sobota, 22 czerwca 2019

Ostatnia karta,Uroczysty obiad,Zapisieni,Za fasadą,Arka Schetyny?,Co każdy Polak myśleć powinien i Między wiatrami




To, jak Platforma Obywatelska i Grzegorz Schetyna potraktują zaangażowanie samorządowców w wybory parlamentarne, będzie najlepszą od­powiedzią na pytanie, czy opozycja naprawdę gra w nich o zwycięstwo.
   W ostatnich dwóch tygodniach miałem okazję rozmawiać w Gdańsku i we Wrocławiu z wybitnymi polskimi samorzą­dowcami. Z prezydentami miast największych, średnich
mniejszych, z burmistrzami i wójtami. Wielu chce wystar­tować w wyborach, większość chce się w nie zaangażować, wszyscy są przekonani, że stawką w tych wyborach będzie także przetrwanie samorządu, który - w razie wygranej PiS - stanie się atrapą i dodatkiem do maksymalnie scentralizo­wanej władzy państwowej.
   Gdy sytuacja i stawka są nadzwyczajne, zastosowane środ­ki muszą być też nadzwyczajne. W normalnych warunkach żaden samorządowiec w wybory parlamentarne by się nie pakował, bo i po co? Ani to zastrzyk finansowy, ani awans, ani prestiż - władza mniejsza, kłopoty większe, krótko mó­wiąc - nie kalkuluje się. Jeśli więc samorządowcy, wbrew swej naturze i upodobaniom, nagle chcą wejść na ring, który dotychczas omijali z daleka, to z jednego powodu - państwo PiS normalne nie jest. Dla tego państwa samorząd nie jest ani sojusznikiem, ani partnerem. Jest wrogiem, którego na­leży osłabić, a najlepiej zniszczyć. Ta władza nawet tego nie ukrywa. Ustawa o regionalnych izbach obrachunkowych, na szczęście zawetowana, czyniłaby z samorządów zakład­ników, nawet nie państwa, ale partii, konkretnie kaprysów pana Kaczyńskiego. To na samorządy przerzucane są kosz­ty PiS-owskiej operacji niszczenia polskich szkół, co drenu­je ich budżet i tak pomniejszony przez nakaz wywiązywania się przez samorządy z coraz to nowych zadań. A gdyby pub­lika jeszcze miała wątpliwości, jakie jest nastawienie PiS do samorządu, wystarczy przypomnieć sobie, co Kaczyński zrobił z placem Piłsudskiego, a teraz chce zrobić z Wester­platte. Odebrać, upaństwowić, czytaj: upartyjnić i urządzić według własnych życzeń. Samorządowcy zostali więc do­prowadzeni do punktu, w którym dla ocalenia samorządu muszą przestać się skupiać wyłącznie na samo-rządzeniu i podjąć batalię z tymi, którzy chcą ich samo-urządzić.
   Dotychczasowe próby wejścia samorządowców na ogól­nopolską scenę kończyły się źle, ale inaczej skończyć się nie mogły. W starciu z partyjnymi aparatami byli po prostu bez szans. Teraz ma być inaczej. W każdym razie może być inaczej. Sukces całej operacji zależy jednak od spełnienia dwóch warunków. Po pierwsze - czy samorządowcy wejdą, niekoniecznie na listy wyborcze, ale koniecznie w kampa­nię, na 100 procent. I czy PO, a przede wszystkim jej lider, potraktują ich jak sojusznika w walce o zwycięstwo, a nie po­tencjalnego rywala lub wyłącznie makijaż dla opozycji.
   Samorządowcy - to klucz - powinni się w większości zna­leźć na liście wyborczej do Sejmu. Byłby to sygnał, że opozy­cja chce wygrać, a także że nowe zasoby chce rzeczywiście wykorzystać. Koncentrowanie się na grze o Senat jest mar­notrawieniem sił i środków. Jeśli PiS wygra, to Senat, nawet w razie wygranej opozycji, będzie co najwyżej izbą obstruk­cji w sensie politycznym i marnego pocieszenia w sensie psychologicznym. Na listach do Sejmu, i to na bardzo eks­ponowanych miejscach, samorządowców musi być wystar­czająco wielu, by wyborcy mieli szansę zobaczyć w polityce nowe twarze, a nie wyłącznie nowych statystów. Grzegorz Schetyna musi dostrzec w nich szansę i na poprawę wyniku, i na zmianę wizerunku opozycji. Skorzystać z całego ich do­świadczenia, z całej ich energii, wykorzystać ich wolę walki w 100 procentach. To ludzie, którzy przez lata, a często dzie­sięciolecia pokazywali, ile potrafią, mają konkretne osiąg­nięcia i nie dadzą się traktować inaczej niż po partnersku. Schetyna powinien to potraktować jak wielką szansę, także dla siebie, a niejako zagrożenie, głównie dla siebie. I będzie to nastawienie naturalne, jeśli rzeczywiście wierzy w zwy­cięstwo i chce jesienią realizować projekt „rząd”, a nie ska­zany na klęskę projekt „tratwa”.
   Opozycja do wyborczego zwycięstwa potrzebuje 7-7,5 mln głosów. Bez samorządowców ich nie zdobędzie. I tych, któ­rzy - jak Jacek Karnowski - chcą startować w wyborach, i tych, którzy - jak Aleksandra Dulkiewicz - są gotowi ruszyć do boju i prowadzić kampanię dosłownie od drzwi do drzwi.
   Ostatnie wybory samorządowe były swoistym referen­dum. Polacy głosowali w nich i za samorządem, i za gospo­darzami swych gmin i miast. Widzą ich pracę, doceniają jej efekty i nagradzają tych, którzy ją wykonali. Dziś większość z tych wyborców zrozumie, że skoro samorządowcy stawiają na szali niemal wszystko, to gra toczy się o wszystko.
   W polskiej polityce naprawdę niewiele jest prawdziwych, niezgranych atutów. Samorządowcy są takim atutem. Nawet skarb można jednak nie tylko wydobyć, ale i bezpowrotnie zniszczyć.
Tomasz Lis

Uroczysty obiad

Parę lat temu razem z przyjaciółmi wybra­liśmy się w podróż do pięknego Marrakeszu. Zobaczyliśmy zabytki, pojechaliśmy na wycieczkę w góry Atlasu, a przedostatniego dnia pobytu nasi przyjaciele postanowili zakupić ma­rokański dywan. Udaliśmy się na starówkę, gdzie co drugi sklep jest sklepem z dywanami, weszli­śmy po ten jedyny dywan, jednak sprawność sprze­dawcy spowodowała, że nasi znajomi kupili osiem, a my kompletnie nam niepotrzebne dwa. Ta uda­na dla gospodarza sklepu transakcja spowodowa­ła, że zaprosił nas na dziękczynny obiad do siebie do domu. Obiad miał pewien rodzinny akcent, po­nieważ sprzedawca dywanów w pewnym momencie kazał wyjść żonie z kuchni, przedstawił ją i powie­dział, cytuję: „Właśnie ona gotowała”. Nie chcę opo­wiadać o gehennie podróży z tymi dywanami, w tym zmianie lotniska w Paryżu.
   Tą przygodą nawiązuję do wizyty naszej pary pre­zydenckiej u bardzo dobrego sprzedawcy prezy­denta Donalda Trampa. Nie podniecam się głosem komentatorów obwieszczających ogromny sukces wizyty oraz faktem, że prezydent Tramp z małżon­ką wydali obiad na cześć naszej pary prezydenckiej. Jeżeli kupujemy (nie wiem, czy potrzebnie) tyle sa­molotów oraz inne baterie rakietowe, budujemy na nasz koszt infrastrukturę dla żołnierzy amerykań­skich, którzy podobno mają do nas przyjechać, to nic dziwnego, że Biały Dom stać na uroczysty po­siłek dla naszej pary prezydenckiej. Kupiliśmy sa­moloty, które będziemy mieli za pięć lat, dużo gazu, helikoptery, a wszystko za parędziesiąt miliardów złotych, w związku z tym marzenia o lepszych wy­nagrodzeniach dla nauczycieli, pracowników służ­by zdrowia czy ratowników medycznych na pewno oddaliły się w czasie minio świetnych wyników go­spodarczych. Na zakończenie mam prośbę do prze­straszonych tymi zakupami sąsiadów w Rosji, żeby zaatakowali nas najwcześniej za pięć lat, bo na razie nasze oddziały obrony terytorialnej nie będą w sta­nie powstrzymać wroga. Parze prezydenckiej gratu­lujemy udanych zakupów.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Zapisieni

Obrazek 1. Kumpel w stanie przedzawałowym trafił do jednego ze szpitali w... Mniej­sza o to gdzie, ważne, że trafił. Podłączony do aparatury monitorującej nie mógł zasnąć, ale w końcu mu się udało. Jak potem opo­wiadał, śniło mu się, że jedzie terenowym samocho­dem po wertepach i nagle wpada do głębokiego rowu, którego nie zauważył. Straszliwy trzask gniecionej karoserii zbudził go, ale rumor wcale nie ustał. Przeciwnie, wciąż się wzmagał. Półprzytomny kumpel zerwał się z łóżka, na ile aparatura mu pozwala­ła, krzycząc: Szpital się wali! Wrodzo­ny altruizm kazał mu ratować sąsiada obok. I wtedy zobaczył, że tamten stoi i tańczy po rozrzuconych plastikowych butelkach. To one, gniecione stopami dryblasa, tak przeraźliwie chrzęściły.
Błagam pana, niech pan przestanie! Tańczący zbył go: Cisza nocna się skończyła, jest pięć po szóstej, mogę ro­bić, co chcę. I gniótł kolejne butelki. Sprasowane opako­wania układał w walizce i przy okazji wyjaśniał: Szpital wyrzuca, a dlaczego to ma się marnować. Panie, tyle towaru. Ja takimi butelkami przez całą zimę palę w pie­cach. Nie wolno palić plastiku - wyszeptał mdlejący kumpel. W Polsce wszystko wolno, bo jest demokracja i ja sam decyduję, czym palę. Skończyły się rządy tych, no... no... ubeckich elit.
   Obrazek 2. Świeża krew w Ministerstwie Edukacji, czyli Dariusz Piontkowski, na konferencji prasowej z właściwym sobie kunsztem wywiódł, że brak miejsc w liceach ogólnokształcących jest pozornym proble­mem. Łże. To problem dramatyczny, do którego roz­myślnie doprowadzono. Pogarda dla wykształcenia cieknie z każdego słowa ministra: Nie każdy musi iść do liceum i nie każdy musi kończyć wyższą uczelnię. Są technika, szkoły branżowe, wielu młodych ludzi nie dorosło intelektualnie do ogólniaka. Pominę już to, że obowiązkiem ministra jest zapewnić taki system kształcenia, by wszyscy mie­li szansę dorosnąć, a nie urzą­dzać „brankę” do zawodówek. Ale Piontkowski skrytykował też owczy pęd do nauki, który wykre­ował poprzedni rząd. Doprowadził on podobno do tego, że każdy, kto chciał studiować, dostawał się na uczel­nię. A przecież Polska nie potrzebuje tylu wykształco­nych. Rzeczywiście, by oglądać misyjną TVP Kurskiego i słuchać refleksji premiera o technice młócenia cepem, niepotrzebny jest tytuł magistra. Im naród mniej wie, im mniejsza jest jego świadomość, tym chętniej daje na tacę i staje się pokorniejszy. Nagroda uli­cy Nowogrodzkiej czeka w spółkach Skarbu Państwa. Na zachętę przypo­mnę, że w 14 takich właśnie instytu­cjach pisowcy zarobili w ciągu roku 95 mln zł. Ciekawe, czy jest wśród nich prezes jednej z kolejowych spółek, który dostał stanowisko za to, że powiesił na dworcach najwięcej krzyży.

Obrazek 3. Ministerstwo Sprawiedliwości zamierza złożyć do sądu pozew przeciwko dwóm profesorom i pięciu doktorom prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W ten sposób, z Białorusi czy Peerelu rodem, magister Ziobro chce ukarać naukowców za krytykę proponowa­nych przez niego zmian w Kodeksie karnym. Ich opinia (powtarzam, opinia) podważa podobno „społeczne za­ufanie do państwa i uderza w podstawy demokracji”. A ja uważam, że społeczne zaufanie bardziej podwa­ża brak zainteresowania przestępcami w sutannach. To są polscy obywatele, którzy powinni stanąć przed sądem - razem z biskupami i arcybiskupami ukrywają­cymi dowody pedofilii w archiwach kościelnych.
   Obrazek nr 4 i dalszych sto w przygotowaniu. Będzie ich książkowe wydanie pod trochę długim tytułem: Czy zapisimy się na dłużej jako POkorniszony, czynie damy sobie w kasze nasze dmuchać?
Stanisław Tym

Za fasadą

To było dokładnie przed pięcioma laty. Między 14 a 21 czerwca 2014 r. tygodnik „Wprost” zaczął publikować zapisy rozmów nagranych potajemnie w restauracji Sowa i Przyjaciele. Najpierw rozmowę szefa MSW Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką (to wtedy padło słynne stwierdzenie o „państwie teoretycznym”), potem kolejne, czołowych polityków ówczesnej władzy. Wybuchła tzw. afera taśmowa, która - jak kiedyś „afera Rywina'” - walnie przy­czyniła się do rozpadu, a w następnym roku upadku, rządzącej ekipy. Śledztwo od początku było niemrawe i skupione wokół tzw. hipo­tezy biznesowej oraz osoby Marka Falenty, który w grudniu 2016 r. został skazany na 2,5 roku więzienia (choć prokurator Anna Hopfer żądała tylko 1,5 roku, i to w zawieszeniu). Organa państwa uznały temat za zamknięty. Grzebało przy nim już tylko kilku dziennikarzy, przekonanych, że wiele wątków nie zostało w ogóle wyjaśnionych.
   I nagle afera z hukiem wróciła w sam środek polskiej polity­ki. A to za sprawą ujawnionych listów Falenty, w których padły oskarżenia, że prominentni politycy PiS wiedzieli o podsłuchach, aprobowali proceder i zarządzali dystrybucją nagrań. Wyznania Falenty już zostały przez obóz władzy nazwane konfabulacjami. Ale oto ukazała się właśnie książka Grzegorza Rzeczkowskiego „Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali podsłuchami” (wydaw­nictwo Arbitror), w której „niewiarygodne opowieści przestępcy” znajdują solidne podparcie w faktach. Co więcej, książka ujawnia intensywne związki wielu organizatorów „studia nagrań” z Rosją i jej służbami specjalnymi.

Grzegorz Rzeczkowski jest dziennikarzem śledczym POLITYKI. Sprawą zajmował się intensywnie przez ostatnich kilkanaście miesięcy, a czytelnicy mogli poznać niektóre z jego ustaleń w artyku­łach publikowanych na tych łamach. Także w tym numerze zamiesz­czamy tekst (s. 16), będący już częścią książki, poświęcony jednej z mniej znanych, a istotnych „osób dramatu” - oficerowi ABW Marti­nowi Bożkowi. Rzeczkowski wykonał imponującą pracę, docierając do mnóstwa ludzi, dokumentów, zeznań, rejestrów, internetowych archiwów. To nie jest książka z założoną tezą, przeciwnie - autor wiele razy dzieli się wątpliwościami, przyznaje, że dziennikarz, w od­różnieniu od państwowych służb, dysponuje ograniczonymi narzę­dziami dochodzenia do prawdy. Ale siła dobrego dziennikarstwa śledczego polega na zadawaniu pytań, których inni nie postawili, odrzucaniu byle odpowiedzi, uporze w tropieniu śladów i powiązań, szukaniu źródeł, konfrontowaniu relacji, wreszcie na intuicji.
   Ze strony na stronę poznajemy świat, w którego istnienie aż nie chce się wierzyć: szemranych biznesmenów i ich dziwnych spółek, współpracowników obcych służb, agentów CBA i ABW konspirujących przeciwko własnym zwierzchnikom, polityków bez skrupułów czy działających na ich zlecenie tzw. dziennikarzy. To się czyta jak powieść, ale z narastającą zgrozą, bo przecież osoby są prawdziwe, zdarzenia i fakty udokumentowane, bo to wszystko jest, niestety, dramatycznie realistyczne. Ta książka kompromituje służby specjal­ne i prokuraturę. To one powinny już dawno być tam, dokąd dotarł Rzeczkowski, gdyby państwo nie było tak teoretyczne, tekturowe, przeżarte partyjnością.

W tym samym tygodniu, kiedy książka szła do księgarni, przypadkowo Rzeczkowskiemu (i POLITYCE) przytrafiła się znamienna historia. W jednym z wcześniej publikowanych arty­kułów „Zaskakujące kariery prokuratorów od taśm” autor zwrócił uwagę, że prokurator Anna Hopfer oraz jej mąż po objęciu władzy przez PiS otrzymali intratne awanse. Otóż na wniosek państwa Hopferów Sąd Okręgowy w Warszawie w trybie zabezpieczenia, a więc bez rozpatrywania pozwu o ochronę dóbr osobistych, nakazał POLITYCE usunięcie tej publikacji z domeny internetowej i zabronił publikacji przez rok „wszelkich dalszych artykułów o tre­ści tożsamej” (więcej s. 106). Oczywiście POLITYKA złożyła od tej decyzji zażalenie, a do wniosku przyłącza się m.in. rzecznik praw obywatelskich, bo decyzja ta nosi cechy zarówno cenzury następ­czej, jak i prewencyjnej.
   Oczywiście wierzymy, że odwołanie zostanie przez niezależny sąd uwzględnione, ale jednocześnie mamy świadomość, co dla mediów znaczą zapowiedzi ministra sprawiedliwości, że po wyborach reforma sądownictwa zostanie dokończona. Przypuszczamy, że walka z wolnymi, opozycyjnymi mediami przybierze formę przede wszystkim nękania prawnego, postępowań prokuratorskich wniosków o zabezpieczenia powództwa, żądania odszkodowań. Proszę przeczytać w tym numerze artykuł Anny Dąbrowskiej o finansowych karierach radnych PiS (s. 23) - na podstawie ich deklaracji majątkowych - i zastanowić się, jakie retorsje mogłaby wywołać choćby taka publikacja. Albo zwróćmy uwagę na zapowiedziany pozew Ministerstwa Sprawiedliwości przeciwko profesorom i doktorantom z Wydziału Prawa UJ w związku z ich negatywną („kłamliwą”) opinią wprowadzanej przez Zbigniewa Ziobrę nowelizacji Kodeksu karnego. To też zapowiedź nowych standardów.

Złośliwe uwagi o tekturowym państwie tracą dziś ironiczny cha­rakter; tektura staje się głównym budulcem nowego państwa, w którym wszelkie, dotychczas niezależne, instytucje (z sądami i prokuraturą na czele) mają być ostatecznie sprowadzone do roli fasady, dekoracji maskującej rzeczywistą, niekontrolowaną władzę prezesa i jego ludzi. W takim państwie żadnych niebezpiecznych politycznie afer już nie będzie. Oczywiście po majowych wybo­rach obowiązuje dziś publicystyczna teza, że większości obywateli to kompletnie nie obchodzi, że po rozdaniu wyborcom kilkudzie­sięciu miliardów złotych w gotówce PiS jest nie do ruszenia, nie do skompromitowania. Że wyborcy wezmą w pakiecie pieniądze i partyjne, tekturowe państwo. Że żaden kryzys szkolny, szpitalny, klimatyczny, pedofilski, ataki na samorządy, historyczne bred­nie Mateusza Morawieckiego i Andrzeja Dudy, mocne dowody na udział „ludzi PiS” w podsłuchowym spisku czy niepokojący Kaczyńskiego film Patryka Vegi nie będą miały znaczenia w wybo­rach wobec skumulowanych wypłat. Nawet gdyby tak było, opo­zycja absolutnie nie może dać temu wiary.
Jerzy Baczyński

Arka Schetyny?


Wiele wskazuje na to, że zwycięzcą jesiennych wyborów do Sejmu i Senatu będzie PiS. Jeśli bowiem partia ta w naj­trudniejszej dla siebie elekcji, czyli do Parlamentu Europejskiego, pokonała główną siłę opozycyjną aż siedmioma punktami pro­centowymi, to jesienią, gdy do urn ruszą obrońcy programu 500+, obniżenia wieku emerytalnego i polityki „wstawania z kolan”, wynik rządzącej partii może być jeszcze lepszy.
   Powstaje pytanie: czy mają tego świadomość liderzy opozycji, ze szczególnym uwzględnieniem Grzegorza Schetyny? Albo jeszcze inaczej - czy spodziewają się, że PiS jednak jest do pokonania, czy może jednak uważają, że należy uzbroić się w cierpliwość i liczyć się z trwaniem w ławach opozycji co najmniej do 2023 r.? Sądzę, że odpowiedź na to pytanie poznamy na kilka tygodni przed wyborami, pod koniec sierpnia, w chwili ostatecznego uformowania się list wyborczych.
   Co ich kształt powie nam o stanie ducha i przewidywaniach Schetyny i jego kolegów? Otóż ostatecznie udzieli nam odpowiedzi na pytanie, czy liderzy Platformy Obywatelskiej i - szerzej - Koalicji wierzą w wygraną, czy też jednak przygotowują dla siebie i swych najbliższych współpracowników arkę do przeczekania „pisowskiego potopu”?

W tym pierwszym przypadku: wiary w pokonanie Jarosława Kaczyńskiego i jego drużyny, na listach Koalicji zobaczymy nowe nazwiska - ludzi powszechnie szanowanych, znanych, łubia­nych i popularnych, ale dalekich od partyjniactwa i bez partyjnych legitymacji. Kogoś w typie Janiny Ochojskiej czy piłkarza Tomasza Frankowskiego z ostatniej elekcji do Parlamentu Europejskiego. Mogą to być aktorzy, publicyści, działacze społeczni, sportow­cy - słowem, ludzie sympatyzujący z opozycją, ale do tej pory trzymający się z dala od polityki. Ich obecność na listach mogła­by zachęcić do głosowania rzesze obywateli, którzy do tej pory trzymali się na dystans wobec partyjnej bieżączki. Takie osoby jak choćby Jurek Owsiak i jemu podobni mogliby napędzić do lokali wyborczych sympatyków opozycji i innych partii antyPiSu, a tym samym uprawdopodobnić odsunięcie obecnej ekipy rządzącej od władzy.
   Ale z napływem takich osób na listy wiąże się pewne niebezpieczeństwo dla partyjnych liderów - jest nim niezależność owych osób. Przychodzą z zewnątrz, mają swoje dokonania, odrębne sposoby zarobkowania, własną „agendę życiową” - mogą więc w każdej chwili sprzeciwić się szefowi formacji, mieć własne zdanie i głosować tak, jak im serce i rozum podpowiadają. Nie są więc bezwolnymi i posłusznymi narzędziami w rękach partyjnych bossów, bo osiągnęli sukcesy życiowe poza sferą polityki i sprawowanie mandatu posła czy senatora nie jest dla nich koniecznością życiową. Byliby bardzo skuteczni w zapewnieniu zwycięstwa opozycji, ale raczej buntowniczy wobec narzucania im potem klubowej dyscypliny.
   Schetyna mógłby się z nimi męczyć, jeśli... zostałby premierem i miał całe instrumentarium państwowe do zapewniania sobie dyscypliny i posłuszeństwa. Ale jeśli miałby nadal tkwić
w opozycji, to o wiele bardziej racjonalne z jego punktu widzenia byłoby otoczenie się na kolejne cztery lata w opozycji ludźmi całkowicie sobie posłusznymi, przywykłymi do dyscypliny i wykonywania poleceń partyjnych. Wspomniani liderzy opinii nadawaliby się do tego umiarkowanie, bowiem swoje sukcesy życiowe bardzo często zawdzięczają właśnie temu, że potrafili stawiać na swoim i być panami własnego losu.
   Do roli karnych żołnierzy zdyscyplinowanej armii o wiele lepiej nadają się wieloletni członkowie partii, którzy niejedno już przeżyli i niejeden raz musieli dostosować się do zmiany linii partyjnej i przekazów dnia. Dla nich warto byłoby zbudować arkę, bowiem wiadomo, że akurat oni nie zawiedliby zaufania jej kapitana, posłusznie wiosłowaliby przez cztery lata, nie pytając o cel podróży. Dla takich polityków otrzymywanie uposażenia w wysokości 8 tys. zł, zarządzanie dwuosobowym biurem poselskim, uświetnianie swoją obecnością uroczystości dożynkowych oraz możliwość podróżowania pociągami PKP za darmo może być szczytem marzeń i za ich urzeczywistnienie są w stanie obiecać liderowi wierność i posłuszeństwo.

Dlatego tak znamienne będzie to, kogo odnajdziemy pod ko­niec sierpnia na listach antypisowskiej Koalicji - jeśli będą one szerokie, otwarte na nowe twarze, włączające tych, którzy do tej pory nie brali czynnego udziału w polityce, ale mają potencjał sympatii, popularności i rozpoznawalności, to wówczas będziemy mogli być pewni, że Schetynie zależy na zwycięstwie i że wciąż widzi na to szansę. Ale jeśli przewodniczący PO przedstawi pod koniec wakacji listy złożone tylko z wiernych druhów partyjnych, zaprawionych w boju działaczy Platformy i partii sojuszniczych, oznaczać to będzie jedno: że lider opozycji nie wierzy w poko­nanie PiS. Że zbudował arkę przetrwania dla swych najbliższych i że chce w niej poczekać aż do 2023 r.
   Tyle tylko, że PiS można pokonać albo jesienią tego roku, albo nie pokona się go już raczej nigdy, bo wzorem swego węgierskiego kolegi Kaczyński w drugiej kadencji tak zmieni reguły gry, prawo wyborcze, rynek mediów, warunki gospodarowania, a także wymiar sprawiedliwości oraz szkolnictwo wyższe, że w następnych wyborach będzie mógł sięgnąć już nie tylko po większość bezwzględną w Sejmie, ale także po większość konstytucyjną.
A wówczas arka przetrwania może już nigdy nie osiąść na suchym lądzie, choć nikt jej nie zabroni żeglować po bezkresnych wodach pisowskiego oceanu.

Dr hab. Marek Migalski - politolog, adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu Śląskiego; wykładowca, publicysta, a ostatnio także pisarz (niedawno ukazała się jego kolejna powieść „1989. Barwy zamienn”). W 2009 r. z listy PiS dostał się do Parlamentu Europejskiego. Po rozstaniu z partią Jarosława Kaczyńskiego w 2010 r. współtworzył PJN, następnie - Polska Razem (2013 r,). Pół roku później zrezygnował z członkostwa w partii Gowina i wycofał się z działalności politycznej.

Co każdy Polak myśleć powinien

- Bardzo pana przepraszam, jak dojść do...
- Nie wiem, ja nietutejszy.
- Znaczy słoik? Nie wie pan? To ja panu wytłumaczę.
- Skoro pan wie, to po co pan mnie zaczepia i zawraca głowę?
- Ja wiem, że wiem, tylko chcę sprawdzić, czy pan wie, że ja wiem.
- Ach... panu do tego, co ja wiem, a czego nie wiem!
- Niech pan się nie unosi! Z całym szacunkiem, chcę się dowiedzieć, co pan - jako Polak - wie i myśli. Co myślą Polki i Polacy. Pan jest Polakiem?
- A kim? Mam pokazać czy wierzy pan na słowo?
A po co to panu, co ja wiem? Pan z policji? - Pokaż blachę.
- Czyja wyglądam na blacharza? Chcę tylko zapisać, co myślą Polki.
- ...Polki to nie do mnie...
- ...i Polacy. Wierzy pan na słowo czy mam pokazać?
- Ale po co to panu?
- Muszę pana wpisać na listę Polek i Polaków, z który­mi rozmawiałem.
- To kim pan do cholery jest - Polką czy Polakiem - bo już nie rozumiem.
- Polakiem, a pan?
- Też pytanie! Oczywiście, że Polakiem! A kim miał­bym być? Czy ja wyglądam na sikha? Turban noszę? Albo pióropusz - jak Indianin? I w ogóle co to ma do rzeczy?
Co za czasy, nawet nie można wyjść po papierosy.
- To ważne. Bo ja rozmawiam tylko z Polakami.
- Dziwne hobby rozmawiać z Polakami. Był pan z tym u lekarza?
- Jasne! Pokazali mi księgę zapisów. Mam termin za dwa lata. Powiedziałem tej w rejestracji, że dwa lata nie pociągnę. Sercowy jestem.
- I co ona na to?
- „To ja pana zapiszę ołówkiem” - tak powiedziała. Lu­dzie nie mają serca, a jak mają, to chore.
- A od kiedy pan to ma, że pan tak musi z Polką albo z Polakiem?
 -W Boże Ciało będą trzy miesiące. Mamy pójść do Po­lek i Polaków i powiedzieć Polkom i Polakom, że my - Po­lki i Polacy - jesteśmy po ich, Polek i Polaków, stronie.
- A co pan ma Polkom i Polakom do zaoferowania?
- Właśnie to chcę od pana usłyszeć! Trafił pan w dzie­siątkę. Dokładnie tego chcemy się od pana dowiedzieć. Żeby być blisko ludzi. Do lipca mamy się dowiedzieć, co myślicie, czego chcą Polki i Polacy. W sierpniu wszyst­kie odpowiedzi i postulaty zbierzemy, podsumujemy, przeanalizujemy, podzielimy, odwirujemy, pomno­żymy przez miliony Polek i Polaków i w pana imieniu napiszemy program, który pan dostanie we wrześniu do domu, żeby pan się nie musiał fatygować i żeby pan wiedział, co pan ma myśleć w październiku. Warto ten projekt zatwierdzić.
- Ja - zatwierdzić?! Za kogo pan mnie ma? Wypra­szam sobie! Ja nigdy nie zatwierdzam, zwłaszcza w to­warzystwie.
- Ale nie za darmo, niech się pan nie denerwuje.
- Ja się nie denerwuję. To wy macie gacie pełne strachu przed wyborami.
- Rozumiemy, że to musi ko­sztować.
- Aaa, to inna rozmowa... Więc ile pan proponuje? Mów pan do ręki!
- Zaraz, zaraz. Najpierw musimy ustalić, czy pan jest zwykłym człowiekiem.
- A jaki mam być? Nie widzi pan, że nie mam trąby jak słoń ani kolców jak jeż? Ślepy pan czy co?
- Tylko bez personalnych wycieczek. Tu stoi wyraźnie napisane: Idziemy do zwykłych ludzi, do Polek i do Po­laków, do gmin...
- Do gminu?
- .. .i do powiatów. Piąta rano - wały powodziowe, szósta - kościół, siódma - targ, ósma - szkoła, dziewiąta - szpital, dziesiąta - remiza, jedenasta - Wojska Obrony Terytorial­nej, dwunasta - pomnik wyklętego bohatera, trzynasta - zakłady mięsne (w tym obiad), czternasta - tablica ku czci ofiar, piętnasta - poświęcenie sztandaru, szesnasta - zaślubiny z Mierzeją imienia Świętej Pamięci. I cały czas zwykli ludzie.
- Dość bajeru, czas to pieniądz. Mów pan, ile do ręki.
- Proszę bardzo. 500 plus plus 500 razy n, gdzie n rów­na się liczba dzieci poniżej 60. roku życia, plus 888 plus, 888,888 i tak aż w nieskończoność, skrócony wiek ry­tualny, plus 300 plus na wyprawkę plus zwolnienie od po­datku do 26. roku życia, dodatek na pampersy (to pana jeszcze nie dotyczy, ale ma być obniżony), dzieciom na­wet na studiach parę groszy się przyda, a i panu na eme­ryturze też, chociaż po co emerytowi pieniądze, skoro wszystko ma za darmo? Lekarstwa za darmo, autobus za zero. Znajomy emeryt opowiadał, że całe dorosłe życie oszczędzał na masę spadkową, a teraz, kiedy stoi już nad grobem i może wydawać jak Duda w Białym Domu To­warowym, to nie ma jak tej masy wydać. Restauracje nie dla niego, bo żołądek już nie taki, a jelita już są po tamtej stronie. Samolotem F-35 latać lekarz zakazał, bo przecią­żenia, promem też nie, bo choroba morska, wpław nawet Mierzei nie przepłynie, bo ciągle nieprzekopana. Od al­koholu głowa mu pęka, na panienki go nie stać, to znaczy stać, ale nie stać.
- To na kogo taki emeryt będzie głosować?
- Wszystko jedno, byle nie dawali mu pieniędzy.
- Ja go rozumiem. Jestem w kategorii wiekowej 80+. Jak do mnie telefonują np. z propozycją darmowych badań, to najpierw pytają, ile mam lat. Jak odpowiadam ile, to się rozłączają, chamy niemyte, bo „tę kategorię wiekową mamy już wypełnioną”. Znajomy emeryt, który co wie­czór ogląda „Fakty” TVN, codziennie dostaje instrukcję, na co wpłacić: Na chore dziecko - namawia Pochanke. Na podróż do kliniki w Dallas - namawia Kajdanowicz. I tak tę forsę wyciągają. Na dziecko pogryzione przez psa. I na psa pogryzionego przez dziecko. Po kilku dniach fakty są takie, że człowiek jest zrujnowany i biedaczysko musi się przerzucić na „Wiadomości” TVP bo są bezpłatne i bo­gate. 1 jaką ma opiekę! Pielęgnuje go dr Ogórek.
Daniel Passent

Lusterko prawdę ci powie

Życie mnie nauczyło, że wszystko jest możliwe. Dlatego rzadko się dziwię rzeczom, które się wokół dzieją. Niekiedy mam przez to kłopoty.
   Kilka lat temu Hirek Wrona zaprosił mnie na obiad do japońskiej restauracji. Chciał pogadać o muzyce. Na miejscu podeszła do nas japońska kelnerka i Hirek za­gadał do niej po japońsku. Coś odpowiedziała, a on mi wyjaśnił, że zapytał o najsmaczniejsze danie i ona wy­mieniła kurczaka z przyprawami. Nie wiedziałem, że Hirek zna japoński. Po japońsku zamówił kilka dań i pociągnął, że w klubie, do którego obaj chodziliśmy ćwiczyć judo, zakumplował się z paroma Japończy­kami i od nich się trochę języka nauczył. OK. Zaczęli­śmy rozmowę o muzyce. Chwilę potem weszła rodzina z Ugandy. Zagadali do kelnerki w jakimś afrykańskim języku, ona rozłożyła ręce - nie kumała. Wtedy Hirek rzucił parę słów w tym nieznanym narzeczu i po chwili robił za tłumacza z suahili na japoński i odwrotnie. By­łem zafascynowany. Hirek pomógł przybyszom skom­pletować zamówienie, a mnie wyjaśnił, że przed laty spędził na Czarnym Lądzie parę miesięcy na wędrów­ce i jako tako się z czarnymi ludźmi nauczył porozu­miewać. Nigdy go nie znałem od tej strony. Brzmiało zaskakująco, nie było nieprawdopodobne. Wróciliśmy do rozmowy o show-biznesie. Wtedy siedzący obok fa­cet odezwał się do Hirka po norwesku, Hirek odpowie­dział i zaczęli konwersację w tym języku. I tu muszę na moment przerwać.
   Moja natura zakłada, że ludzie mówią prawdę. Nie oznacza to, że jestem łatwowierny, jedynie tyle, że nawet w najbardziej niewiarygodnych sytuacjach analizuję, czy to, co widzę i słyszę, może być prawdą, czy też jest kitem. Jeśli jest cień szansy, że może być prawdą, to ją akceptu­ję. Marcin Kydryński całe miesiące spędzał w Afryce, ro­bił fotoreportaże, pisał książki i nauczył się tamtejszych dialektów. Mój ziomek z czasów hipisowskich, ksywa Tu­rek, został ambasadorem w kilku afrykańskich krajach - gada w suahili. Więc co dziwnego mogło być w tym, że Hirek po wycieczce bulgotał zbitkami „mgbu”, „mdubu” czy „ubulele”. Norweg mnie jednak zastanowił.
   Moja znajoma (nick Goddess Of Fire) z miłości do norweskiej muzyki blackmetalowej wyjechała do tego kraju, tam skończyła studia medyczne, od 12 lat miesz­ka pod Oslo, norweski zna jak Therese Johaug i nadal tarza się na koncertach mrocznych rycerzy piekieł. Jednak Hirek z black metalem nie miał nic wspólnego.
Z soulem owszem - ale nie z Per Yngve Ohlinem, któ­ry „przed koncertami zakopywał swoje ubrania w ziemi i zamykał się na długie godziny w kostnicy”. Wysuną­łem antenkę czujności.
   Gdy sobie gadali, zacząłem rozglądać się po sali. Ścia­ny były wyłożone lustrami, wszędzie lustra, aż dziwne. Luknąłem tu i tam, i skumałem. Potem mi powiedzia­no, że stojąca za lustrem kamera zarejestrowała, jak ją dostrzegam, patrzę prosto w obiektyw i się uśmiecham. Wtedy do knajpy wpadła grupa ludzi z bukietem kwia­tów i wrzaskiem: „Mamy cię!”.
   Nie mieli. Nie dałem się wkręcić. Tak, Hirek wkręcał mnie w program Szymona Majewskiego, ale wbrew ocze­kiwaniom producentów ani razu się nie zdziwiłem. Po prostu wierzyłem, że zna te wszystkie języki. Wszystkie jego rozmowy były kitem, nie znał suahili ani japońskiego  (na jego szczęście ja też), a ja to akceptowałem, bo na lo­gikę było to możliwe. Jak gdyby nigdy nic wracałem do tematu muzyki - klops. Program nie poszedł na antenie. Powiedziano mi potem: „Żadnego zdziwienia, żadnej wątpliwości, ani jednej głupiej miny, fatalnie”.
   Kiedy dziś polityk PiS wkręca cały naród z ekranu tele­wizora, daję mu szansę i wymyślam za niego, jak mógłby wybrnąć z kłamstwa. Szukam mu alibi. Człowiek o na­zwisku Wójcik, grający rolę wiceministra, mówi do Mo­niki Olejnik: „Wiem na pewno, że Kaczyński nigdy się nie spotkał z Falentą”. „Skąd pan to wie?” - pyta Moni­ka. „Po prostu wiem”. „Ale może pan nie wie, że się spot­kał?”. „Wiem, że się nie spotkał”. „Ale skąd pan to może wiedzieć na pewno?”. „Jestem wiceministrem sprawied­liwości i mam taką wiedzę”. „A czy Falenta spotkał się z księgowym?”. „A tego nie wiem”. Spadam z krzesła.
   Otóż istniało tylko jedno logiczne wyjaśnienie tej ku­riozalnej nawijki. Na miejscu Kaczyńskiego sprawdził­bym, czy za lustrem w łazience nie ma jakiejś ukrytej kamerki, a w bucie mikrofonu, bo tylko nagrywając go 24 godziny na dobę, także podczas snu, Wójcik mógłby posiąść taką wiedzę o nim. O Falencie i księgowym ta­kiej wiedzy nie miał.
Zbigniew Hołdys

Między wiatrami

Ekscytacja zmieszana z paniką. Już czwar­ty raz przez to przechodzę - teraz za sprawą „Nietoperza i suszonych cytryn” - i za każ­dym razem jest tak samo: radość z nadchodzącej pre­miery, z widoku egzemplarza w księgarni i strach, czy ktoś w ogóle kupi moją książkę, czy przyjdzie na spot­kania autorskie?
   A potem ruszam w Polskę i kilometrówkę mam taką, jakbym był w ostatniej fazie szczególnie zażartej kam­panii wyborczej. Na dworze w cieniu jest 34, w pociągu psuje się klima, przez wąskie ledwo uchylne lufciki po­wietrza wlatuje tyle, jakbym dmuchał se w nos, stajemy w polu, godzina opóźnienia. Potem nieco otępiały sie­dzę w hotelu, gapiąc się w ścianę, dwie kawy i do boju, bo ludzie czekają, więc ubieram się w dobry nastrój i idę dać z siebie wszystko tym, którym mimo upału chcia­ło się wyjść z domu i poświęcić czas na spotkanie z pa­nem autorem.
   Do łódzkiej Manufaktury na spotkanie w Empiku wpa­dam na styk, bo kilka godzin wcześniej na prostej drodze zwalniałem, widząc tworzący się zator, i nie wiem, co ro­bił za mną kierowca kurierskiej furgonetki - lampił się w komórkę, popijał wodę, przysypiał zmulony upałem i nadmiarem kilometrów - to już nieważne, fakt, że wje­chał mi z niejakim impetem w tył samochodu. Nic się nikomu na szczęście nie stało, ale oględziny pasażerów i aut, odginanie zgiętych nadkoli, papiery, oświadczenia zajęły sporo czasu i do Łodzi dotarłem w ostatniej chwili.
   Więc wpadam z obłędem w oczach na dziedziniec Ma­nufaktury, zdziwiony, jaka ona wielka, i rzucam się na przechodzącą kobietę z torbą na zakupy, żeby zapytać, gdzie ten Empik, a pani się uśmiecha: „O! Co pan tu robi, panie redaktorze?”. A ja też się uśmiecham i odpowia­dam: „O! Pani prezydent! Jak miło. Empiku szukam”. Na co pani prezydent Łodzi Hanna Zdanowska: „To ja pana zaprowadzę, bo na zakupy idę”. No to idziemy, rozma­wiamy, podpytuję, jak pogodzić zakupy z tym, że pewnie niejeden wyborca wykorzysta okazję, by zagadać, zostaję odstawiony pod schody ruchome, jestem na czas.
   Trzy dni później opowiadam tę anegdotę w Radiu Opole, zapytany przez prowadzącego audycję Mariusza Majerana, skąd czerpię pomysły na felietony. Tłuma­czę, że kolekcjonuję takie historyjki, czasem używam ich od razu, innym razem dojrzewają powoli i dają się użyć w najbardziej zaskakującym momencie i kon­tekście. Dziennikarz pyta, czy mam pomysł na użycie Opola, do którego przyjechałem na doroczny Festiwal Książki. Odpowiadam, że jeszcze nie, ale kto wie, co się stanie za chwilę. Może wyjdę z budynku radia i jeszcze zanim dotrę na festiwalową scenę na placu Wolności, coś się zadzieje.
   Nie tym razem, ale kwadrans później miła pani orga­nizatorka przedstawia publiczności mój dorobek książ­kowy i ze zbioru reportaży „Między wariatami” robi jej się „Między wiatrami”. Od razu przychodzą mi do głowy dźwięki i obrazy z męskiej szatni po lekcji WF, więc spot­kanie może zacząć się w zrelaksowanej atmosferze, za co miłej pani grzecznie dziękuję.
   Totalny relaks jest w Krakowie na Zabłociu pod klu­bem Bal, gdzie jego szefowa Magda wystawiła leżaki dla publiczności, bo w środku zrobiłby się w dwie mi­nuty piec hutniczy. Czuję się jak w domu, bo to w cią­gu kilku ostatnich lat trzecie spotkanie w Balu, Magda to przyjaciółka i żona przyjaciela o wdzięcznej ksywie Dzidziuś, a spotkanie prowadzi łubiany przeze mnie i ceniony Marcin Wilk, dziennikarz, bloger książkowy i autor świetnej książki reportersko-historycznej „Po­kój z widokiem. Lato 1939”.
   I nagle Marcin pyta, skąd u mnie tyle nawiązań do przemijania i śmierci. W pierwszej chwili nie wiem, o co mu chodzi, a potem zdaję sobie sprawę, że faktycznie, im bardziej chcę poprawić nastrój innym, im bardziej się staram wywołać u ludzi śmiech czy wzruszenie, tym częściej między słowami i myślami - chciałoby się rzec: między wiatrami - dopada mnie to zadziwienie coraz szybszym przemijaniem i myśli o śmierci, o nieodwo­łalnym końcu.
   Ale przecież taka nie może być puenta. Nie w tę po­godę, nie na początek wakacji, nawet w 1939 r. jeszcze były ponad dwa miesiące zabawy. Po spotkaniu w Opolu siedziałem wieczorem przed hotelem. Już miałem udać się na sen, gdy zjawiła się Barbara Wrońska z zespołem, jedna z ulubionych artystek mojej córki. Poznaliśmy się, chyba polubiliśmy, a jutro idziemy całą rodziną na jej koncert w Warszawie. I to jest dobra puenta.
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz