sobota, 8 czerwca 2019

Jak wygrać z PIS?,Od czerwca do maja,Trójka na pustyni,Z Kolbergiem po kraju,Nonkonformista na śmietniku i Kareta odjechała



Jak wygrać z PIS?

Z punktu widzenia przyszłości Polski wyborczy wy­nik Koalicji Europejskiej był najlepszy z możli­wych. Pokazał sensowność projektu, ale brutalnie obnażył jego deficyty Gdyby to się okazało jesienią, byłaby absolutna katastrofa bez żadnych szans na autokorektę.
   Nikt nie lubi porażki ani pokonanych. Już pierwsze go­dziny po bolesnej przegranej KE przyniosły w większości histeryczne ataki na koalicję i jej liderów. Przy okazji, dla zwielokrotnienia masochistycznego efektu, wielu oddało się wznoszeniu pomnika przenikliwości prezesa Kaczyńskie­mu. Pomysł zadłużenia następnego pokolenia na potrzeby zachowania swej władzy został przedstawiony jako najbar­dziej genialny polityczny koncept w historii, przesłaniający brutalną prawdę o obecnej, wybitnie nieudolnej, pazernej, aroganckiej i niszczącej państwo ekipie. Moc imponuje, ale nie powinna odbierać rozumu. Za bardzo niemądre należy więc uznać pomysły, by - zgodnie z życzeniem Kaczyńskie­go - Koalicję Europejską zlikwidować, a Grzegorza Schetynę zastąpić jakimś „kimś”. Chyba że ktoś chce, by opozycja zamiast mieć 38 proc. w zestawieniu z 45 proc. PiS, jak opozycja na Węgrzech, 16 proc. wobec 56 proc, rządzą­cego Fideszu.
   Wynik Koalicji Europejskiej jest bezdyskusyjnie impo­nujący. I to nie tylko dlatego, że jeszcze kilka tygodni temu wszyscy te 38 proc. wzięliby w ciemno. Jest imponujący, biorąc pod uwagę, że został uzyskany po słabej kampanii, bez czytelnego dla wyborców program, bez jasnego prze­kazu, bez dobrego hasła, z często - powiedzmy delikatnie - średnimi kandydatami na jedynkach i bez prawdziwych emocji. A jednocześnie przy rąbance, jaką opozycji zafun­dowała TVP, i zaserwowanym przez PiS największym pro­gramie rozdawnictwa w polskiej historii. Od lat słychać, jak pustą w środku i nieefektywną ideą jest anty-PiS. Otóż wy­nik wyborów pokazał coś dokładnie przeciwnego. Jeśli kry­tycy opozycji mówią, że nie zaprezentowała ona nic poza anty-PiS, to znaczy, że ten wstrętny anty-PiS dał jej 38 proc. głosów. A to znaczy, że anty-PiS nie jest ideą pustą, ale naj­większą bezgotówkową ideą w polskiej polityce.
   Tak się jednak składa, że 38 proc., które wszyscy z pocało­waniem ręki wzięliby miesiąc temu, teraz dało już tylko za­pewniające kaca drugie miejsce. Idea ma więc sufit. Jestem ostatnią osobą, która będzie bagatelizować szkody, które PiS uczyniło polskiej demokracji i praworządności, ale - mó­wiąc brutalnie - na to przesłanie nie zdobędzie się już ani jednego głosu więcej. Trzeba iść dalej i szerzej. Personalnie i programowo. Za chwilę kolejna kampania, trzeba więc wy­ciągać wnioski, spokojnie, ale szybko.

1. Drużyna
Koalicja Europejska wypuściła na boisko drużynę, która na wielu eksponowanych miejscach wystawiła lu­dzi może zasłużonych, ale kandydatów słabych, bo pozba­wionych pasji. Najczęściej była to cena za zawarcie koalicji, którą wyborca miał jednią prawo zignorować. Na wielu je­dynkach pojawili się ludzie, którzy sprawiali wrażenie, jakby uważali, że koalicja dostąpiła zaszczytu z ich strony, mogąc ich umieścić na swych listach, a wyborcy dostępują zaszczy­tu, mogąc na nich głosować. Opozycja, jeśli chce wygrać, musi porzucić ideę tworzenia list wyłącznie na zasadzie partyjnego parytetu. Kryterium podstawowe przy układaniu list mysi być jedno - na boisko, czyli na listy, wchodzą tyl­ko ludzie gotowi podjąć twardą, nieustępliwą walkę, a nie tacy, którzy chowają się za liderem czy billboardem. Niestety, kolejna kampania PO (SLD jeszcze bardziej) pokaza­ła; że zbyt dużo jest w tej partii tłustych kotów. Kampanie PO niemal nigdy nie były naprawdę dobre, czasem po prostu ratował je Donald Tusk. O dziwo jednak, prawie cztery lata w opozycji wielu działaczy Platformy nie tylko nie odchudzi­ły i nie natchnęły wolą walki, ale uczyniły ich kotami jeszcze tłustszymi.
   Wyborcy okazali się w tych wyborach całkiem sprawied­liwi. Za ciężką pracę, co pokazały kampanie posłanek Łukacijewskiej czy Thun oraz posła Arłukowicza, sowicie nagradzali. Za lenistwo - karcili. Proste.
   Na pierwszych, drugich i trzecich miejscach list wybor­czych powinni być nie ludzie z partyjnej układanki, ale wojowniczki i wojownicy. I wcale nie muszą to być ludzie „z naszej partii”. Wybory samorządowe i europejskie poka­zują, że wyborcy celnie oceniają zaangażowanie i kompeten­cje kandydatów. W samorządowych docenili sprawdzonych gospodarzy, w europejskich - ambitnych i komunikatyw­nych kandydatów. W wyborach parlamentarnych opozy­cja musi się znacznie rozszerzyć. Nie o kolejny wagonik, ale o całą plejadę nowych ludzi, samorządowców, przedstawi­cieli organizacji obywatelskich, niezależne autorytety. Je­śli Grzegorz Schetyna chce mieć sukces, to musi postawić na ludzi sukcesu, a nie ludzi aparatu.

2. Mózg kampanii
Jarosław Kaczyński w czasie wieczoru wyborczego dziękował socjologom, co było nietaktem wobec niewymienionych wtedy wyborców, ale zasługuje na uwagę. Można się śmiać z nierozumiejącego współczesności Kaczyńskiego, ale współczesność kampanii politycznych zrozumiał on dosko­nale. A w każdym razie zrozumiał, czego nie wie, i to, że musi zatrudnić ludzi, którzy to wiedzą. PiS nie umie rządzić, ale umie wygrywać. Kaczyński zachował się więc jak szef kor­poracji, która chce sprzedać jakiś towar, a obietnica, pro­gram to w polityce towar właśnie. I nikt profesjonalny nie robi tego tak, że produkt po prostu wypuszcza na rynek. Nie, najpierw bada oczekiwania odbiorców i do tych oczekiwań produkt dopasowuje. Jest szokujące, że Koalicja Europejska takich badań nie robiła i działała na nosa.
   Tu uwaga, która jest specjalnie adresowana do Grze­gorza Schetyny. Drużyna Liverpoolu wygrywa - zdaniem wielu - bo ma charyzmatycznego trenera Kloppa, walecz­nych zawodników i wiernych kibiców. Ale ostatnie sukcesy klub w tym samym stopniu zawdzięcza zespołowi pod kie­rownictwem matematyków z Cambridge, którzy zbudowa­li specjalne modele statystyczne, pokazujące Kloppowi, jaki w konkretnym meczu będzie najbardziej efektywny spo­sób atakowania - górą czy dołem, lewym skrzydłem czy pra­wym, z czterema pomocnikami czy pięcioma. Statystyki nie wygrywają meczów, ale bez nich można wygrać tylko przez przypadek. Badania to nie jest opcja. To jest konieczność!
   Jest co najmniej dziwne, że w szefostwie kampanii KE eksponowane miejsca zajmowali często ludzie, którzy przy poprzednich kampaniach dali się poznać jako mistrzowie chaosu i marnej efektywności. Menedżerami zwycięstw nie mogą być ludzie przypadkowi i pozbawieni talentu. To mu­szą być najlepsi, a nie najwierniejsi.

3. Program
Po wyborach standardowa wymiana zdań między dziennikarzami a politykami Koalicji Europejskiej wyglą­dała tak: - Nie mieliście dobrego programu. - Mieliśmy i to bardzo szczegółowy - padała odpowiedź. Otóż, będę brutal­ny - jedyny dobry program to taki, który daje zwycięstwo. A na początek taki, który trafia do ludzi. Nie musi być szcze­gółowy. Ma być konkretny, trafiający w oczekiwania. Jak nie trafia, to jest zły. Kropka.
   Zrobiłem w różnych środowiskach krótką sondę z py­taniami o program koalicji. I upewniłem się, że te 38 proc. uzyskane przez nią w wyborach to wynik fenomenalny. Bo programu nie znał nikt. Literalnie nikt. Żadnego punktu.
   Nie mam zamiaru przedstawiać tu programu dla opozy­cji na jesienne wybory. Podzielę się jedynie tym, co podpo­wiada mi intuicja. Wszystko wskazuje na to, że wyborcy, nie tylko PiS, po 30 latach pełnego znoju marszu postano­wili się zatrzymać, złapać oddech, odpocząć. I już nie tylko gonić Zachód, ale nacieszyć się owocami tego, co wszyscy wypracowaliśmy. I nie ma co mieć do nich o to pretensje. Ale też wyborcy, szczególnie wyborcy opozycji, wcale nie zrezygnowali z aspiracji i wielkich ambicji, dla siebie i swo­ich dzieci. Nie przestali też zastanawiać się nad tym, gdzie będzie Polska i oni sami za 5 i 10 lat. Opozycja potrzebuje programu dla swoich wyborców, głównie dla szeroko poję­tej klasy średniej, w tym dla pracowników budżetówki.
   Ludzie chcą nie tylko dostawać 500+, ale chcą lepiej, wy­godniej żyć, chcą mieć gwarancje dobrej obsługi w szpitalu i gwarancje, że ich dziecko, wchodząc do systemu publicznej oświaty, nie wpadnie w czarną dziurę. Chcą też władzy przy­zwoitej, a nie ekipy nieudolnych, pazernych arogantów. Obec­na władza dowiodła, że jest skrajnie nieudolna. Opozycja musi to powtarzać non stop, jednocześnie mówiąc, co zrobi i jak zrobi, jeśli wygra wybory. Wyborców uwodzi się także - to nie grzech - składanymi w dobrej wierze obietnicami. Choćby obietnicą masowego awansu dla młodych ludzi, szczególnie z mniejszych środowisk, którzy marzą o dobrej pracy, pienią­dzach i fajnym życiu, a nie o tym, by być na garnuszku rodzi­ców i państwa. Ta obietnica i ten plan muszą być na serio.
   Koalicja potrzebuje i PSL, i Wiosny. Ich wspólny start wcale nie jest niemożliwy. Wystarczy pominąć sprawy czysto ideologiczne, które - jak pokazały ostatnie wybory - dają góra sześć procent, czyli skazują polityczny projekt na klę­skę. Wiosna ujawniła autentyczną energię i naprawdę sze­roką rzeszę świetnych młodych ludzi z pasją, z aspiracjami i gotowością walki o ich realizację. Do tych ludzi, do ich en­tuzjazmu trzeba się odwołać. Opozycja musi postawić na ha­sła bliskie tym ludziom - wspomnijmy o ekologii i prawach kobiet, w szczególności prawach socjalnych czy dostępie do in vitro. Wielu zwolenników Wiosny doskonale wie, co szy­kuje PiS na następne czterolecie, i rozumie, że także dla nich byłaby to katastrofa. To ludzie, którzy chcą normalnej, tole­rancyjnej Polski. Zrozumieją, że dobrze jest zgodzić się na to, by nie wszystkie marzenia spełniły się od razu, byle nie wszystkie koszmary spełniły się za chwilę.
   Opozycja musi pamiętać, że ogromna większość Polaków nie ma żadnego apetytu na wojnę ideologiczną czy kulturo­wą. Prostacki antyklerykalizm mobilizuje konserwatywny elektorat. Razi też bardzo wielu zwolenników opozycji. Lu­dzie podświadomie czują, że pole konfliktów trzeba zmniej­szać, a nie poszerzać. I trzeba to po prostu uszanować.

4. Emocje
Jest jeszcze jeden dowód, jak świetnym wynikiem było wzgardzone 38 proc. głosów - to, jak niewiele emocji wyzwoliła kampania Koalicji Europejskiej. Wystarczy przy­pomnieć ostatnią przed wyborami demonstrację, w której uczestniczyła przecież prawdziwa gwiazda strony opozy­cyjnej, Donald Tusk. Frekwencja była słabiutka, dramatycz­nie gorsza niż na podobnych demonstracjach przez trzy i pół roku. I to w momencie kulminacji.
   Liderom partii tworzących Koalicję Europejską należy się szacunek. Zawarli kompromis, jeśli się spierali, to po cichu. Pokazali odpowiedzialność za Polskę i zmysł taktyczny. Ale co poradzić, że gdy w czwórkę posiwiali się na scenie, ten kwar­tet entuzjazmu nie budził. Pozycja Schetyny jako twórcy ko­alicji jest niepodważalna. Ale widać gołym okiem, że trzeba nowej energii, nowych twarzy, nowego entuzjazmu. Czegoś, co nazwałbym owsiakizmem. Dobra, jednocząca, pozytyw­na energia. Bez niej nie będzie dodatkowych dwóch milionów wyborców, bez których nie będzie zwycięstwa. Nie będzie emocji, nie będzie poczucia wyborców, że to ten moment, ci ludzie i że w tym wielkim meczu trzeba wziąć udział.

5. Schetyna factor
Szanse opozycji na zwycięstwo zależą w wielkim stop­niu od tego, co siedzi teraz w głowie Grzegorza Schetyny. Jeśli powtarza on bliskie sobie hasło „tylko zwycięstwo”, wygrana jest możliwa. Jeśli jednak ma plan B - nieupokarzająca poraż­ka, która pozwoli zachować władzę w partii i pozycję w polity­ce - to porażka jest jak w banku. Lider koalicji musi wiedzieć, że takiego planu B być nie może, bo opozycja nigdy nie będzie jak PiS, który pozwolił Kaczyńskiemu przegrać osiem razy z rzędu. Jeśli Schetyna pragnie zwycięstwa ponad wszystko, znajdzie w sobie odwagę niezbędną do podjęcia radykalnych decyzji. Jeśli nie, Polska wpadnie na kolejne cztery lata w ręce niszczącego ją Kaczyńskiego. Albo wielki polityczny come back, albo klęska. Trzeciej drogi nie ma.
   Za chwilę kolejna decydująca kampania. Już dziś opozycja musi sobie odwołać wakacje. Stawka jest ogromna. Przeciw­nik bardzo silny. Ale wygrana jest możliwa. Historia spra­wiła, że 30 lat po 1989 roku demokraci znowu muszą stanąć razem, ramię w ramię. Tylko tak mogą ocalić polską demo­krację i szansę na dobrą przyszłość. 30 lat temu Polska wy­grała. Następne 30 lat zaczyna się dziś.
Tomasz Lis

Od czerwca do maja

Komentarze powyborcze są dla opozycji gorsze niż sam wynik. Bardziej szczegółowe analizy rozkładu głosów potwierdzają co prawda bolesną przegraną Koalicji Europejskiej, zwłaszcza na wschodzie, na wsi i w małych miastach, ale to nie jest przepaść. Mówiąc inaczej: na głosowanie „znacznie bardziej poszedł” elektorat PiS niż antyPiS, jednak - jak podsumowała swoją analizę Polityka Insight - partie Koalicji Europejskiej mają na tyle dużą rezerwę wyborczą, że wciąż mogą myśleć o dobrym wyniku jesienią. Nie znajduje to na razie odbicia w emocjach. Wyborcy opozycji, co pewnie zaraz zobaczymy w sondażach, mają mnóstwo żalów i pretensji do polityków Koalicji, a politycy do siebie nawzajem.
   Szczególnie mocno, ponad miarę, i to z każdej strony, obrywa się Grzegorzowi Schetynie: o listy wyborcze (czy musiał powciskać tylu byłych, przegranych premierów?) o kampanię (że niemrawa, uboga, nieobecna na prowincji), o formułę koalicji (bo PSL i SLD niewiele do niej wniosły), wreszcie że sam nie ma charyzmy, programu, nie porywa i raczej trudno, żeby pokonał Kaczyńskiego.
Bo dopełnieniem tej powyborczej frustracji bywa masochistyczne uznanie dla Kaczyńskiego. Jasne, że kampania PiS była prymitywna (te miliardy wypłacane wyborcom do ręki), oszukańcza (gdzie te lekcje masturbacji w przedszkolach, strefy szariatu, Żydzi odbierający kamienice, euro zamiast złotego?), bezwstydna jak propaganda TVP - ale jednak Kaczyński swoich zmobilizował i wygrał. Komentarze medialne zdominował, mam wrażenie, jakiś neomakiawelizm: w polityce liczy się skuteczność, a nie wymyślone reguły gry; jeśli jakaś partia, jak teraz PiS, wygrała, to znaczy, że demokracja przyznała jej rację, rozgrzeszyła metody, i tyle.

Akurat w tych dniach obchodziliśmy rocznicę pierwszych (czę­ściowo) wolnych wyborów. Symbolicznie to od 4 czerwca 1989 r. liczymy historię polskiej demokracji. Dobry moment, żeby przypomnieć sobie, co się z nią przez te 30 lat stało. Mówiąc naj­krócej (bo do tematu będziemy wracać), jest to historia traconych złudzeń. Chyba wszyscy, którzy w tamtych wyborach głosowali na Solidarność, mieli jakiś wyidealizowany obraz kopiowanych z Zachodu, demokratycznych instytucji i procedur. Była też wielka wiara - i to po wszystkich ówczesnych stronach politycznych - w wagę i sens kompromisu, nadrzędną rację stanu, dobrą wolę polityków, w siłę sprawczą dobrych intencji. Ten polityczny, może i naiwny, konstrukt nieźle chronił nowe władze Rzeczpospolitej w pierwszym, najtrudniejszym okresie transformacji. Rozsypał się wraz z tzw. wojną na górze, której inicjatorem i strategiem był pe­wien mało wtedy znany działacz Solidarności, postrzegany, przez tych, którzy go w ogóle zauważali, jako ambicjoner i cynik.
   Tak, rola Jarosława Kaczyńskiego w historii polskiej demokracji jest przemożna. Trzeba mu oddać, że startując z pozycji outsidera, zdołał, krok po kroku, dekada po dekadzie, zdominować polską politykę, narzucając jej własny styl, obsesje, metody, język - przed 30 laty, w okresie demokratycznej iluzji, niewyobrażalne. Jeśli definiujemy politykę bardziej jako grę o władzę, prestiż, pieniądze i stanowiska niż romantyczną „troskę o dobro wspólne”, to Kaczyński może pretendować (zapewne obok Tuska) do tytułu najwybitniejszego polityka 30-lecia, O ile Tusk zachował jednak coś z dawnej solidarnościowej wiary, a nawet ostatnio zdecydowanie mocniej do tego dziedzictwa nawraca, to Kaczyński pozostaje bytem osobnym, wolnym od sentymentalnych obciążeń, technikiem władzy. Czy istnieje jakaś ideologia „kaczyzmu”, poza zmieniającym się zestawem retorycznych chwytów? Co najwyżej jest nią zasada osobistych rządów „zbawcy narodu” (jak sam się kiedyś żartobliwie określił). Polityką jest wola przywódcy, nienegocjowalna, nieuzgadniana.

Piszemy o tym (przyznaję, że nieco bezradnie), jak podstawowe pojęcia z języka współczesnych zachodnich demokracji, których uczyliśmy się przed 30 laty, stopniowo obracają się dziś we własną parodię. Gdzie suwerenność oznacza samowolę, demokracja - bezwzględny dyktat parlamentarnej większości, partia władzy zastępuje i pożera państwo, zamiast polityki społecznej mamy (jak mówi Ludwik Dorn) masarnię produkującą kiełbasę wyborczą, gdzie telewizja zwana publiczną została sprywatyzowana, Trybunał Konstytucyjny przekształcony w atrapę, a istotą polityki staje się konflikt.
   Opisujemy od lat narastanie, doskonalenie tego systemu, ale wybory majowe potwierdziły też jego zakorzenianie się w emocjach sporej części wyborców, dla których tzw. demokracja liberalna ewidentnie nie stanowi szczególnej wartości. Od czerwca 1989 r. do maja 2019 r. polska demokracja przechodziła różne fazy, ale niespecjalnie zyskiwała zwolenników. Jeśli absencja wyborcza wciąż sięga 50 proc., a w młodszych pokoleniach nawet 70 proc:, to znaczy, że milionom współobywateli ta konstrukcja nie jest potrzebna do życia, że jest odległa od ich emocji, potrzeb, skojarzeń.
   W wielu krajach obserwujemy dziś zwrot w kierunku jakiejś wersji autorytaryzmu, z jego obietnicami większego bezpieczeństwa, opieki, skuteczności, wspólnoty, narodowej dumy. Na czas niepewności i chaosu demokracja - przez jej procedury, kompromisy, ograniczenia - wydaje się mało pociągająca. Te minione 30 lat sporo powiedziały nam nie tylko o naturze polityki, ale także o nas samych - wyborcach. Myślę, że powinniśmy rozstać się z iluzjami na temat własnej racjonalności, odpowiedzialności, bezwzględnego przywiązania dowolności. Przez lata obserwowaliśmy raczej kaprysy „demos”, jego zmienne nastroje, ataki histerii i moralnej paniki, zaniki pamięci, egoizm, łatwowierność, małostkowość.
Ale, paradoksalnie, rządy PiS ożywiły też polską demokrację, sprowadzaną najczęściej do roli rytuału, dekoracji, martwej ramy dla społecznej aktywności. Październikowe wybory będą więc w jakiejś formie powtórką tych z 4 czerwca: za ryzykiem wolności czy pozorami bezpieczeństwa. W rocznicę Czerwca warto przypomnieć sobie, że były czasy, w których uważaliśmy, iż wolność z solidarnością da się pogodzić. Podobno opozycja szuka programu na jesienne wybory - może warto wrócić do założycielskich opowieści, nadziei i projektów III RP. Jeszcze nie są zużyte.
Jerzy Baczyński

Trójka na pustyni

To jeden z najbardziej efektownych pojedynków politycznych na świecie ostatnich lat. Oto 29-letnia Alexandria Ocasio-Cortez, lewicowa do­brze wykształcona aktywistka pracująca na co dzień jako kelnerka w nowojorskim Bronksie, rzuciła się z motyką na słońce. Wystartowała w prawyborach demokratów prze­ciwko 56-letniemu Josephowi Crowleyowi, zasiadającemu w Kongresie przez 10 kadencji, uznawanemu za czwartą naj­ważniejszą osobę w partii i typowanemu po oczywistym zwy­cięstwie w 2018 roku na lidera mniejszości bądź spikera Izby Reprezentantów.
   O tej kampanii opowiada bardzo interesujący doku­ment „Podbić Kongres” („Knock Down The House”), który można obejrzeć na Netfliksie. Na pierwszą debatę z udzia­łem publiczności Crowley nawet się nie stawia, wysyłając dość zagubioną podwładną, która tłumaczy, że nieobecność kongresmena wcale nie świadczy o braku szacunku, wręcz przeciwnie, ale ma na głowie ważne sprawy państwowe. Ocasio-Cortez mocno punktuje nieobecnego polityka i zwraca się wprost do wyborców, podkreślając, że jest z nimi, że zna ich problemy, o których nie ma pojęcia tłusty misio z Wa­szyngtonu udający równego faceta z Bronksu.
   I tak wygląda ta kampania. Ona zasuwa jak mały samocho­dzik, rozmawiając z ludźmi, a on opowiada, jak to jest bardzo zajęty poważnymi sprawami, czyli walką z Trumpem, i pro­tekcjonalnie traktuje swoją oponentkę. Rezultat? W prawy­borach 26 czerwca 2018 roku Ocasio-Cortez otrzymała 57,13 proc. głosów, Crowley - 42,5 proc. 15 procent różnicy.
   Dlaczego o tym teraz piszę? Oczywiście wiecie. Bo sytym kotom z opozycji nie chciało się dup ruszyć, żeby wygrać wy­bory. Bo PiS jest złe, oczywista oczywistość, Kaczyński to już w ogóle, a my tacy szlachetni, kulturalni, Europa, wartości europejskie, praworządność, konstytucja, samo się zrobi. No się nie zrobi.
   Smutek? Tak. Rozczarowanie? Jasne. Ogólny kac - jak naj­bardziej. Ale najbardziej czuję wkurzenie. Nie na to, że prze­graliśmy, zdarza się. PiS przegrywało osiem razy z rzędu, my jeszcze mamy trochę do wyrównania rekordu. Nie na to, że większość wyborców zagłosowała tak, jak zagłosowała, taka jest demokracja. Stara prawda, że jak ci się nie podoba, jak wybiera naród, to zmień sobie naród, nie straciła nic na zna­czeniu. Powodem wkurzenia nie są nawet bezmyślni ludzie (o braku wrażliwości już nie wspominając), którzy na pa­radzie równości w Gdańsku nieśli sławetną waginę, robiąc sobie radosne jaja z wiary i symboli religijnych. Może w Lon­dynie nikomu by to nie przeszkadzało, ale trzeba nie mieć mózgu, żeby nie wiedzieć, jaki skutek odniesie to w Polsce. I odniosło.
   Ale wiecie co? To wszystko pikuś w porównaniu z tym, że Koalicja Europejska najzwyczajniej olała wyborców. Na­prawdę się wkurzyłem dopiero wtedy, gdy przeczytałem w „Wyborczej”, jak wyglądała kampania wyborcza KE od kulis, a raczej - jak nie wyglądała. Ludzie od nieszczęsnej kampanii Komorowskiego, którą powinno omawiać się na zajęciach jako przykład tego, jak można spieprzyć coś, cze­go w zasadzie nie powinno dać się spieprzyć, znowu u steru. Brak decyzyjności, brak analiz i chętnych do roboty, o po­mysłach nie wspominając. Niechęć do słuchania fachowców z zewnątrz. Ogólnie schyłkowa atmosfera chaosu i niemoż­ności w sytuacji, gdy naprzeciwko stoi bitne i zmobilizowa­ne wojsko.
   I to mnie wkurza jak cholera. Bo tłuste ko ty mają wszyst­ko w dupie. I tak się załapią do Sejmu, dostaną komisje, die­ty, fundusz na biuro i będzie luzik. Nie muszą pokonywać PiS, tym niech się jara frajerski elektorat i nieliczni narwań­cy. Nie podoba mi się to, co słyszę od kilku dni od znajomych popierających opozycję: „Niech jesienią PiS wygra wybory, niech tych zadowolonych z siebie gostków szlag trafi, niech te nieużytki zostaną zaorane, a jak się znajdą chętni, to się coś odrodzi”. Nie podoba mi się to, ale czy można mieć pre­tensje do ludzi, którzy tak reagują?
   Zwłaszcza że jest parę przykładów, że chcieć to dużo móc. Bartosz Arłukowicz w Zachodniopomorskiem i po przekąt­nej Elżbieta Łukacijewska w Bieszczadach. Wygrali i to jak! Ona w bastionie PiS, on - z drugiego miejsca znokautował je­dynkę i zdeklasował samego Joachima Brudzińskiego. A wie­cie, jakich magicznych mocy użyli? No będziecie w szoku. Zapieprzali jak dzikie osły. Szli do ludzi, słuchali obelg i wy­zwisk i rozmawiali, przekonywali, nie poddawali się. Jeszcze Krzysztof Brejza. Przegrał, ale gryzł ziemię i pracował twar­do na wynik całej koalicji.
   I ta trójka wkurza mnie chyba najbardziej. Bo pokazali, że można i że tak ich było mało.
Marcin Meller

Z Kolbergiem po kraju

Powyborczy lament, tysiące analiz doty­czących przyczyny porażki plus rekon­strukcja rządu spowodowały w mojej głowie zamęt, który - jak się okazało - nie opuścił mnie nawet nocą.
   Przyśnił mi się efekt narady na Nowogrodzkiej, na której postanowiono pójść za ciosem i prezes Kaczyński postanowił, że świeżo upieczona europosłanka Beata Szydło rozwiedzie się ze swoim mężem, a prezydent Duda ze swoją żoną. Tak skon­struowana nowa para wygra w cuglach wybory pre­zydenckie, przy czym prezydentem zostanie Beata Szydło, a Andrzej Duda pierwszą damą po ślubie na Wawelu za zgodą arcybiskupa Jędraszewskiego. W dyskusji brano pod uwagę zarzuty opozycji o popularyzację genderyzmu, ale zwyciężyły wyni­ki sondaży i dobro Polski.
   Obudziłem się jako uczestnik powyborczego pik­niku, który trwał w całej Polsce, a nowej Pierwszej Parze RP jako pierwsi złożyli gratulacje prezes Ka­czyński oraz Romina Power i Al Bano.
   Bardzo ciekawe są wnioski, jakie wyciąga opo­zycja z porażki. Okazało się po raz kolejny, że bez pracy nie ma kołaczy. Przykład kampanii Barto­sza Arłukowicza i europosłanki z Cisnej pokazał, że żeby zostać wybranym, trzeba się o to starać, bywać nie na konwencjach i konferencjach praso­wych wśród zwolenników, ale spotykać wyborców wszystkich opcji, szanować ich, nie drwić i wtedy przychodzą efekty.
   Oderwanie opozycji od kontaktu z wyborcami nie jest jedyną przyczyną porażki, o której chętnie wspominają fachowcy od politycznych strategii. Trzeba zrozumieć (zamiast pognębiać Biedronia), że wyborcy Wiosny nigdy nie zagłosują na Platfor­mę, SLD czy szczątki Nowoczesnej, a PSL poza ko­alicją i bez Kosiniaka-Kamysza nie będzie istniało. Zamiast lamentować, należy przyjąć strategię Kol­berga i jego szlakiem ruszyć po kraju, być miłym dla przeciwników i przekonywać do swoich racji.
Krzysztof Materna jest satyrykiem aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Nonkonformista na śmietniku

Straszny ruch, jak na wysypisku śmieci. Jed­ni buszują w poszukiwaniu odpadów, inni nadziei, wielu biega w celach rabunkowych, ktoś trochę dla szpanu, niektórzy wymachują znalezi­skami i krzyczą „to, to!”. Aż zapiera dech i właściwie ani pisać, ani mówić się nie chce, bo każda szczelina zapcha­na jest tysiącem słów i kitem jedynie słusznych poglą­dów. Więc jak się tu wcisnąć?
   Ślepy los zaprowadził mnie do życiorysu Marka Hła­ski, w nim jakieś opisy, do których mam ogromny dy­stans, i oceny, że taki, siaki i owaki, do których dystans mam jeszcze większy, i nagle pada magiczne słowo „nonkonformista”. Kiedyś pewien reżyser mi tak po­wiedział: „Jesteś nonkonformistą”. Byłem młody i po­czułem się źle, bo brzmiało jak zniewaga. Siedzieliśmy w starym SPATIF-ie, obok słaniał się czerwony nie tylko na twarzy reżyser Poręba, trzy stoły dalej dostojnie kon­sumował Gustaw Holoubek, resztę stanowili pijani non­konformiści właśnie. Ludzie, którym nie wyszło. Tak się określało artystów nieudaczników, odmieńców i głup­ków wioskowych pośród inteligencji. Ale reżyser mnie uspokoił: „Idziesz swoją ścieżką, nieważne, czy ku prze­paści, czy ku żyle złota, po prostu swoją” i uniósł kciuk do góry. Pomny tej pierwszej swojej reakcji, nigdy póź­niej nikogo nie nazwałem nonkonformistą. I oto dziś, wiedziony przez tajemną siłę, pochyliłem się nad tym słowem i tak, jestem nonkonformistą.
   Czuję to na tle szamotaniny, która ma miejsce wokół. Na powyborczym śmietnisku ludzie urobieni po łokcie ustalają i oceniają, kto co sknocił, schrzanił, spierdolił, dlaczego to zrobił, „ach, wiadomo, jest głupi”, „bez talen­tu”, „nie ma programu”, „wyobraźni”, a właśnie odwrot­nie - „świetny był”, „zjednoczył” i w ogóle „wygrał”. Do tego wymiany między niedawnymi przyjaciółmi: „jesteś zdrajcą”, „PiS cię przekręciło”, „bierz pięćset i spadaj” oraz „nie wolno tak mówić!”. Moja analogia do wysypiska śmieci nie jest chybiona - każdy, kto choć raz jechał koło wielkiej góry śmieci, po której zboczach wielkie wywrot­ki pną się na szczyt, by dowieźć kolejne porcje szajsu, ten wie, o czym mówię. Tam kolia leży koło zmiażdżone­go błotnika, obok listów miłosnych, pudełek po kefirach i rozdeptanych gotowanych ziemniaków. Więc przeczy­tałem w socjal mediach setki, jeśli nie tysiące, postów, opinii, przeciągań liny, niekiedy tak sprzecznych i odjechanych, jakby je psychole pisali, i nie znalazłem ani jednego zdania, pod którym bym się podpisał. A czytam
różnych uczestników zamiąchu, także znamienitych ko­mentatorów. Ani jednej ich sugestii bym nie podzielił. Mało tego, mimo że doradzam czasem tym i owym, i to niekiedy z powodzeniem, tym razem nie doradziłbym niczego nikomu z ludzi biorących udział w grze. Bo to nie moja gra. Jedynie boisko jest moje.
   Polska jest moja. Martwię się o nią. Serce mi czasa­mi wali na myśl o niej. Ale nie zamierzam potęgować tumultu i nawoływać do spokoju czy histerii, bo teraz i tak nikt nikogo nie słucha. Poczekam. Będę się moje­mu boisku bacznie przyglądał. To lepsze niż dorzuca­nie do śmietnika własnych obierek marchwi czy plastra po kroście. Jak zobaczę przestrzeń, choćby szczelinę do rozmowy, może coś wykombinuję.
   Polityka ma dwa oblicza. Jedno wynika z definicji: „Działalność mająca na celu zdobycie i utrzymanie władzy”. Tyle. Nie ma mowy o tym, jakimi metodami i w ja­kim celu. Wynika z niej, że dopuszczalne są zachowania krańcowo nieuczciwe, kłamstwa, intrygi, zaszczuwanie, kupowanie głosów, nieludzka propaganda, a nawet za­machy, byleby zdobyć władzę. Ale są też słowa Arysto­telesa: „Polityka to sztuka rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne”. Marzenie. Gdyby w Polsce chodziło o dobro wspólne - wszyscy dzisiejsi uczestnicy politycznego teatru powinni się zwinąć ze sceny. Tu od dawna nie chodzi o dobro wspólne - tu chodzi o zwycię­stwo jednej grupy nad drugą, za wszelką cenę, dowolny­mi metodami, choćby niszcząc morale społeczeństwa, byleby wygrać. Gdy socjotechniki biorą górę nad moral­nością, Arystoteles znika.
   Nonkonformista nie poddaje się presji tłumu. Widzi swoje i kieruje się własnymi wartościami. Polityka bez idei i bez programu, bez porywającego przywódcy po­zostawia plemię na pastwę szalbierzy - to nie dla mnie. Do roli przywódcy aspirują różni ludzie - żaden się nie nadaje. Zapytajcie dzisiejszych polityków, czy któryś z nich nie czuje, że zawiódł i że powinien odejść - nikt się nie zgłosi. Dlaczego więc mam im powierzać swoje losy?
Zbigniew Hołdys

Kareta odjechała

Lewicę racz nam zwrócić, Pa­nie!” - modli się Rafał Woś w swojej nowej książce. Cią­gle jeszcze młody (przynaj­mniej dla mnie) publicysta należy do tych dziennikarzy, którzy po ukończeniu stu­diów nie przestali się uczyć ani myśleć na własne ryzyko. Jego książki pełne są odniesień do literatury ekonomicz­nej. Co prawda ta jest o lewicy, ale jeśli kogoś ten temat nie pasjonuje, to warto przeczytać ją jako przewodnik po anglosaskiej myśli ekonomicznej. „Tyz piknie”, jak mawiają górale.
   Oczywiście zamiar autora jest bardziej ambitny. Poddaje on (nie pierwszy) surowej ocenie demokrację liberalną, krytycznie recenzuje transformację w Polsce (nie oszczę­dzając Michnika i „Gazety”), analizuje źródła renesansu populizmów i na koniec szkicuje - raczej pobieżnie - swój pomysł na lewicę.
   Woś przedstawia wyważoną ocenę PRL. „Mimo wszyst­kich niezaprzeczalnych wad [monopol władzy partii ko­munistycznej, niewydolność gospodarcza-Pass.] komu­na miała wielkie i niepodważalne osiągnięcia” - pisze. „Wymusiła przemiany ekonomiczne oraz społeczne, które same z siebie by nad Wisłą po prostu nie zaszły. Bez nich pozostałaby tym, czym była przez kilkaset lat: kra­jem biednym, ekonomicznie zacofanym, zbudowanym na ostrych klasowych podziałach i wyzysku”. Ekonomi­sta Banku Światowego Marcin Piątkowski dowodzi, że bez fundamentalnych przemian zaprowadzonych przez ko­munistów nie byłoby mowy o wielkim cywilizacyjnym skoku polskiej gospodarki po 1989 r. Niezadowolenie było masowe, braki dotkliwe, ale wprowadzono powszechną skolaryzację, system opieki zdrowotnej, wzrosła liczba inżynierów, odsetek zatrudnionych w rolnictwie znacz­nie spadł, „poprawa materialnego poziomu codziennej egzystencji szerokich mas społecznych była niesamowita Na tej podpałce płomień kapitalizmu wystrzelił niezwykle wysoko - pisze Woś.
   Tu autor zaczyna trącać strunę często ostatnio słysza­ną: „Chodzi o wyreżyserowanie niezwykle ostrej terapii szokowej, noszącej wszelkie znamiona rewolucji konser­watywnej. Jak wywodzący się z lewicowych środowisk »komandosi« mogli do tego dopuścić?”. W latach 80. (zdaniem autora) w działaniach Kuronia, Michnika i innych dominu­je tendencja do wygaszania protestu robotniczego. Kuroń, Wałęsa, Michnik jeździli po kraju i wygaszali strajki. Kuroń porównywał swoją rolę do „straży pożarnej”.
   Moim skromnym zdaniem Woś nie bierze pod uwagę, że strajki odgrywały wówczas podwójną rolę: ekonomicz­ną i polityczną, rewindykacyjną i insurekcyjną. Obie były ściśle związane. Im bardziej państwo było zbankrutowane i niezdolne spełnić postulatów strajkujących, tym bardziej pozostawało uzależnione od Moskwy. „Strażacy” gasili po­żary, żeby uzyskać wolne związki i inne koncesje, ale nie pogrążyć kraju w chaosie, który mógł być pretekstem dla zbrojnej inwazji. „(Po 1989 r.) Michnik stał się czołowym akuszerem polskiego kapitalizmu” i mocno przyczynił się do wersji liberalnej (najpierw efektywność, potem sprawiedliwość) - pisze Woś. Obszernie opisuje rzekomo „antyspołeczny” charakter terapii szokowej pod parasolem Solidarno­ści. Autor nie pała chyba sympatią do Michnika - „akuszera, a potem nadgorliwego obrońcy liberalnej transformacji. (...) Wiele jest w tym oczywiście obrony wła­snego życiorysu i własnych decyzji”. Rząd Mazowieckiego i Balcerowicza był przecież „dzieckiem »komandosów«”. „Przywiązanie do »najlepszej z możliwych« transformacji uczyni z Michnika zaprzeczenie jego samego sprzed lat. Z błyskotliwego i nastawionego na postęp intelektualisty stanie się konserwatystą skupionym na obronie własnej wizji III RP”. Do tego poparcie interwencji USA w Iraku, brak zrozumienia dla buntowników w Ameryce Południo­wej, podobieństwo do konserwatywnej polityki Adenauera uczyniły z Michnika „politycznego gracza”, który kształto­wał całą formację współczesnych polskich liberałów.
   Gdyby Rafał Woś pisał to wtedy, w latach 80. i 90., tak jak np. prof. Tadeusz Kowalik - pryncypialny krytyk „terapii szokowej” - czy Aleksander Małachowski, między jednym więzieniem a drugim, byłby teraz bardziej wiarygodny. Ale tamta kareta odjechała. Dziś jest trochę jak generał, który rozgrywa rozegraną już bitwę. Zbiera kamyki, które wystrzeli z procy w Michnika. Woś korzysta z „przywileju późnego urodzenia”, ma prawo nie pamiętać, jak ludzie oglądali każdą przywiezioną z Zachodu koszulę czy dłu­gopis. Nie mam kwalifikacji do polemiki specjalistycznej, przypomnę tylko klimat tamtych lat. Prosperity na Zacho­dzie, który ludzie znali coraz lepiej, upokarzające kolejki od brzasku do zmierzchu, często na mrozie - wszystko to powodowało deifikację wolnego rynku i pragnienie, żeby z tym skończyć raz na zawsze, żeby było jak na Zachodzie. Kaczyński, Morawiecki i Szydło nie są pierwszymi, którzy obiecują zarobki jak na Zachodzie - życie jak na Wscho­dzie. Balcerowicz i Sachs uważali, że mają szansę jedną na sto lat. Byli pionierami, szli w nieznane.
   Dzisiaj Rafał Woś traktuje 500+ i piątkę Kaczyńskiego nie jako kupowanie głosów, ale jako krok w kierunku wprowa­dzenia w Polsce dochodu gwarantowanego i jako odszko­dowanie za „nieprzemyślaną” transformację oraz dotkliwe nierówności społeczne. Nie można wykluczyć, że zbyt ra­dykalna transformacja zaowocowała dzisiaj rządem prawicy i premiera-milionera. Czy jednak jest to dobra zmiana?

Czy modły autora o lewicę zostaną wysłuchane? Ma on lewicy za złe, że zarzuciła kryteria klasowe, dała sobie narzucić myślenie i język neoliberalny, równość, brater­stwo - to dla niej słowa zapomniane. Lewica - twierdzi Woś - utraciła kobiety, a nawet... kiboli. Autor z nostalgią opisuje robotnicze kluby piłkarskie sprzed stu lat i ubo­lewa, że zamiast ich członków pojawili się bezwzględni właściciele. Rozumiem ten smutek. Znakomity dzienni­karz sportowy Stefan Szczepłek w swoich uroczych wspo­mnieniach „Szkoła Falenicka” pisze, że przed wojną było w Falenicy siedem klubów (w tym 6 żydowskich i 1 polski). Dzisiaj nie ma ani jednego. Rozważając, dlaczego lewica „utraciła” kluby i kiboli, warto pamiętać, jak zostały one zniszczone przez wojnę i PRL.
Daniel Passent

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz