poniedziałek, 3 czerwca 2019

Cztery lata propagandy: przegląd pisowskich obiecanek



Nikt ci nie da tyle, ile partia rządząca obieca - to hasło z czasów PRL wciąż zachowuje aktualność.

PiS twierdzi, że dotrzymuje obietnic wyborczych. Dziś, prawie cztery lata po pamiętnych wyborach 2015 roku, przypomnijmy sobie zatem obietnice oraz hasła PiS. I spróbujmy przeanalizować, jak zostały zrealizowane.

Wstawanie z kolan

Za rządów PO Polska miała być mało poważana na arenie międzynarodowej, nazbyt uległa i służąca cudzym interesom. Dojście do władzy PiS miało to zmienić - na politykę asertywną i broniącą swoich interesów - poważaną.

Tymczasem za rządów PiS czynami premiera kieruje ambasador obcego kraju za pomocą wysyłanych listów (wiemy co najmniej o dwóch). Minister spraw zagranicznych tego samego obcego kraju przekazuje za pośrednictwem swojej lokalnej telewizji naszym władzom polecenie zorganizowania z własnych środków konferencji międzynarodowej, która wystawia nas na celownik terrorystów. Nasza władza bez zastanowienia wszelkie polecenia wykonuje. Co więcej, już dwie (głupie skądinąd) ustawy zostały wycofane pod międzynarodowym naciskiem - a to chyba nie koniec.

Polska jako kraj od 1989 (a może i wcześniej) nie była w tak słabej pozycji swobodnie rozstawiana po kątach także przez kraje sporo mniejsze i słabsze - zarówno pojedynczo, jak i w grupach. Symbolem tej klęski jest 27:1 - obrazujące osamotnienie i izolację. Listę upokorzeń i porażek można ciągnąć w nieskończoność: upokarzające zdjęcie prezydenta Dudy w Gabinecie Owalnym, obrażanie Polski - gospodarza - przez gości konferencji bliskowschodniej, spadki we właściwie wszystkich rankingach międzynarodowych, wizyty w USA najwyższych dygnitarzy, z którymi spotykają się politycy w randze burmistrza, wstrzymywanie importu naszych towarów. Końca listy nie widać. Słuszne okazało się ostrzeżenie, by wstając z kolan, uważać na głowę, bo jak się okazuje, dziś leżymy plackiem twarzą w błocie, a w tym czasie łazi po nas, kto chce.

Do wierchuszki PiS bardzo powoli dociera, że siła Polski na arenie międzynarodowej była pochodną pozycji Polski w UE, ta ostatnia zaś została złożona na ołtarzu polityki wewnętrznej. W efekcie na zewnątrz nie liczy się z nami już nikt. Przyjazne gesty Orbána zaś służą tylko jego interesom - im bardziej rozrabia Polska, tym więcej manewru ma on sam.

Pakiet demokratyczny

Straszliwe PO podobno tłamsiło opozycję. PiS zapowiadał wprowadzenie po wyborach „pakietu demokratycznego” mającego pogłębić debatę publiczną i poszerzyć możliwości opozycji w zakresie sprawowania kontroli nad władzą oraz wpływu na legislację.

W rzeczywistości PiS wykorzystał awaryjne procedury stosowane dotychczas incydentalnie w przypadku klęsk żywiołowych i innych nagłych wypadków do przepychania właściwie wszelkich ustaw, jakie uznał za stosowne. Parlament zamienił się w maszynkę do głosowań, gdzie posłowie otrzymują tekst ustawy na kwadrans przed głosowaniem i nie mają nawet szans jej przeczytać - o zrozumieniu nie wspominając. Izba zadumy - Senat - stała się izbą zadumy błyskawicznej, a prezydent najszybszym długopisem po tej stronie Bugu. Wszystko to stanowi parodię demokracji, bo decyzje są podejmowane jednoosobowo, bez żadnego trybu i z głosami w debacie ograniczonymi do 30 sekund.

Parlament odarty z godności i o niczym niedecydujący to obrazek, który znamy i z naszej niedawnej historii, i z wielu przykładów na świecie. Wszystkie one zaś pokazują jedno: władzy nie sprawuje już suweren przez swoich reprezentantów, ale ukryty w cieniu decydent poruszający parlamentarzystami jak kukiełkami.

Problem z debatą dotyczy nie tylko parlamentu, ale także dialogu społecznego, który stał się karykaturą. PiS rozmawia jedynie sam ze sobą, czy to w formie organizacji prowadzonych wprost przez polityków PiS, czy przez związkową przybudówkę: NSZZ "Solidarność". Wszyscy inni odsuwani są od stołu, najczęściej przy lawinie wyzwisk transmitowanych wszelkimi dostępnymi środkami - zwłaszcza przez telewizję niegdyś publiczną, a dziś partyjną.

Państwo teoretyczne

Wskazanie niedostatków instytucjonalnych naszego kraju było istotnym elementem kampanii PiS - i krytyka nie była pozbawiona racji. Bardzo wiele elementów w naszym kraju było i jest fasadowych. Stąd dość duże poparcie dla reformy sądownictwa, bo społeczne niezadowolenie z funkcjonowania sądów jest powszechne. Skupiona na dostarczaniu ciepłej wody PO przeoczyła wiele oczywistych elementów, które załatwić było można.

Dla Jarosława Kaczyńskiego cała „reforma” sądownictwa sprowadzała się do personalnej wymiany w Trybunale Konstytucyjnym, Sądzie Najwyższym, Krajowej Radzie Sądownictwa, prezesów sądów. Jakość instytucji po zamianie ich na pisowskie jeszcze bardziej się pogorszyła - choćby patrząc na przewlekłość postępowań czy liczbę rozpatrzonych spraw.

Jednocześnie PiS ogłosił całkowitą kapitulację w zakresie niezbędnych reform państwa. Okazało się, że przeprowadzenie jakichkolwiek zmian wykraczających poza wymianę ludzi czy wręczenie elektoratowi gotówki leży poza możliwościami aparatu partyjnego. Efekty takich prób to wiele katastrof: reforma edukacji na pierwszym miejscu, ale także mieszkanie plus, elektromobilność, jak i wszelkie inicjatywy międzynarodowe. Pewne sukcesy PiS odniósł jedynie na poziomie systemu podatkowego - ale i to głównie wdrażając plany poprzedników.

„Piątka Kaczyńskiego” to ostateczne przyznanie się do indolencji. Cztery z pięciu zapowiedzi to wręczenie ludziom gotówki, zresztą podobnie jak zapowiedź dopłat do świń i krów - zamiast zapewnienia skutecznego opanowania ASF czy skutecznej służby weterynaryjnej, która powstrzymałaby nieuczciwe rzeźnie przed dostarczaniem mięsa od zwierząt chorych.

Te wszystkie zapowiedzi to powiedzenie wprost: nie radzimy sobie, nie potrafimy zapewnić usług publicznych - każdy dostanie kilkaset złotych i niech je kupi sobie na własną rękę. „Piątka Kaczyńskiego” to wielki program prywatyzacji - największy od czasów Balcerowicza. Jednak jest między nimi zasadnicza różnica. Balcerowicz prywatyzował to, czym państwo zajmować się nie powinno, Kaczyński prywatyzuje podstawowe funkcje państwa - a to może spodobać się jedynie anarchistom.

Za te kilkaset dodatkowych złotych emeryt nie kupi sobie opieki długotrwałej, nie zapewni sobie prywatnej opieki medycznej, kiedy ta publiczna ostatecznie się załamie.

Wystarczy nie kraść

Głoszenie własnej wyższości moralnej to kolejny motyw kampanii PiS. Skorumpowane rządy PO miały przejadać bogactwo Polaków. Potwierdzeniem tych słów miał być przeprowadzony „audyt” rządów poprzedników, który wykazywać miał niegospodarności wyliczone na setki miliardów. Trzy lata później właściwie nie wykryto żadnych afer rządów PO, szczególnie w porównaniu z już wykrytymi aferami obecnych rządów PiS. Nawet największa afera PO - afera hazardowa - jest niczym w porównaniu z aferą Berczyńskiego, SKOK, KNF i przede wszystkim aferą Srebrnej.

Podobne umoczenie czołówki PO prowadziłoby do medialnego linczu - dziś się kończy zapewnieniami o moralnej czystości aferzystów. Doskonale pamiętamy, jak prezes NBP, sam w aferę KNF zamieszany, kilka dni przed aresztowaniem szefa KNF zaświadczał o uczciwości Marka Chrzanowskiego. Podobnie po wycieku taśm Srebrnej usłyszeliśmy wiele zapewnień o nieskazitelności charakteru Kaczyńskiego - mimo że na taśmach usłyszeliśmy coś zgoła innego.

Pazerność na publiczne pieniądze PiS nie przybiera wyłącznie form kryminalnych. Najazd na spółki skarbu państwa - powtarzający się po każdej zmianie władzy, choć z malejącą amplitudą, okazał się miotłą czyszczącą do dna. Ten nalot ludzi miernych i bez kompetencji daje opłakane skutki. Czasem są one spektakularne - jak w przypadku stadniny w Janowie Podlaskim, gdzie firmę będącą światowym liderem banda nieudaczników doprowadziła na skraj bankructwa w ciągu dwóch lat. Czasem skutki są mniej widoczne - na czele Orlenu można postawić sołtysa, a nawet osła i firma nie zbankrutuje, bo ma za dużą siłę rynkową i wszelkie niekompetencje może sobie odbić na nas, podnosząc ceny. Ale i tu efekty da się odczuć: kiepsko zarządzane firmy mimo prosperity dają słabe wyniki. To zaś odbija się na ich kursach giełdowych i dlatego warszawski WIG - mimo ogólnoświatowej hossy - jest bardzo słaby. Ciągną go w dół spółki skarbu państwa prowadzone przez pisowski desant miernot. Trudno się dziwić, skoro Maciej Gawin, radny wojewódzki PiS powołany na dyrektora szpitala uzdrowiskowego w Busku-Zdroju, stwierdził, że ma odpowiednie doświadczenie, bo dużo chorował.

A i to nie koniec historii. Są jeszcze wszyscy ci, którym nie wystarczą ciepłe posadki, ale chcą władzy politycznej. Tacy jak Joachim Brudziński, który w przypływie uczciwości stwierdził, że „gdyby chciał się dorobić, poszedłby do spółki skarbu państwa”. Tymczasem wierchuszka PiS przyznała rację Elżbiecie Bieńkowskiej, że za pieniądze dostępne w sferze publicznej pracują złodzieje lub idioci. Kiedyś skończyło się to linczem za może niefortunną, ale prawdziwą wypowiedź, dziś PiS postanowił temu zaradzić, przyznając swoim działaczom pod stołem idące w setki tysięcy nagrody, premie i inne apanaże. Pazerność PiS była dla niego tak oczywista, że premier Szydło z mównicy sejmowej krzyczała, że im te pieniądze się należały. I z tym można się zgodzić, ale nie o kwotę tu chodzi, ale o formę: po kryjomu, pod stołem, tak by fundujący te apanaże podatnik nic na ten temat nie wiedział. Na pierwszy rzut oka bardzo przypomina to kradzież - nawet jeśli formalnie jest zupełnie w porządku.

Polska w ruinie

Najciekawszym manewrem PiS w kampanii było przekonanie znacznej części elektoratu, że Polska jest w ruinie. Jedną częścią tego obrazu był wspomniany już element tekturowego państwa - nie do końca fałszywy. Drugim była jednak próba przekonania, że transformacja w Polsce się nie udała i gospodarczo sytuacja wygląda bardzo kiepsko. Wszystko to było ilustrowane obrazami ruin PRL-owskich zakładów i wspominaniem takich branż jak motoryzacja (brak polskiej marki) czy stocznie oraz porównaniami zarobków Polaków i Niemców.

Ten obraz w sposób oczywisty był całkowicie fałszywy. Sukces polskiej transformacji jest bezprecedensowy i porównywalny co do tempa (bo nie warunków) jedynie z Koreą Południową. Nawet wspominane branże, takie jak stoczniowa czy motoryzacyjna, mają się świetnie, zaś Polska jest jednym z najbardziej zindustrializowanych krajów UE. Porównywanie Polski z Niemcami ma tyle samo sensu co porównywanie Polski z Bangladeszem. Jednak dobrze sprzedane kłamstwo się przyjęło.

PiS kontynuował zatem swoją narrację - w dużej mierze chyba w nią wierząc. Jako przemysł liczyło się jedynie to, co mocno kopci. Zdaniem PiS rozwój jest wtedy, kiedy stal się leje i moc truchleje. Stąd mocne postawienie na górnictwo przy jednoczesnym mocnym uderzeniu w odnawialne źródła energii. Paradoksalnie nasze górnictwo okazało się na tyle niewydolne, że zapotrzebowanie na węgiel musi być zaspokajane przez potężny import z Rosji. Podstawa naszej suwerenności energetycznej okazała się kolejną pułapką zależności od wschodniego sąsiada - choć tym razem zastawioną przez nas samych. Jednocześnie narażamy się na kolosalne kary ze względu na ignorowanie środowiskowej polityki UE, zaś Polacy duszą się w smogu (który miał być zdyskredytowany jako kolejny lewacki wymysł - ale takiej propagandy Polacy nie przyjęli, w końcu czują, czym oddychają).

Poczucie, że istotny jest nie tylko przemysł ciężki, czasami przewijało się - głównie u premiera Morawieckiego. Jednak jak każdy polityk - nawet taki mający się za eksperta - premier jest dobrych kilkanaście lat za rzeczywistością. O ile jego koledzy stawiali na branże dziś schyłkowe, takie jak górnictwo, hutnictwo czy motoryzacja, o tyle on lansował branże, które w fazę schyłku właśnie wchodzą. Najlepszym przykładem program polskiego samochodu elektrycznego.

Samochody elektryczne były innowacyjne jakąś dekadę temu - dziś innowacyjne są tylko niektóre ich części, takie jak baterie. Jednak polski program produkcji baterii nie przewiduje. Zresztą przeznaczone na niego fundusze są śmieszne, a pierwsze konkursy dotyczyły projektu karoserii - którą wprawdzie projektuje się jako ostatnią, ale świetnie wygląda jako slajd w prezentacji.

To samo dotyczy bankowości - dziś mocno nadgryzanej przez fintechy (technologie finansowe) - kiedyś bardzo dochodowej, dziś w wyraźnym odwrocie. Myślenie o innowacyjności to patrzenie w przyszłość, a nie sprawdzanie, co się sprawdziło w przeszłości.

Repolonizacja

Jednym z elementów narodowych w programie PiS było uderzanie w struny nacjonalizmu ekonomicznego. Polska jest biedna - twierdzili ludzie PiS - z powodu kolonizacji ekonomicznej przez obcych, głównie Niemców, zaś szczególnie zdominowane miały być banki i media. Zwłaszcza kwestia systemu bankowego była solą w oku nacjonalistów - a jej przejęcie pierwszym celem gwarantującym zmianę układu sił gospodarczych. Szczęśliwie dla PiS nadarzyła się okazja przejęcia banku PeKaO i kilku mniejszych po niezłych cenach - i tak ponad połowa bankowości znalazła się w polskich rękach.

I co? Zupełnie nic się nie zmieniło. Można zakładać oczywiście, że to efekt wspominanej już indolencji PiS, bardziej prawdopodobne jest jednak, że te zachodnie korporacje nas tak nie tłamsiły, nie oszukiwały i nie podbijały, tylko po prostu zarabiały pieniądze, dostarczając towary i usługi. Tak upadł kolejny obsesyjny mit PiS.

Jednak pęd do repolonizacji - a tak naprawdę nacjonalizacji - nie ustaje. Nacjonalizowane jest co popadnie - od kolejek górskich po producentów autobusów. Postulowane jest tworzenie kolejnych państwowych przedsiębiorstw: podróżniczych, spożywczych etc. W efekcie rośnie liczba możliwych do obsadzenia stanowisk - z efektami opisanymi wcześniej. Jednocześnie struktura gospodarki powoli zaczyna przypominać to, co znamy z czasów PRL.
 Nic dziwnego, że biorąc pod uwagę zamiłowanie PiS do przywracania stus quo ante nie tylko w gospodarce, ale także w modelu rodziny, kształcie edukacji itd., często nazywa się tę partię „grupą rekonstrukcyjną PRL”. Wtedy też wszystko było zrepolonizowane, czyli w tym rozumieniu upaństwowione. I znowu działania PiS stanowią odwrotność planu Balcerowicza, który przyniósł nam tak wielki sukces.

Dojdziemy do prawdy

Kwestia katastrofy smoleńskiej to chyba najwstydliwszy element kampanii PiS - bo najskrzętniej ukrywany.

Mit smoleński budowano wokół rzekomego spisku, w którym życie mieli stracić „zdradzeni o świcie”. Padały zarzuty wręcz o zdradę stanu, planowanie zamachu bezpośrednio przez Donalda Tuska i Władimira Putina. Raport Laska uznawano za sfałszowany, a brak w Polsce wraku za akt sabotażu, a przynajmniej nieudolności. Kolejne rewelacje mające udowadniać zamach można długo wymieniać: podłożone ładunki, bomba termobaryczna, sztuczna mgła, bomba helowa - wszystko zaś demonstrowane na puszkach po coca-coli, parówkach i podczas wysadzania szopy. Kompetencje ekspertów były kuriozalne - jeden z nich stwierdził, że nadaje się na członka komisji badania wypadków lotniczych, bo interesuje się lataniem i obserwował podczas lotów, jak skrzydła zmieniają kształt.

Dojście do prawdy miała jednak blokować wraża PO ukrywająca swe grzeszki - zaś po dojściu do władzy PiS prawda miała zostać odkryta.

Powstała podkomisja Antoniego Macierewicza - która co chwilę dostarczała kolejnych rewelacji, kolejno obalanych. Odtańczyła ona kozaczoka na grobach, zarządzając nikomu niepotrzebne ekshumacje, by odkryć to, co było wiadome - po takiej katastrofie nie sposób nie popełnić pomyłek i niektóre części ciał uległy pomieszaniu.

Tymczasem zasiadanie w komisji stało się sposobem na hojne wynagrodzenie „ekspertów”, którzy uposażenia pobierają do dziś. Jednocześnie byli w stanie wpływać na działania państwa - w sposób, który można nazwać szpiegostwem ekonomicznym. Bo jak inaczej nazwać doprowadzenie do zerwania pod wpływem pana Berczyńskiego przetargu na śmigłowce z Francuzami na rzecz Amerykanów? Berczyński w swej nieroztropności przyznał się do tego publicznie, po czym uciekł do USA.

Jednocześnie brak jakichkolwiek dowodów na spisek czy zamach. Na jednej z miesięcznic Kaczyński przyznał, że do prawdy może już nigdy nie dojdziemy, po czym wygasił komisję, Antoniego Macierewicza i same miesięcznice. Dziś temat smoleński właściwie nie istnieje w debacie publicznej, a wrak dalej rdzewieje pod Smoleńskiem.

Dekomunizacja

Dawnych komunistów w życiu publicznym mamy z powodów biologicznych coraz mniej. To dla PiS jednak nadal nośne hasło. Atak na Sąd Najwyższy opiera się na tym, że podobno zasiadają w nim sędziowie skazujący na haniebne wyroki w stanie wojennym. Próba jednak pozyskania szczegółowych informacji na ten temat ze strony PiS okazuje się właściwie niemożliwa - a strzały oddawane przez rządzących zwykle chybiają, jak w przypadku sędziego Iwulskiego, który miał nawet odwagę ogłaszać zdania odrębne do wyroków skazujących.

Co ciekawe, PiS nie przeszkadza stawianie na czele dekomunizacji prokuratora Piotrowicza, który w stanie wojennym oskarżał opozycjonistów. Rządzącym nie przeszkadza też sędzia Kryże skazujący w stanie wojennym za obchody Święta Niepodległości.

Zresztą zarzuty, że nasz wymiar sprawiedliwości jest obciążony komunizmem, są o tyle zabawne, że średnia wieku sędziego w Polsce to 36 lat, co oznacza, że większość z nich w momencie upadku komunizmu miała po kilka lat. To jednak nie przeszkadza politykom władzy przenosić odpowiedzialności międzypokoleniowo: od czasu dziadka w Wehrmachcie mieliśmy i resortowe dzieci - w myśl nośnej w PiS idei genu zdrady. Bazując na tej pokrętnie rozumianej genetyce, PiS przenosi też odpowiedzialność na przeciwników politycznych z braci czy kuzynów.

Jednak główni wrogowie PiS nie wywodzą się z byłego aparatu, ale z byłej opozycji - i często byli jej zasłużonymi członkami. PiS walczy z nimi, sugerując agenturalną przeszłość - jak w przypadku bitwy wydanej Wałęsie - umniejszając ich zasługi - jak ostatnio w przypadku Adama Michnika - czy też sugerując bycie agentem obcych służb - jak w przypadku Donalda Tuska. To wyraźnie efekty kompleksów Jarosława Kaczyńskiego, który w opozycji do 1989 r. znaczył bardzo niewiele, a jego kariera zaczęła się na poważnie, o ironio, u boku Lecha Wałęsy.

Ale nie wszystkich da się zohydzić w ten sposób, więc uznano, że niektórzy dawni opozycjoniści zdradzili, dogadując się przy Okrągłym Stole z komunistami, by uwłaszczyć się na państwowym majątku. W jakiś cudowny sposób udaje się PiS przemilczeć fakt, że w tych rozmowach brał udział Jarosław Kaczyński, zaś jedną z partii, która uwłaszczyła się na państwowym majątku - w szczególności na wspomnianych wcześniej nieruchomościach na Srebrnej - było Porozumienie Centrum, poprzednik PiS.
Fakt, że PiS jest ucieleśnieniem postkomunizmu - czyli mariażu komunistów i opozycjonistów połączonych uwłaszczeniem na państwowym majątku - a jednocześnie jest w stanie obrzucać takimi inwektywami przeciwników politycznych, jest niezwykłym osiągnięciem w tresowaniu elektoratu do dwójmyślenia i pokazuje, jak trudno będzie pokonać PiS ze względu na odporność żelaznego elektoratu na fakty i logiczne rozumowanie.

Co teraz wymyśli PiS?

Dziś, przeszło trzy lata po wyborach, jest jasne, że państwo jest bardziej tekturowe niż kiedykolwiek. Wprawdzie gospodarka rozwija się na razie świetnie - ale tam, gdzie państwo nie wsadza za mocno swoich łap. Na arenie międzynarodowej jesteśmy pośmiewiskiem, marnując okazję na wejście do unijnej pierwszej ligi przy okazji brexitu. Rządzący okazali się bardziej pazerni niż ktokolwiek z ich poprzedników, zaś przy aferach, o których już wiemy, afera Rywina czy hazardowa to pikuś. Stoimy w obliczu epokowych wyzwań w związku z naszą sytuacją demograficzną i nie robimy niemal nic, by temu zaradzić, jednocześnie przejadamy wszystko, co nam się udaje wypracować.

Niestety, kolejna kadencja rządów PiS wciąż nie jest wykluczona - choć pewnie już nie samodzielnie, ale z jakąś przybudówką w rodzaju Konfederacji. Z punktu widzenia obserwatora najciekawsze jest, jaką narrację teraz wybierze PiS, skoro właściwie wszystkie stare się wypaliły, a zastąpienie groźby islamskiego terroryzmu zagrożeniem ze strony LGBT jest co najmniej groteskowe.
Tomasz Kasprowicz

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz