z rządu ministra Bartłomieja Sienkiewicza.
Później jednak podaje inne teorie, które temu przeczą, co zresztą sam przyznaje, np. o udziale środowiska byłych żołnierzy Wojskowych Służb Informacyjnych, a nawet - uwaga! - że to „Kamiński i jego ludzie, w skrócie IV RP”.
   Najciekawsze, że Bożek przywołuje nagranie rozmowy Wojtunik-Bieńkowska, która jeszcze nie była znana wtedy, gdy w paź­dzierniku 2014 r. przesłuchiwała go prokurator Anna Hopfer. Co więcej, twierdzi, że nagrana rozmowa stawiała go w złym świe­tle, więc nie mógł inspirować nagrywania. Ale skąd Bożek wiedział, co było na tej taśmie? Skąd wiedział, że szef CBA rozmawiał z mi­nister rozwoju o Zbigniewie Rynasiewiczu, czyli wiceministrze in­frastruktury, na którym ciążyły zarzuty korupcyjne, i skąd wiedział, że poruszał temat pracy swojej żony?
    „Ja lubię pisać i publikować” - tak tłumaczył swoje zaintere­sowanie Falentą i próbę dotarcia do niego. Później tłumaczył, że o taśmach wiedział wcześniej, bo mówiło się o tym „na mie­ście”. Czy można w to wierzyć? Czy wiarygodnie brzmią jego wyjaśnienia, jeśli się pamięta, że jako były funkcjonariusz CBA, szef zarządu operacji regionalnych, kontaktował się z dawnym kolegą z ABW, a nie próbował z byłymi podwładnymi z Wrocła­wia, którzy doskonale Falentę znali?
   Wydaje się, że we wspomnianej rozmowie z Onetem Martin Bożek próbował przekazać dosyć jasny sygnał na ten temat. Gdy dziennikarz zapytał go, czy kontaktował się w tej spra­wie - jeszcze przed wybuchem afery - z Mariuszem Kamińskim lub jego współpracownikami, Bożek znów zasłonił się... tajemnicą dziennikarską! Ale gdy na koniec został zapytany o to, czy Falenta przed wybuchem afery mógł się kontaktować z Mariuszem Kamińskim, jego współpracownikami lub innymi politykami PiS, odpowiedział, nie pozostawiając większych wątpliwości: „Myślę, że Marek Falenta docierał z tymi infor­macjami do różnych środowisk politycznych. Próbował tym tematem zainteresować różnych polityków”.
   Skąd ta jawna sugestia? Odpowiedzią może być to, że po wy­borach w 2015 r. Bożek, mimo że był jednym z najbliższych ludzi Kamińskiego, właściwie został na lodzie i nie otrzymał żadnej ważnej funkcji w rządzie, choć mówiło się o tym, że miał zostać szefem ABW. Nic z tego nie wyszło, musiał się zadowolić drugorzędną posadą w koncernie Enea, co było zdecydowanie poniżej jego ambicji. Zresztą i tak w 2018 r. ją stracił.

Dlaczego PiS, a szczególnie Mariusz Kamiński, który sły­nie z tego, że troszczy się o swoich ludzi, tak bezwzględnie odciął się od Bożka? Dlaczego na aucie wylą­dował również Pietraszek, który liczył na sta­nowisko wiceszefa ABW, czyli potencjalnego zastępcy Bożka? Wtajemniczeni twierdzą, że odpowiedź tkwi w e-mailach Bożka do Pie­traszka, których wyciek mógł wystraszyć kie­rownictwo partii.
   Znamienne są słowa Jarosława Kaczyńskie­go wypowiedziane w 2015 r., niedługo po tym, gdy Radio Zet ujawniło po raz pierwszy treść tej korespondencji. „Nie potrafiłbym nawet powiedzieć, kto to jest Martin Bożek, gdyby tu wszedł” - powiedział prezes PiS, co zabrzmiało jak wyrok. Trudno jednak uwierzyć w prawdzi­wość tych dwuznacznych słów. Bo oczywiście można byłoby zrozumieć, że gdyby Bożek „tu wszedł”, Kaczyński nie musiałby go rozpozna­wać. Ale na pewno, zwłaszcza znając jego pa­mięć do ludzi, musiał wiedzieć przynajmniej, że to człowiek od Kamińskiego zaangażowany w działalność CBA. Poza tym Bożek nie tylko robił karierę w CBA za rządów PiS i w czasach premiera Kaczyńskiego, lecz także był wcześniej nawet podsekretarzem stanu w kancelarii premiera Marcinkie­wicza. Więcej - w 2011 r. kandydował z list PiS do Sejmu, i to z wysokiego - trzeciego - miejsca w regionie radomskim, gdzie od lat rządzi niepodzielnie Marek Suski, czyli jeden z najwierniej - szych „żołnierzy” prezesa. Trudno sobie wyobrazić, by taka osoba była Jarosławowi Kaczyńskiemu zupełnie nieznana, tym bardziej że Bożek dostał „trójkę” mimo silnej konkurencji i chociaż wła­ściwie był w tym regionie spadochroniarzem. Reakcja prezesa w tym kontekście wygląda raczej jak forma od cięcia się od osoby zagrożonej dekonspiracją, która za dużo wiedziała.

***

Próbując zbadać związki Martina Bożka z Mariuszem Ka­mińskim i wyjaśnić ich współpracę przy sprawie „studia na­grań”, chciałem osobiście spytać o to Bożka. Dzisiaj mieszka pod Kozienicami, gdzie do niedawna był radnym miejskim. Na spotkanie z nim próbowałem się umówić przez pół roku. Niestety, Bożek nie znalazł dla mnie czasu.
Grzegorz Rzeczkowski

Taśmy wyklęte

Ta historia jest w gruncie rzeczy niezwykle prosta. Dobrze rozgarnięty policjant powinien wezwać bohaterów listu Falenty i tych, którzy wypuszczali jego taśmy. Przesłuchałby ich, skonfrontował i wszystko by wiedział - mówi były oficer ABW

Wojciech Cieśla

Listy Marek Falenta pisze ręcznie. Z aresztu w Hi­szpanii wysyła je na pewno do Andrzeja Dudy, Mateu­sza Morawieckiego, Jaro­sława Kaczyńskiego. Czy gdzieś jeszcze - nie wiadomo.
   Jedynie Kancelaria Prezydenta nadaje bieg tej korespondencji. Dlaczego urzęd­nicy Andrzeja Dudy uznali, że prywatny list, brzmiący jak prymitywny szantaż, należy potraktować jak kolejny wniosek o ułaskawienie?
   Nieoficjalnie wiadomo, że ludzie Dudy wystraszyli się - ale nie szantażu, tylko wielokrotnie powtarzającego się w liście słowa „ułaskawienie”. - Nikt nie chce zo­stać z takim papierem w szafie, to tykają­ca bomba - mówi jeden z dziennikarzy, którzy zajmowali się sprawą ułaska­wień Falenty. - Facet mógłby się czepić, że chciał ułaskawienia, ale nic z tym nie zrobili. Za dziesięć lat trybunał w Stras­burgu przyznałby mu rację.
   Kancelaria przekazuje list prokura­torowi generalnemu, stamtąd trafia do sądu, który skazywał Falentę i w którym już dwa razy utknęły jego wnioski o uła­skawienie.
   Tu skazany wpada we własne sidła. Za­miast negocjacji z PiS czy prezydentem czekają go zeznania jako podejrzanego w sprawie nagrań, które wypłynęły po zamknięciu głównego śledztwa. Sprawa „małej afery taśmowej” toczy się w pro­kuraturze w Warszawie, Falenta ma tam osiem zarzutów.
   Z informacji „Newsweeka” wynika, że rozwój wypadków zaskakuje go. - Jest rozgoryczony. Uważa, że został rozegra­ny przez PiS - mów nam osoba z bliskie­go kręgu Marka Falenty.
   - Nie spodziewał się tego, że ktoś może mu jeszcze dołożyć odsiadki - mówi na­sze źródło w sądzie.

PATRIOTA TRAFIA NA CYNIKÓW
- Gdy na początku kwietnia do apar­tamentu w Walencji zastukała poli­cja, dopiero wtedy do niego dotarło, że ma odsiadywać 2,5 roku za aferę podsłu­chową - tak ostatnie chwile Falenty na wolności streszcza funkcjonariusz Ko­mendy Głównej Policji. - Groził, że sko­czy z balkonu, histeryzował. Potem, już w hiszpańskim areszcie, robił wszystko, żeby uniknąć ekstradycji do Polski. Za­czął pisać do wszystkich świętych.
   Kilka dni po ekstradycji „Rzeczpo­spolita” publikuje list, który Falenta 12 kwietnia wysłał do prezydenta. To stru­mień żalu na wysokim C. „W hiszpań­skim więzieniu gnije człowiek, który wierzył w sprawę pt. Polska uczciwa i sprawiedliwa. Zrobił, co do niego nale­żało, wywiązał się ze wszystkich złożo­nych obietnic i został okrutnie oszukany przez ludzi wywodzących się z Pana for­macji”. Żal przetykany jest pogróżkami
- Falenta twierdzi, że politycy PiS obie­cali mu „wiele korzyści i łupów politycz­nych”, ale został oszukany. Nie doczekał się ułaskawienia. „Nie zamierzam umie­rać w samotności. Ujawnię zleceniodaw­ców i wszystkie szczegóły” - grozi.
   Krótko mówiąc: Falenta szantażuje Dudę. W zamian za milczenie chce uła­skawienia, statusu świadka koronne­go i zaprzestania jakichkolwiek działań przeciwko niemu. Na spełnienie żądań daje „dobrej zmianie” miesiąc.
   Jako wytrawny szantażysta przypo­mina: do nagrywania w warszawskich restauracjach VIP-ów z obozu PO miał go namówić Stanisław Kostrzewski, do­radca prezesa PiS. Kaczyński miał za­akceptować akcję. I grozi, że wciąż ma wiele nieupublicznionych nagrań, wśród nich rozmowy Mateusza Morawieckiego (wtedy prezesa Banku Zachodniego WBK) z prezesem PKO BP Zbigniewem Jagiełłą. Falenta informuje, że praco­wał na zlecenie CBA, dla którego już po ujawnieniu afery miał pozyskać „wiele informacji i osób”. Na to też ma nagra­nia. Załącza do listu raporty z CBA. Po­twierdzają jego współpracę z agentami.
   Wymienia nazwiska 12 działaczy PiS, z którymi miał się kontaktować przed odpaleniem nagrań rozmów polityków PO, m.in. Jarosława Kaczyńskiego, Ma­riusza Kamińskiego, Macieja Wąsika, Ernesta Bejdę.

GIERTYCH: JA MU DAJĘ SZANSĘ
Ani w śledztwie, ani przed sądem Fa­lenta nie wspomniał o pomocy PiS i lu­dzi z CBA.
   Roman Giertych, pełnomocnik po­szkodowanych w aferze taśmowej (Radosława Sikorskiego i Jacka Rostowskiego): - Po raz pierwszy spotkałem się z sytuacją, że na sali sądowej musieliśmy walczyć nie tylko z obrońcami oskarżo­nych, ale także z prokuraturą. Robiła wszystko, żeby wyszedł z tego obronną ręką. Gdyby nie nasz upór, Falenta do­stałby niską karę w zawieszeniu.
   - Dlaczego robi teraz to, co robi?
   Giertych: - Może poczuł się oszukany? Ktoś nie dotrzymał obietnicy? Złożyłem w sprawie jego rewelacji zawiadomienie do prokuratury.
   Wniosek mówi o konieczności wszczęcia śledztwa w sprawie zorga­nizowanej grupy przestępczej wyko­rzystującej nielegalne podsłuchy do obalenia rządu. - Skoro Falenta twier­dzi, że przynajmniej 12 osób z kierow­nictwa PiS było zaangażowanych w tę aferę, to jest to okoliczność, która musi być zbadana. Wszyscy się do dziś zasta­nawiamy na czyje zlecenie działał?
   W sierpniu ubiegłego roku od obroń­cy Falenty wpłynęła do Sądu Najwyż­szego kasacja wyroku. Giertych: - Jeżeli Falenta mnie przekona, że w tym prze­stępstwie miał tylko rolę pomocniczą, to moi mocodawcy przyłączą się do ka­sacji. Radosław Sikorski już to zapowie­dział. Ale będziemy czekać na dowody. Nie na listy i słowa.

SPRAWA DLA POSTERUNKOWEGO
Jaka jest wiarygodność Falenty i jego gróźb? Na karku ma prawomocny wyrok, robi wszystko, żeby uniknąć od­siadki. Jako podejrzany w „małej aferze taśmowej” może mówić, co chce. Może nawet kłamać. W sądzie wykręcał się chorobą psychiczną, dziś obciąża CBA i PiS.
   - Jest pobudzony, histeryczny, podob­nie jak ludzie z jego otoczenia - mówi dziennikarz prawicowego tygodnika, znajomy Falenty. - Gdy „Rzeczpospoli­ta” upubliczniła list do prezydenta, ktoś od Falenty dopytywał, czy nie dałoby się tego jakoś wyciszyć. Aferę tego kalibru, którą już żyło pół Polski.
   Jeden wątek listu Falenty wydaje się łatwy do sprawdzenia - kto go namó­wił do nagrywania VIP-ów w restaura­cjach? Stanisław Kostrzewski, o którym pisze Falenta, nie jest już doradcą preze­sa PiS, skarbnikiem partii Kaczyńskiego przestał być kilka lat temu. Nie odbiera telefonu, nie odpisuje na SMS-y.
   Mówi wysoki rangą były oficer ABW: - Ta historia jest w gruncie rzeczy nie­zwykle prosta. Falenta mówi, że grał z PiS i ludźmi Mariusza Kamińskiego z CBA? Każdy rozgarnięty policjant po­winien to zrobić tak: wezwać wszyst­kich bohaterów listu plus wszystkich,
którzy w różnych momentach wypusz­czali taśmy. To jest proste - wiadomo co, kiedy i w jakim medium wypuszczał Falenta, kto rezonował informacjami od niego, kiedy TV Republika, a kiedy TVP Info. Maciej Wąsik i Mariusz Ka­miński mają wokół siebie wszystkich, którzy mają wiedzę o działaniach Fa­lenty - od oficerów CBA z Wrocławia po zaprzyjaźnionych z nimi dziennikarzy. Gdyby ktoś chciał naprawdę wiedzieć, z kim się spotykał Falenta, toby to zro­bił. I niech mi pan nie mówi, że dzien­nikarze mają tajemnicę zawodową. Jak ktoś chce, to może. Jeden policjant by to ogarnął. Przesłuchałby, skonfronto­wał i wszystko by wiedział.

WROCŁAW NA RAZIE GÓRĄ
Kto mógłby sprawdzić, czy Falenta kłamie, czy nie? Teoretycznie prokura­tura. Ale prokuratura pod rządami Zbi­gniewa Ziobry nawet palcem nie kiwnie, żeby wszcząć nowe śledztwo. Nie zrobi też z Falenty świadka koronnego.
   - Wyłącznie komisja sejmowa - twierdzi jeden z poszkodowanych (na­granych) w aferze taśmowej polityków.
- Ale tajna, bez robienia cyrków przed kamerami. Tam, w trybie niejawnym, można by próbować to wyjaśniać. Ka­miński i Wąsik musieliby opowiadać, co wiedzą, pod odpowiedzialnością karną za składanie fałszywych zeznań.
   Już w 2014 r., po publikacji taśm Fa­lenty przez „Wprost”, posłowie PiS zło­żyli wniosek o powołanie w Sejmie komisji śledczej, która miałaby się za­jąć wyjaśnieniem sprawy nielegalnych podsłuchów. Jeszcze w lutym 2015 r. Mariusz Błaszczak grzmiał, że tylko komisja jest w stanie wyjaśnić „taśmy prawdy”. Teraz PiS zbywa pytania o ko­misję śledczą.
   - Falenta zwraca teraz uwagę na je­den wątek - w jaki sposób jego spra­wą grali ludzie Mariusza Kamińskiego w CBA - mówi jeden z rozmówców „Newsweeka”. - Istnieje teoria, że plan „odpalenia bomby” z taśmami przy uży­ciu mediów powstał w trójkącie Falen­ta - PiS - wrocławska delegatura CBA, gdzie pracowali ludzie lojalni wobec Ka­mińskiego. Donald Tusk pozbawił go po­sady w CBA dopiero w 2009 roku, dwa lata po upadku rządu PiS. W 2014 roku ludzie Kamińskiego odegrali rolę konia trojańskiego.
   W czasie procesu ten wątek został po­traktowany przez prokuraturę po ma­coszemu - odrzuciła wniosek, by zbadać billingi telefoniczne Kamińskiego i jego współpracowników.
   Gdy na długo przed samym procesem, w lutym 2015 r., TV Republika ujawniła, że Falenta współpracował z agentami CBA z Wrocławia, ówczesny szef agen­cji Paweł Wojtunik próbował odnaleźć kreta w Agencji.
   Artur Ch. z delegatury we Wrocławiu dostał zarzut ujawnienia tajnych infor­macji, prowadzący Falentę Jarosław W. był zawieszony w czynnościach. Pełno­mocnikiem prawnym Artura Ch. przed prokuraturą był Ernest Bejda. Gdy po wy­granych przez PiS w 2015 roku wyborach Bejda stanął na czele CBA, obaj funkcjo­nariusze wrócili do pracy i awansowali. Sprawy dotyczące przecieku zostały umo­rzone, za to agenci, którzy tropili prze­ciek, zostali z CBA zwolnieni.
   Pułkownik Jacek Gawryszewski, któ­ry w ABW nadzorował śledztwo i zlek­ceważył rosyjskie tropy afery, został ambasadorem w Chile.
   Paweł Wojtunik: - Od strony for­malnej, na podstawie dokumentów, ta sprawa nie budziła wtedy wątpliwości. Broniłem biura. Z perspektywy czasu i karier, które zrobili niektórzy funk­cjonariusze i prokuratorzy, mam coraz więcej wątpliwości.

WRZUTKI, PRZYKRYWKI, TAŚMY
Jeszcze jesienią 2018 r., gdy Ma­rek Falenta szantażuje na Twitterze taśmami Grzegorza Schetynę i Rafała Trzaskowskiego, ma na prawicy sza­cunek. Dziś portal wPolityce.pl pi­sze o nim: „człowiek bez właściwości”, „szantażysta”, „człowiek o mentalności gangstera”.
   - Najpierw taśmy było dopasowa­ne do kalendarza pisowskiej kampanii w 2015 roku - mówi wysoki oficer CBA. Wypuszczała je TV Republika. Gdy PiS doszło do władzy, taśmy wypływają wtedy, gdy trzeba przykryć fakty nie­wygodne dla władzy. Rolę pasa trans­misyjnego przejmuje TVP Info: tam ukazują się rozmowy ks. Kazimierza Sowy, polityków PO i PSL oraz biznes­mena Jerzego Mazgaja i byłego prezesa Orlenu Jacka Krawca. Były oficer ABW:
   - Moim zdaniem Falenta już nie ma nowych taśm. Jest goły.
Gdy Onet w 2018 r. publikuje zapis nagranej rozmowy Mateusza Morawieckiego, które odnalazł w aktach w są­dzie, TVP Info puszcza ostatnią jak do tej pory wrzutkę - taśmę z rozmową Sławomira Nowaka.
   Dziennikarz prawicowego tygodni­ka: - To nie Falenta ani CBA wrzucili do urn niemal 6 milionów kart do gło­sowania w 2015 r., ale ukręcili cyniczną akcję, którą ktoś umiejętnie sprzedał. Wyborcy zagłosowali za 500+ i przeciw ośmiorniczkom.
   Co dalej z Markiem Falentą? Czy PiS może go zbagatelizować? Były oficer ABW: - Gdybym to ja lub pan napisał taki list, ABW weszłaby nam do domów o szóstej rano, pan miałby sprawę kar­ną z artykułu 212 o zniesławienie, a ja za ujawnienie tajemnicy państwowej. A tu facet opowiada, że najważniejsze osoby w państwie kryły spisek, i cisza. Nawet jeśli tylko jedna trzecia tego, co pisze Falenta w listach, jest prawdą, to jest to gruby skandal.
   Jeden z nagranych w aferze taśmo­wej: - W PiS uznali, że po małym wyro­ku dla Falenty sprawa umrze śmiercią naturalną. Dziś mają problem. Ale tak szczerze, czy gdyby udało się teraz po­twierdzić, że stali za akcją Falenty, to straciliby chociaż jeden punkt procen­towy?

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz