To, jak Platforma Obywatelska
i Grzegorz Schetyna potraktują zaangażowanie samorządowców w wybory
parlamentarne, będzie najlepszą odpowiedzią na pytanie, czy opozycja naprawdę
gra w nich o zwycięstwo.
W ostatnich dwóch tygodniach miałem okazję
rozmawiać w Gdańsku i we Wrocławiu z wybitnymi polskimi samorządowcami. Z
prezydentami miast największych, średnich
mniejszych, z
burmistrzami i wójtami. Wielu chce wystartować w wyborach, większość chce się
w nie zaangażować, wszyscy są przekonani, że stawką w tych wyborach będzie
także przetrwanie samorządu, który - w razie wygranej PiS - stanie się atrapą i
dodatkiem do maksymalnie scentralizowanej władzy państwowej.
Gdy sytuacja i stawka są nadzwyczajne,
zastosowane środki muszą być też nadzwyczajne. W normalnych warunkach żaden
samorządowiec w wybory parlamentarne by się nie pakował, bo i po co? Ani to
zastrzyk finansowy, ani awans, ani prestiż - władza mniejsza, kłopoty większe,
krótko mówiąc - nie kalkuluje się. Jeśli więc samorządowcy, wbrew swej naturze
i upodobaniom, nagle chcą wejść na ring, który dotychczas omijali z daleka, to
z jednego powodu - państwo PiS normalne nie jest. Dla tego państwa samorząd nie
jest ani sojusznikiem, ani partnerem. Jest wrogiem, którego należy osłabić, a
najlepiej zniszczyć. Ta władza nawet tego nie ukrywa. Ustawa o regionalnych
izbach obrachunkowych, na szczęście zawetowana, czyniłaby z samorządów zakładników,
nawet nie państwa, ale partii, konkretnie kaprysów pana Kaczyńskiego. To na
samorządy przerzucane są koszty PiS-owskiej operacji niszczenia polskich
szkół, co drenuje ich budżet i tak pomniejszony przez nakaz wywiązywania się
przez samorządy z coraz to nowych zadań. A gdyby publika jeszcze miała
wątpliwości, jakie jest nastawienie PiS do samorządu, wystarczy przypomnieć
sobie, co Kaczyński zrobił z placem Piłsudskiego, a teraz chce zrobić z Westerplatte.
Odebrać, upaństwowić, czytaj: upartyjnić i urządzić według własnych życzeń.
Samorządowcy zostali więc doprowadzeni do punktu, w którym dla ocalenia
samorządu muszą przestać się skupiać wyłącznie na samo-rządzeniu i podjąć
batalię z tymi, którzy chcą ich samo-urządzić.
Dotychczasowe próby wejścia samorządowców na
ogólnopolską scenę kończyły się źle, ale inaczej skończyć się nie mogły. W starciu
z partyjnymi aparatami byli po prostu bez szans. Teraz ma być inaczej. W każdym
razie może być inaczej. Sukces całej operacji zależy jednak od spełnienia dwóch
warunków. Po pierwsze - czy samorządowcy wejdą, niekoniecznie na listy
wyborcze, ale koniecznie w kampanię, na 100 procent. I czy PO, a przede
wszystkim jej lider, potraktują ich jak sojusznika w walce o zwycięstwo, a nie
potencjalnego rywala lub wyłącznie makijaż dla opozycji.
Samorządowcy - to klucz - powinni się w
większości znaleźć na liście wyborczej do Sejmu. Byłby to sygnał, że opozycja
chce wygrać, a także że nowe zasoby chce rzeczywiście wykorzystać.
Koncentrowanie się na grze o Senat jest marnotrawieniem sił i środków. Jeśli
PiS wygra, to Senat, nawet w razie wygranej opozycji, będzie co najwyżej izbą
obstrukcji w sensie politycznym i marnego pocieszenia w sensie
psychologicznym. Na listach do Sejmu, i to na bardzo eksponowanych miejscach,
samorządowców musi być wystarczająco wielu, by wyborcy mieli szansę zobaczyć w
polityce nowe twarze, a nie wyłącznie nowych statystów. Grzegorz Schetyna musi
dostrzec w nich szansę i na poprawę wyniku, i na zmianę wizerunku opozycji.
Skorzystać z całego ich doświadczenia, z całej ich energii, wykorzystać ich
wolę walki w 100 procentach. To ludzie, którzy przez lata, a często dziesięciolecia
pokazywali, ile potrafią, mają konkretne osiągnięcia i nie dadzą się traktować
inaczej niż po partnersku. Schetyna powinien to potraktować jak wielką szansę,
także dla siebie, a niejako zagrożenie, głównie dla siebie. I będzie to
nastawienie naturalne, jeśli rzeczywiście wierzy w zwycięstwo i chce jesienią
realizować projekt „rząd”, a nie skazany na klęskę projekt „tratwa”.
Opozycja do wyborczego zwycięstwa potrzebuje
7-7,5 mln głosów. Bez samorządowców ich nie zdobędzie. I tych, którzy - jak
Jacek Karnowski - chcą startować w wyborach, i tych, którzy - jak Aleksandra
Dulkiewicz - są gotowi ruszyć do boju i prowadzić kampanię dosłownie od drzwi
do drzwi.
Ostatnie wybory samorządowe były swoistym referendum.
Polacy głosowali w nich i za samorządem, i za gospodarzami swych gmin i miast.
Widzą ich pracę, doceniają jej efekty i nagradzają tych, którzy ją wykonali.
Dziś większość z tych wyborców zrozumie, że skoro samorządowcy stawiają na
szali niemal wszystko, to gra toczy się o wszystko.
W polskiej polityce naprawdę niewiele jest
prawdziwych, niezgranych atutów. Samorządowcy są takim atutem. Nawet skarb
można jednak nie tylko wydobyć, ale i bezpowrotnie zniszczyć.
Tomasz Lis
Uroczysty obiad
Parę lat temu razem z
przyjaciółmi wybraliśmy się w podróż do pięknego Marrakeszu. Zobaczyliśmy
zabytki, pojechaliśmy na wycieczkę w góry Atlasu, a przedostatniego dnia pobytu
nasi przyjaciele postanowili zakupić marokański dywan. Udaliśmy się na
starówkę, gdzie co drugi sklep jest sklepem z dywanami, weszliśmy po ten
jedyny dywan, jednak sprawność sprzedawcy spowodowała, że nasi znajomi kupili
osiem, a my kompletnie nam niepotrzebne dwa. Ta udana dla gospodarza sklepu
transakcja spowodowała, że zaprosił nas na dziękczynny obiad do siebie do
domu. Obiad miał pewien rodzinny akcent, ponieważ sprzedawca dywanów w pewnym
momencie kazał wyjść żonie z kuchni, przedstawił ją i powiedział, cytuję:
„Właśnie ona gotowała”. Nie chcę opowiadać o gehennie podróży z tymi dywanami,
w tym zmianie lotniska w Paryżu.
Tą przygodą nawiązuję do wizyty naszej pary
prezydenckiej u bardzo dobrego sprzedawcy prezydenta Donalda Trampa. Nie
podniecam się głosem komentatorów obwieszczających ogromny sukces wizyty oraz
faktem, że prezydent Tramp z małżonką wydali obiad na cześć naszej pary
prezydenckiej. Jeżeli kupujemy (nie wiem, czy potrzebnie) tyle samolotów oraz
inne baterie rakietowe, budujemy na nasz koszt infrastrukturę dla żołnierzy
amerykańskich, którzy podobno mają do nas przyjechać, to nic dziwnego, że
Biały Dom stać na uroczysty posiłek dla naszej pary prezydenckiej. Kupiliśmy
samoloty, które będziemy mieli za pięć lat, dużo gazu, helikoptery, a wszystko
za parędziesiąt miliardów złotych, w związku z tym marzenia o lepszych wynagrodzeniach
dla nauczycieli, pracowników służby zdrowia czy ratowników medycznych na pewno
oddaliły się w czasie minio świetnych wyników gospodarczych. Na zakończenie
mam prośbę do przestraszonych tymi zakupami sąsiadów w Rosji, żeby zaatakowali
nas najwcześniej za pięć lat, bo na razie nasze oddziały obrony terytorialnej
nie będą w stanie powstrzymać wroga. Parze prezydenckiej gratulujemy udanych
zakupów.
Krzysztof
Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Zapisieni
Obrazek 1. Kumpel w stanie
przedzawałowym trafił do jednego ze szpitali w... Mniejsza o to gdzie, ważne,
że trafił. Podłączony do aparatury monitorującej nie mógł zasnąć, ale w końcu
mu się udało. Jak potem opowiadał, śniło mu się, że jedzie terenowym samochodem
po wertepach i nagle wpada do głębokiego rowu, którego nie zauważył. Straszliwy
trzask gniecionej karoserii zbudził go, ale rumor wcale nie ustał. Przeciwnie,
wciąż się wzmagał. Półprzytomny kumpel zerwał się z łóżka, na ile aparatura mu
pozwalała, krzycząc: Szpital się wali! Wrodzony altruizm kazał mu ratować
sąsiada obok. I wtedy zobaczył, że tamten stoi i tańczy po rozrzuconych plastikowych
butelkach. To one, gniecione stopami dryblasa, tak przeraźliwie chrzęściły.
Błagam pana, niech pan
przestanie! Tańczący zbył go: Cisza nocna się skończyła, jest pięć po szóstej,
mogę robić, co chcę. I gniótł kolejne butelki. Sprasowane opakowania układał
w walizce i przy okazji wyjaśniał: Szpital wyrzuca, a dlaczego to ma się
marnować. Panie, tyle towaru. Ja takimi butelkami przez całą zimę palę w piecach.
Nie wolno palić plastiku - wyszeptał mdlejący kumpel. W Polsce wszystko wolno,
bo jest demokracja i ja sam decyduję, czym palę. Skończyły się rządy tych,
no... no... ubeckich elit.
Obrazek 2. Świeża krew w Ministerstwie
Edukacji, czyli Dariusz Piontkowski, na konferencji prasowej z właściwym sobie
kunsztem wywiódł, że brak miejsc w liceach ogólnokształcących jest pozornym
problemem. Łże. To problem dramatyczny, do którego rozmyślnie doprowadzono.
Pogarda dla wykształcenia cieknie z każdego słowa ministra: Nie każdy musi iść
do liceum i nie każdy musi kończyć wyższą uczelnię. Są technika, szkoły
branżowe, wielu młodych ludzi nie dorosło intelektualnie do ogólniaka. Pominę
już to, że obowiązkiem ministra jest zapewnić taki system kształcenia, by
wszyscy mieli szansę dorosnąć, a nie urządzać „brankę” do zawodówek. Ale
Piontkowski skrytykował też owczy pęd do nauki, który wykreował poprzedni
rząd. Doprowadził on podobno do tego, że każdy, kto chciał studiować, dostawał
się na uczelnię. A przecież Polska nie potrzebuje tylu wykształconych.
Rzeczywiście, by oglądać misyjną TVP Kurskiego i słuchać refleksji premiera o
technice młócenia cepem, niepotrzebny jest tytuł magistra. Im naród mniej wie,
im mniejsza jest jego świadomość, tym chętniej daje na tacę i staje się
pokorniejszy. Nagroda ulicy Nowogrodzkiej czeka w spółkach Skarbu Państwa. Na zachętę
przypomnę, że w 14 takich właśnie instytucjach pisowcy zarobili w ciągu roku
95 mln zł. Ciekawe, czy jest wśród nich prezes jednej z kolejowych spółek,
który dostał stanowisko za to, że powiesił na dworcach najwięcej krzyży.
Obrazek 3. Ministerstwo
Sprawiedliwości zamierza złożyć do sądu pozew przeciwko dwóm profesorom i
pięciu doktorom prawa Uniwersytetu Jagiellońskiego. W ten sposób, z Białorusi
czy Peerelu rodem, magister Ziobro chce ukarać naukowców za krytykę proponowanych
przez niego zmian w Kodeksie karnym. Ich opinia (powtarzam, opinia) podważa
podobno „społeczne zaufanie do państwa i uderza w podstawy demokracji”. A ja
uważam, że społeczne zaufanie bardziej podważa brak zainteresowania
przestępcami w sutannach. To są polscy obywatele, którzy powinni stanąć przed
sądem - razem z biskupami i arcybiskupami ukrywającymi dowody pedofilii w
archiwach kościelnych.
Obrazek nr 4 i dalszych sto w przygotowaniu.
Będzie ich książkowe wydanie pod trochę długim tytułem: Czy zapisimy się na
dłużej jako POkorniszony, czynie damy sobie w kasze nasze dmuchać?
Stanisław Tym
Za fasadą
To było dokładnie przed
pięcioma laty. Między 14 a
21 czerwca 2014 r. tygodnik „Wprost” zaczął publikować zapisy rozmów nagranych
potajemnie w restauracji Sowa i Przyjaciele. Najpierw rozmowę szefa MSW
Bartłomieja Sienkiewicza z prezesem NBP Markiem Belką (to wtedy padło słynne
stwierdzenie o „państwie teoretycznym”), potem kolejne, czołowych polityków
ówczesnej władzy. Wybuchła tzw. afera taśmowa, która - jak kiedyś „afera
Rywina'” - walnie przyczyniła się do rozpadu, a w następnym roku upadku,
rządzącej ekipy. Śledztwo od początku było niemrawe i skupione wokół tzw. hipotezy
biznesowej oraz osoby Marka Falenty, który w grudniu 2016 r. został skazany na
2,5 roku więzienia (choć prokurator Anna Hopfer żądała tylko 1,5 roku, i to w
zawieszeniu). Organa państwa uznały temat za zamknięty. Grzebało przy nim już
tylko kilku dziennikarzy, przekonanych, że wiele wątków nie zostało w ogóle
wyjaśnionych.
I nagle afera z hukiem wróciła w sam środek
polskiej polityki. A to za sprawą ujawnionych listów Falenty, w których padły
oskarżenia, że prominentni politycy PiS wiedzieli o podsłuchach, aprobowali
proceder i zarządzali dystrybucją nagrań. Wyznania Falenty już zostały przez
obóz władzy nazwane konfabulacjami. Ale oto ukazała się właśnie książka
Grzegorza Rzeczkowskiego „Obcym alfabetem. Jak ludzie Kremla i PiS zagrali
podsłuchami” (wydawnictwo Arbitror), w której „niewiarygodne opowieści
przestępcy” znajdują solidne podparcie w faktach. Co więcej, książka ujawnia
intensywne związki wielu organizatorów „studia nagrań” z Rosją i jej służbami
specjalnymi.
Grzegorz Rzeczkowski jest
dziennikarzem śledczym POLITYKI. Sprawą zajmował się intensywnie przez
ostatnich kilkanaście miesięcy, a czytelnicy mogli poznać niektóre z jego
ustaleń w artykułach publikowanych na tych łamach. Także w tym numerze zamieszczamy
tekst (s. 16), będący już częścią książki, poświęcony jednej z mniej znanych, a
istotnych „osób dramatu” - oficerowi ABW Martinowi Bożkowi. Rzeczkowski
wykonał imponującą pracę, docierając do mnóstwa ludzi, dokumentów, zeznań,
rejestrów, internetowych archiwów. To nie jest książka z założoną tezą, przeciwnie
- autor wiele razy dzieli się wątpliwościami, przyznaje, że dziennikarz, w odróżnieniu
od państwowych służb, dysponuje ograniczonymi narzędziami dochodzenia do
prawdy. Ale siła dobrego dziennikarstwa śledczego polega na zadawaniu pytań,
których inni nie postawili, odrzucaniu byle odpowiedzi, uporze w tropieniu
śladów i powiązań, szukaniu źródeł, konfrontowaniu relacji, wreszcie na
intuicji.
Ze strony na stronę poznajemy świat, w
którego istnienie aż nie chce się wierzyć: szemranych biznesmenów i ich
dziwnych spółek, współpracowników obcych służb, agentów CBA i ABW konspirujących
przeciwko własnym zwierzchnikom, polityków bez skrupułów czy działających na
ich zlecenie tzw. dziennikarzy. To się czyta jak powieść, ale z narastającą
zgrozą, bo przecież osoby są prawdziwe, zdarzenia i fakty udokumentowane, bo to
wszystko jest, niestety, dramatycznie realistyczne. Ta książka kompromituje
służby specjalne i prokuraturę. To one powinny już dawno być tam, dokąd dotarł
Rzeczkowski, gdyby państwo nie było tak teoretyczne, tekturowe, przeżarte
partyjnością.
W tym samym tygodniu, kiedy
książka szła do księgarni, przypadkowo Rzeczkowskiemu (i POLITYCE) przytrafiła
się znamienna historia. W jednym z wcześniej publikowanych artykułów
„Zaskakujące kariery prokuratorów od taśm” autor zwrócił uwagę, że prokurator
Anna Hopfer oraz jej mąż po objęciu władzy przez PiS otrzymali intratne awanse.
Otóż na wniosek państwa Hopferów Sąd Okręgowy w Warszawie w trybie
zabezpieczenia, a więc bez rozpatrywania pozwu o ochronę dóbr osobistych,
nakazał POLITYCE usunięcie tej publikacji z domeny internetowej i zabronił
publikacji przez rok „wszelkich dalszych artykułów o treści tożsamej” (więcej
s. 106). Oczywiście POLITYKA złożyła od tej decyzji zażalenie, a do wniosku
przyłącza się m.in. rzecznik praw obywatelskich, bo decyzja ta nosi cechy
zarówno cenzury następczej, jak i prewencyjnej.
Oczywiście wierzymy, że odwołanie zostanie
przez niezależny sąd uwzględnione, ale jednocześnie mamy świadomość, co dla
mediów znaczą zapowiedzi ministra sprawiedliwości, że po wyborach reforma
sądownictwa zostanie dokończona. Przypuszczamy, że walka z wolnymi,
opozycyjnymi mediami przybierze formę przede wszystkim nękania prawnego,
postępowań prokuratorskich wniosków o zabezpieczenia powództwa, żądania odszkodowań.
Proszę przeczytać w tym numerze artykuł Anny Dąbrowskiej o finansowych
karierach radnych PiS (s. 23) - na podstawie ich deklaracji majątkowych - i
zastanowić się, jakie retorsje mogłaby wywołać choćby taka publikacja. Albo
zwróćmy uwagę na zapowiedziany pozew Ministerstwa Sprawiedliwości przeciwko
profesorom i doktorantom z Wydziału Prawa UJ w związku z ich negatywną
(„kłamliwą”) opinią wprowadzanej przez Zbigniewa Ziobrę nowelizacji Kodeksu
karnego. To też zapowiedź nowych standardów.
Złośliwe uwagi o tekturowym
państwie tracą dziś ironiczny charakter; tektura staje się głównym budulcem
nowego państwa, w którym wszelkie, dotychczas niezależne, instytucje (z sądami
i prokuraturą na czele) mają być ostatecznie sprowadzone do roli fasady,
dekoracji maskującej rzeczywistą, niekontrolowaną władzę prezesa i jego ludzi.
W takim państwie żadnych niebezpiecznych politycznie afer już nie będzie.
Oczywiście po majowych wyborach obowiązuje dziś publicystyczna teza, że
większości obywateli to kompletnie nie obchodzi, że po rozdaniu wyborcom
kilkudziesięciu miliardów złotych w gotówce PiS jest nie do ruszenia, nie do
skompromitowania. Że wyborcy wezmą w pakiecie pieniądze i partyjne, tekturowe
państwo. Że żaden kryzys szkolny, szpitalny, klimatyczny, pedofilski, ataki na
samorządy, historyczne brednie Mateusza Morawieckiego i Andrzeja Dudy, mocne
dowody na udział „ludzi PiS” w podsłuchowym spisku czy niepokojący Kaczyńskiego
film Patryka Vegi nie będą miały znaczenia w wyborach wobec skumulowanych
wypłat. Nawet gdyby tak było, opozycja absolutnie nie może dać temu wiary.
Jerzy Baczyński
Arka Schetyny?
Wiele wskazuje na to, że
zwycięzcą jesiennych wyborów do Sejmu i Senatu będzie PiS. Jeśli bowiem partia
ta w najtrudniejszej dla siebie elekcji, czyli do Parlamentu Europejskiego,
pokonała główną siłę opozycyjną aż siedmioma punktami procentowymi, to
jesienią, gdy do urn ruszą obrońcy programu 500+, obniżenia wieku emerytalnego
i polityki „wstawania z kolan”, wynik rządzącej partii może być jeszcze lepszy.
Powstaje pytanie: czy mają tego świadomość
liderzy opozycji, ze szczególnym uwzględnieniem Grzegorza Schetyny? Albo
jeszcze inaczej - czy spodziewają się, że PiS jednak jest do pokonania, czy
może jednak uważają, że należy uzbroić się w cierpliwość i liczyć się z
trwaniem w ławach opozycji co najmniej do 2023 r.? Sądzę, że odpowiedź na to
pytanie poznamy na kilka tygodni przed wyborami, pod koniec sierpnia, w chwili
ostatecznego uformowania się list wyborczych.
Co ich kształt powie nam o stanie ducha i
przewidywaniach Schetyny i jego kolegów? Otóż ostatecznie udzieli nam
odpowiedzi na pytanie, czy liderzy Platformy Obywatelskiej i - szerzej -
Koalicji wierzą w wygraną, czy też jednak przygotowują dla siebie i swych
najbliższych współpracowników arkę do przeczekania „pisowskiego potopu”?
W tym pierwszym przypadku:
wiary w pokonanie Jarosława Kaczyńskiego i jego drużyny, na listach Koalicji zobaczymy
nowe nazwiska - ludzi powszechnie szanowanych, znanych, łubianych i
popularnych, ale dalekich od partyjniactwa i bez partyjnych legitymacji. Kogoś
w typie Janiny Ochojskiej czy piłkarza Tomasza Frankowskiego z ostatniej
elekcji do Parlamentu Europejskiego. Mogą to być aktorzy, publicyści, działacze
społeczni, sportowcy - słowem, ludzie sympatyzujący z opozycją, ale do tej
pory trzymający się z dala od polityki. Ich obecność na listach mogłaby
zachęcić do głosowania rzesze obywateli, którzy do tej pory trzymali się na
dystans wobec partyjnej bieżączki. Takie osoby jak choćby Jurek Owsiak i jemu
podobni mogliby napędzić do lokali wyborczych sympatyków opozycji i innych
partii antyPiSu, a tym samym uprawdopodobnić odsunięcie obecnej ekipy rządzącej
od władzy.
Ale z napływem takich osób na listy wiąże
się pewne niebezpieczeństwo dla partyjnych liderów - jest nim niezależność
owych osób. Przychodzą z zewnątrz, mają swoje dokonania, odrębne sposoby zarobkowania,
własną „agendę życiową” - mogą więc w każdej chwili sprzeciwić się szefowi
formacji, mieć własne zdanie i głosować tak, jak im serce i rozum podpowiadają.
Nie są więc bezwolnymi i posłusznymi narzędziami w rękach partyjnych bossów, bo
osiągnęli sukcesy życiowe poza sferą polityki i sprawowanie mandatu posła czy
senatora nie jest dla nich koniecznością życiową. Byliby bardzo skuteczni w
zapewnieniu zwycięstwa opozycji, ale raczej buntowniczy wobec narzucania im
potem klubowej dyscypliny.
Schetyna mógłby się z nimi męczyć, jeśli...
zostałby premierem i miał całe instrumentarium państwowe do zapewniania sobie
dyscypliny i posłuszeństwa. Ale jeśli miałby nadal tkwić
w opozycji, to o wiele
bardziej racjonalne z jego punktu widzenia byłoby otoczenie się na kolejne
cztery lata w opozycji ludźmi całkowicie sobie posłusznymi, przywykłymi do
dyscypliny i wykonywania poleceń partyjnych. Wspomniani liderzy opinii
nadawaliby się do tego umiarkowanie, bowiem swoje sukcesy życiowe bardzo często
zawdzięczają właśnie temu, że potrafili stawiać na swoim i być panami własnego
losu.
Do roli karnych żołnierzy zdyscyplinowanej
armii o wiele lepiej nadają się wieloletni członkowie partii, którzy niejedno
już przeżyli i niejeden raz musieli dostosować się do zmiany linii partyjnej i
przekazów dnia. Dla nich warto byłoby zbudować arkę, bowiem wiadomo, że akurat
oni nie zawiedliby zaufania jej kapitana, posłusznie wiosłowaliby przez cztery
lata, nie pytając o cel podróży. Dla takich polityków otrzymywanie uposażenia w
wysokości 8 tys. zł, zarządzanie dwuosobowym biurem poselskim, uświetnianie
swoją obecnością uroczystości dożynkowych oraz możliwość podróżowania pociągami
PKP za darmo może być szczytem marzeń i za ich urzeczywistnienie są w stanie
obiecać liderowi wierność i posłuszeństwo.
Dlatego tak znamienne będzie
to, kogo odnajdziemy pod koniec sierpnia na listach antypisowskiej Koalicji -
jeśli będą one szerokie, otwarte na nowe twarze, włączające tych, którzy do tej
pory nie brali czynnego udziału w polityce, ale mają potencjał sympatii,
popularności i rozpoznawalności, to wówczas będziemy mogli być pewni, że
Schetynie zależy na zwycięstwie i że wciąż widzi na to szansę. Ale jeśli
przewodniczący PO przedstawi pod koniec wakacji listy złożone tylko z wiernych
druhów partyjnych, zaprawionych w boju działaczy Platformy i partii
sojuszniczych, oznaczać to będzie jedno: że lider opozycji nie wierzy w pokonanie
PiS. Że zbudował arkę przetrwania dla swych najbliższych i że chce w niej
poczekać aż do 2023 r.
Tyle tylko, że PiS można pokonać albo
jesienią tego roku, albo nie pokona się go już raczej nigdy, bo wzorem swego
węgierskiego kolegi Kaczyński w drugiej kadencji tak zmieni reguły gry, prawo
wyborcze, rynek mediów, warunki gospodarowania, a także wymiar sprawiedliwości
oraz szkolnictwo wyższe, że w następnych wyborach będzie mógł sięgnąć już nie
tylko po większość bezwzględną w Sejmie, ale także po większość konstytucyjną.
A wówczas arka
przetrwania może już nigdy nie osiąść na suchym lądzie, choć nikt jej nie
zabroni żeglować po bezkresnych wodach pisowskiego oceanu.
Dr hab. Marek Migalski -
politolog, adiunkt w Instytucie Nauk Politycznych i Dziennikarstwa Uniwersytetu
Śląskiego; wykładowca, publicysta, a ostatnio także pisarz (niedawno ukazała
się jego kolejna powieść „1989. Barwy zamienn”). W 2009 r. z listy PiS dostał
się do Parlamentu Europejskiego. Po rozstaniu z partią Jarosława Kaczyńskiego w
2010 r. współtworzył PJN, następnie - Polska Razem (2013 r,). Pół roku później
zrezygnował z członkostwa w partii Gowina i wycofał się z działalności
politycznej.
Co każdy Polak myśleć powinien
- Bardzo pana
przepraszam, jak dojść do...
- Nie wiem, ja nietutejszy.
- Znaczy słoik? Nie wie
pan? To ja panu wytłumaczę.
- Skoro pan wie, to po
co pan mnie zaczepia i zawraca głowę?
- Ja wiem, że wiem,
tylko chcę sprawdzić, czy pan wie, że ja wiem.
- Ach... panu do tego,
co ja wiem, a czego nie wiem!
- Niech pan się nie
unosi! Z całym szacunkiem, chcę się dowiedzieć, co pan - jako Polak - wie i
myśli. Co myślą Polki i Polacy. Pan jest Polakiem?
- A kim? Mam pokazać
czy wierzy pan na słowo?
A po co to panu, co ja
wiem? Pan z policji? - Pokaż blachę.
- Czyja wyglądam na
blacharza? Chcę tylko zapisać, co myślą Polki.
- ...Polki to nie do
mnie...
- ...i Polacy. Wierzy
pan na słowo czy mam pokazać?
- Ale po co to panu?
- Muszę pana wpisać na
listę Polek i Polaków, z którymi rozmawiałem.
- To kim pan do cholery
jest - Polką czy Polakiem - bo już nie rozumiem.
- Polakiem, a pan?
- Też pytanie!
Oczywiście, że Polakiem! A kim miałbym być? Czy ja wyglądam na sikha? Turban
noszę? Albo pióropusz - jak Indianin? I w ogóle co to ma do rzeczy?
Co za czasy, nawet nie
można wyjść po papierosy.
- To ważne. Bo ja
rozmawiam tylko z Polakami.
- Dziwne hobby
rozmawiać z Polakami. Był pan z tym u lekarza?
- Jasne! Pokazali mi
księgę zapisów. Mam termin za dwa lata. Powiedziałem tej w rejestracji, że dwa
lata nie pociągnę. Sercowy jestem.
- I co ona na to?
- „To ja pana zapiszę
ołówkiem” - tak powiedziała. Ludzie nie mają serca, a jak mają, to chore.
- A od kiedy pan to ma,
że pan tak musi z Polką albo z Polakiem?
-W Boże Ciało będą trzy miesiące. Mamy pójść
do Polek i Polaków i powiedzieć Polkom i Polakom, że my - Polki i Polacy - jesteśmy
po ich, Polek i Polaków, stronie.
- A co pan ma Polkom i
Polakom do zaoferowania?
- Właśnie to chcę od
pana usłyszeć! Trafił pan w dziesiątkę. Dokładnie tego chcemy się od pana
dowiedzieć. Żeby być blisko ludzi. Do lipca mamy się dowiedzieć, co myślicie,
czego chcą Polki i Polacy. W sierpniu wszystkie odpowiedzi i postulaty
zbierzemy, podsumujemy, przeanalizujemy, podzielimy, odwirujemy, pomnożymy
przez miliony Polek i Polaków i w pana imieniu napiszemy program, który pan
dostanie we wrześniu do domu, żeby pan się nie musiał fatygować i żeby pan
wiedział, co pan ma myśleć w październiku. Warto ten projekt zatwierdzić.
- Ja - zatwierdzić?! Za
kogo pan mnie ma? Wypraszam sobie! Ja nigdy nie zatwierdzam, zwłaszcza w towarzystwie.
- Ale nie za darmo,
niech się pan nie denerwuje.
- Ja się nie denerwuję.
To wy macie gacie pełne strachu przed wyborami.
- Rozumiemy, że to musi
kosztować.
- Aaa, to inna
rozmowa... Więc ile pan proponuje? Mów pan do ręki!
- Zaraz, zaraz.
Najpierw musimy ustalić, czy pan jest zwykłym człowiekiem.
- A jaki mam być? Nie
widzi pan, że nie mam trąby jak słoń ani kolców jak jeż? Ślepy pan czy co?
- Tylko bez
personalnych wycieczek. Tu stoi wyraźnie napisane: Idziemy do zwykłych ludzi,
do Polek i do Polaków, do gmin...
- Do gminu?
- .. .i do powiatów.
Piąta rano - wały powodziowe, szósta - kościół, siódma - targ, ósma - szkoła,
dziewiąta - szpital, dziesiąta - remiza, jedenasta - Wojska Obrony Terytorialnej,
dwunasta - pomnik wyklętego bohatera, trzynasta - zakłady mięsne (w tym obiad),
czternasta - tablica ku czci ofiar, piętnasta - poświęcenie sztandaru,
szesnasta - zaślubiny z Mierzeją imienia Świętej Pamięci. I cały czas zwykli
ludzie.
- Dość bajeru, czas to
pieniądz. Mów pan, ile do ręki.
- Proszę bardzo. 500
plus plus 500 razy n, gdzie n równa się liczba dzieci poniżej 60. roku życia,
plus 888 plus, 888,888 i tak aż w nieskończoność, skrócony wiek rytualny, plus
300 plus na wyprawkę plus zwolnienie od podatku do 26. roku życia, dodatek na
pampersy (to pana jeszcze nie dotyczy, ale ma być obniżony), dzieciom nawet na
studiach parę groszy się przyda, a i panu na emeryturze też, chociaż po co
emerytowi pieniądze, skoro wszystko ma za darmo? Lekarstwa za darmo, autobus za
zero. Znajomy emeryt opowiadał, że całe dorosłe życie oszczędzał na masę
spadkową, a teraz, kiedy stoi już nad grobem i może wydawać jak Duda w Białym
Domu Towarowym, to nie ma jak tej masy wydać. Restauracje nie dla niego, bo
żołądek już nie taki, a jelita już są po tamtej stronie. Samolotem F-35 latać
lekarz zakazał, bo przeciążenia, promem też nie, bo choroba morska, wpław
nawet Mierzei nie przepłynie, bo ciągle nieprzekopana. Od alkoholu głowa mu
pęka, na panienki go nie stać, to znaczy stać, ale nie stać.
- To na kogo taki
emeryt będzie głosować?
- Wszystko jedno, byle
nie dawali mu pieniędzy.
- Ja go rozumiem.
Jestem w kategorii wiekowej 80+. Jak do mnie telefonują np. z propozycją
darmowych badań, to najpierw pytają, ile mam lat. Jak odpowiadam ile, to się
rozłączają, chamy niemyte, bo „tę kategorię wiekową mamy już wypełnioną”.
Znajomy emeryt, który co wieczór ogląda „Fakty” TVN, codziennie dostaje
instrukcję, na co wpłacić: Na chore dziecko - namawia Pochanke. Na podróż do
kliniki w Dallas - namawia Kajdanowicz. I tak tę forsę wyciągają. Na dziecko
pogryzione przez psa. I na psa pogryzionego przez dziecko. Po kilku dniach
fakty są takie, że człowiek jest zrujnowany i biedaczysko musi się przerzucić
na „Wiadomości” TVP bo są bezpłatne i bogate. 1 jaką ma opiekę! Pielęgnuje go
dr Ogórek.
Daniel Passent
Lusterko prawdę ci powie
Życie mnie nauczyło, że
wszystko jest możliwe. Dlatego rzadko się dziwię rzeczom, które się wokół dzieją.
Niekiedy mam przez to kłopoty.
Kilka lat temu Hirek Wrona zaprosił mnie na
obiad do japońskiej restauracji. Chciał pogadać o muzyce. Na miejscu podeszła
do nas japońska kelnerka i Hirek zagadał do niej po japońsku. Coś
odpowiedziała, a on mi wyjaśnił, że zapytał o najsmaczniejsze danie i ona wymieniła
kurczaka z przyprawami. Nie wiedziałem, że Hirek zna japoński. Po japońsku
zamówił kilka dań i pociągnął, że w klubie, do którego obaj chodziliśmy ćwiczyć
judo, zakumplował się z paroma Japończykami i od nich się trochę języka
nauczył. OK. Zaczęliśmy rozmowę o muzyce. Chwilę potem weszła rodzina z
Ugandy. Zagadali do kelnerki w jakimś afrykańskim języku, ona rozłożyła ręce -
nie kumała. Wtedy Hirek rzucił parę słów w tym nieznanym narzeczu i po chwili
robił za tłumacza z suahili na japoński i odwrotnie. Byłem zafascynowany.
Hirek pomógł przybyszom skompletować zamówienie, a mnie wyjaśnił, że przed
laty spędził na Czarnym Lądzie parę miesięcy na wędrówce i jako tako się z
czarnymi ludźmi nauczył porozumiewać. Nigdy go nie znałem od tej strony.
Brzmiało zaskakująco, nie było nieprawdopodobne. Wróciliśmy do rozmowy o
show-biznesie. Wtedy siedzący obok facet odezwał się do Hirka po norwesku,
Hirek odpowiedział i zaczęli konwersację w tym języku. I tu muszę na moment
przerwać.
Moja natura zakłada, że ludzie mówią prawdę.
Nie oznacza to, że jestem łatwowierny, jedynie tyle, że nawet w najbardziej
niewiarygodnych sytuacjach analizuję, czy to, co widzę i słyszę, może być
prawdą, czy też jest kitem. Jeśli jest cień szansy, że może być prawdą, to ją
akceptuję. Marcin Kydryński całe miesiące spędzał w Afryce, robił
fotoreportaże, pisał książki i nauczył się tamtejszych dialektów. Mój ziomek z
czasów hipisowskich, ksywa Turek, został ambasadorem w kilku afrykańskich
krajach - gada w suahili. Więc co dziwnego mogło być w tym, że Hirek po
wycieczce bulgotał zbitkami „mgbu”, „mdubu” czy „ubulele”. Norweg mnie jednak
zastanowił.
Moja znajoma (nick Goddess Of Fire) z
miłości do norweskiej muzyki blackmetalowej wyjechała do tego kraju, tam
skończyła studia medyczne, od 12 lat mieszka pod Oslo, norweski zna jak
Therese Johaug i nadal tarza się na koncertach mrocznych rycerzy piekieł.
Jednak Hirek z black metalem nie miał nic wspólnego.
Z soulem owszem - ale
nie z Per Yngve Ohlinem, który „przed koncertami zakopywał swoje ubrania w
ziemi i zamykał się na długie godziny w kostnicy”. Wysunąłem antenkę
czujności.
Gdy sobie gadali, zacząłem rozglądać się po
sali. Ściany były wyłożone lustrami, wszędzie lustra, aż dziwne. Luknąłem tu i
tam, i skumałem. Potem mi powiedziano, że stojąca za lustrem kamera
zarejestrowała, jak ją dostrzegam, patrzę prosto w obiektyw i się uśmiecham.
Wtedy do knajpy wpadła grupa ludzi z bukietem kwiatów i wrzaskiem: „Mamy
cię!”.
Nie mieli. Nie dałem się wkręcić. Tak, Hirek
wkręcał mnie w program Szymona Majewskiego, ale wbrew oczekiwaniom producentów
ani razu się nie zdziwiłem. Po prostu wierzyłem, że zna te wszystkie języki.
Wszystkie jego rozmowy były kitem, nie znał suahili ani japońskiego (na jego szczęście ja też), a ja to
akceptowałem, bo na logikę było to możliwe. Jak gdyby nigdy nic wracałem do
tematu muzyki - klops. Program nie poszedł na antenie. Powiedziano mi potem:
„Żadnego zdziwienia, żadnej wątpliwości, ani jednej głupiej miny, fatalnie”.
Kiedy dziś polityk PiS wkręca cały naród z
ekranu telewizora, daję mu szansę i wymyślam za niego, jak mógłby wybrnąć z
kłamstwa. Szukam mu alibi. Człowiek o nazwisku Wójcik, grający rolę
wiceministra, mówi do Moniki Olejnik: „Wiem na pewno, że Kaczyński nigdy się
nie spotkał z Falentą”. „Skąd pan to wie?” - pyta Monika. „Po prostu wiem”.
„Ale może pan nie wie, że się spotkał?”. „Wiem, że się nie spotkał”. „Ale skąd
pan to może wiedzieć na pewno?”. „Jestem wiceministrem sprawiedliwości i mam taką
wiedzę”. „A czy Falenta spotkał się z księgowym?”. „A tego nie wiem”. Spadam z
krzesła.
Otóż istniało tylko jedno logiczne
wyjaśnienie tej kuriozalnej nawijki. Na miejscu Kaczyńskiego sprawdziłbym,
czy za lustrem w łazience nie ma jakiejś ukrytej kamerki, a w bucie mikrofonu,
bo tylko nagrywając go 24 godziny na dobę, także podczas snu, Wójcik mógłby
posiąść taką wiedzę o nim. O Falencie i księgowym takiej wiedzy nie miał.
Zbigniew Hołdys
Między wiatrami
Ekscytacja zmieszana z paniką. Już czwarty
raz przez to przechodzę - teraz za sprawą „Nietoperza i suszonych cytryn” - i
za każdym razem jest tak samo: radość z nadchodzącej premiery, z widoku
egzemplarza w księgarni i strach, czy ktoś w ogóle kupi moją książkę, czy
przyjdzie na spotkania autorskie?
A potem ruszam w
Polskę i kilometrówkę mam taką, jakbym był w ostatniej fazie szczególnie
zażartej kampanii wyborczej. Na dworze w cieniu jest 34, w pociągu psuje się
klima, przez wąskie ledwo uchylne lufciki powietrza wlatuje tyle, jakbym
dmuchał se w nos, stajemy w polu, godzina opóźnienia. Potem nieco otępiały siedzę
w hotelu, gapiąc się w ścianę, dwie kawy i do boju, bo ludzie czekają, więc
ubieram się w dobry nastrój i idę dać z siebie wszystko tym, którym mimo upału
chciało się wyjść z domu i poświęcić czas na spotkanie z panem autorem.
Do łódzkiej
Manufaktury na spotkanie w Empiku wpadam na styk, bo kilka godzin wcześniej na
prostej drodze zwalniałem, widząc tworzący się zator, i nie wiem, co robił za
mną kierowca kurierskiej furgonetki - lampił się w komórkę, popijał wodę,
przysypiał zmulony upałem i nadmiarem kilometrów - to już nieważne, fakt, że
wjechał mi z niejakim impetem w tył samochodu. Nic się nikomu na szczęście nie
stało, ale oględziny pasażerów i aut, odginanie zgiętych nadkoli, papiery,
oświadczenia zajęły sporo czasu i do Łodzi dotarłem w ostatniej chwili.
Więc wpadam z
obłędem w oczach na dziedziniec Manufaktury, zdziwiony, jaka ona wielka, i
rzucam się na przechodzącą kobietę z torbą na zakupy, żeby zapytać, gdzie ten
Empik, a pani się uśmiecha: „O! Co pan tu robi, panie redaktorze?”. A ja też
się uśmiecham i odpowiadam: „O! Pani prezydent! Jak miło. Empiku szukam”. Na
co pani prezydent Łodzi Hanna Zdanowska: „To ja pana zaprowadzę, bo na zakupy
idę”. No to idziemy, rozmawiamy, podpytuję, jak pogodzić zakupy z tym, że
pewnie niejeden wyborca wykorzysta okazję, by zagadać, zostaję odstawiony pod
schody ruchome, jestem na czas.
Trzy dni później
opowiadam tę anegdotę w Radiu Opole, zapytany przez prowadzącego audycję
Mariusza Majerana, skąd czerpię pomysły na felietony. Tłumaczę, że
kolekcjonuję takie historyjki, czasem używam ich od razu, innym razem
dojrzewają powoli i dają się użyć w najbardziej zaskakującym momencie i kontekście.
Dziennikarz pyta, czy mam pomysł na użycie Opola, do którego przyjechałem na
doroczny Festiwal Książki. Odpowiadam, że jeszcze nie, ale kto wie, co się
stanie za chwilę. Może wyjdę z budynku radia i jeszcze zanim dotrę na
festiwalową scenę na placu Wolności, coś się zadzieje.
Nie tym razem, ale
kwadrans później miła pani organizatorka przedstawia publiczności mój dorobek
książkowy i ze zbioru reportaży „Między wariatami” robi jej się „Między
wiatrami”. Od razu przychodzą mi do głowy dźwięki i obrazy z męskiej szatni po
lekcji WF, więc spotkanie może zacząć się w zrelaksowanej atmosferze, za co
miłej pani grzecznie dziękuję.
Totalny relaks jest
w Krakowie na Zabłociu pod klubem Bal, gdzie jego szefowa Magda wystawiła
leżaki dla publiczności, bo w środku zrobiłby się w dwie minuty piec hutniczy.
Czuję się jak w domu, bo to w ciągu kilku ostatnich lat trzecie spotkanie w
Balu, Magda to przyjaciółka i żona przyjaciela o wdzięcznej ksywie Dzidziuś, a
spotkanie prowadzi łubiany przeze mnie i ceniony Marcin Wilk, dziennikarz,
bloger książkowy i autor świetnej książki reportersko-historycznej „Pokój z
widokiem. Lato 1939”.
I nagle Marcin
pyta, skąd u mnie tyle nawiązań do przemijania i śmierci. W pierwszej chwili
nie wiem, o co mu chodzi, a potem zdaję sobie sprawę, że faktycznie, im
bardziej chcę poprawić nastrój innym, im bardziej się staram wywołać u ludzi
śmiech czy wzruszenie, tym częściej między słowami i myślami - chciałoby się
rzec: między wiatrami - dopada mnie to zadziwienie coraz szybszym przemijaniem
i myśli o śmierci, o nieodwołalnym końcu.
Ale przecież taka
nie może być puenta. Nie w tę pogodę, nie na początek wakacji, nawet w 1939 r.
jeszcze były ponad dwa miesiące zabawy. Po spotkaniu w Opolu siedziałem wieczorem
przed hotelem. Już miałem udać się na sen, gdy zjawiła się Barbara Wrońska z
zespołem, jedna z ulubionych artystek mojej córki. Poznaliśmy się, chyba
polubiliśmy, a jutro idziemy całą rodziną na jej koncert w Warszawie. I to jest
dobra puenta.
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz