Jak wygrać z PIS?
Z punktu widzenia przyszłości Polski
wyborczy wynik Koalicji Europejskiej był najlepszy z możliwych. Pokazał
sensowność projektu, ale brutalnie obnażył jego deficyty Gdyby to się okazało
jesienią, byłaby absolutna katastrofa bez żadnych szans na autokorektę.
Nikt nie lubi
porażki ani pokonanych. Już pierwsze godziny po bolesnej przegranej KE
przyniosły w większości histeryczne ataki na koalicję i jej liderów. Przy
okazji, dla zwielokrotnienia masochistycznego efektu, wielu oddało się
wznoszeniu pomnika przenikliwości prezesa Kaczyńskiemu. Pomysł zadłużenia
następnego pokolenia na potrzeby zachowania swej władzy został przedstawiony
jako najbardziej genialny polityczny koncept w historii, przesłaniający
brutalną prawdę o obecnej, wybitnie nieudolnej, pazernej, aroganckiej i
niszczącej państwo ekipie. Moc imponuje, ale nie powinna odbierać rozumu. Za
bardzo niemądre należy więc uznać pomysły, by - zgodnie z życzeniem Kaczyńskiego
- Koalicję Europejską zlikwidować, a Grzegorza Schetynę zastąpić jakimś „kimś”.
Chyba że ktoś chce, by opozycja zamiast mieć 38 proc. w zestawieniu z 45 proc.
PiS, jak opozycja na Węgrzech, 16 proc. wobec 56 proc, rządzącego Fideszu.
Wynik Koalicji
Europejskiej jest bezdyskusyjnie imponujący. I to nie tylko dlatego, że
jeszcze kilka tygodni temu wszyscy te 38 proc. wzięliby w ciemno. Jest
imponujący, biorąc pod uwagę, że został uzyskany po słabej kampanii, bez czytelnego
dla wyborców program, bez jasnego przekazu, bez dobrego hasła, z często - powiedzmy
delikatnie - średnimi kandydatami na jedynkach i bez prawdziwych emocji. A
jednocześnie przy rąbance, jaką opozycji zafundowała TVP, i zaserwowanym przez
PiS największym programie rozdawnictwa w polskiej historii. Od lat słychać,
jak pustą w środku i nieefektywną ideą jest anty-PiS. Otóż wynik wyborów
pokazał coś dokładnie przeciwnego. Jeśli krytycy opozycji mówią, że nie
zaprezentowała ona nic poza anty-PiS, to znaczy, że ten wstrętny anty-PiS dał
jej 38 proc. głosów. A to znaczy, że anty-PiS nie jest ideą pustą, ale największą
bezgotówkową ideą w polskiej polityce.
Tak się jednak
składa, że 38 proc., które wszyscy z pocałowaniem ręki wzięliby miesiąc temu,
teraz dało już tylko zapewniające kaca drugie miejsce. Idea ma więc sufit.
Jestem ostatnią osobą, która będzie bagatelizować szkody, które PiS uczyniło
polskiej demokracji i praworządności, ale - mówiąc brutalnie - na to
przesłanie nie zdobędzie się już ani jednego głosu więcej. Trzeba iść dalej i
szerzej. Personalnie i programowo. Za chwilę kolejna kampania, trzeba więc wyciągać
wnioski, spokojnie, ale szybko.
1. Drużyna
Koalicja Europejska
wypuściła na boisko drużynę, która na wielu eksponowanych miejscach
wystawiła ludzi może zasłużonych, ale kandydatów słabych, bo pozbawionych
pasji. Najczęściej była to cena za zawarcie koalicji, którą wyborca miał jednią
prawo zignorować. Na wielu jedynkach pojawili się ludzie, którzy sprawiali
wrażenie, jakby uważali, że koalicja dostąpiła zaszczytu z ich strony, mogąc
ich umieścić na swych listach, a wyborcy dostępują zaszczytu, mogąc na nich
głosować. Opozycja, jeśli chce wygrać, musi porzucić ideę tworzenia list
wyłącznie na zasadzie partyjnego parytetu. Kryterium podstawowe przy układaniu
list mysi być jedno - na boisko, czyli na listy, wchodzą tylko ludzie gotowi
podjąć twardą, nieustępliwą walkę, a nie tacy, którzy chowają się za liderem
czy billboardem. Niestety, kolejna kampania PO (SLD jeszcze bardziej) pokazała;
że zbyt dużo jest w tej partii tłustych kotów. Kampanie PO niemal nigdy nie były
naprawdę dobre, czasem po prostu ratował je Donald Tusk. O dziwo jednak, prawie
cztery lata w opozycji wielu działaczy Platformy nie tylko nie odchudziły i
nie natchnęły wolą walki, ale uczyniły ich kotami jeszcze tłustszymi.
Wyborcy okazali się
w tych wyborach całkiem sprawiedliwi. Za ciężką pracę, co pokazały kampanie
posłanek Łukacijewskiej czy Thun oraz posła Arłukowicza, sowicie nagradzali. Za
lenistwo - karcili. Proste.
Na pierwszych,
drugich i trzecich miejscach list wyborczych powinni być nie ludzie z
partyjnej układanki, ale wojowniczki i wojownicy. I wcale nie muszą to być
ludzie „z naszej partii”. Wybory samorządowe i europejskie pokazują, że
wyborcy celnie oceniają zaangażowanie i kompetencje kandydatów. W
samorządowych docenili sprawdzonych gospodarzy, w europejskich - ambitnych i
komunikatywnych kandydatów. W wyborach parlamentarnych opozycja musi się
znacznie rozszerzyć. Nie o kolejny wagonik, ale o całą plejadę nowych ludzi,
samorządowców, przedstawicieli organizacji obywatelskich, niezależne
autorytety. Jeśli Grzegorz Schetyna chce mieć sukces, to musi postawić na
ludzi sukcesu, a nie ludzi aparatu.
2. Mózg kampanii
Jarosław Kaczyński w
czasie wieczoru wyborczego dziękował socjologom, co było nietaktem wobec
niewymienionych wtedy wyborców, ale zasługuje na uwagę. Można się śmiać z
nierozumiejącego współczesności Kaczyńskiego, ale współczesność kampanii
politycznych zrozumiał on doskonale. A w każdym razie zrozumiał, czego nie
wie, i to, że musi zatrudnić ludzi, którzy to wiedzą. PiS nie umie rządzić, ale
umie wygrywać. Kaczyński zachował się więc jak szef korporacji, która chce
sprzedać jakiś towar, a obietnica, program to w polityce towar właśnie. I nikt
profesjonalny nie robi tego tak, że produkt po prostu wypuszcza na rynek. Nie,
najpierw bada oczekiwania odbiorców i do tych oczekiwań produkt dopasowuje.
Jest szokujące, że Koalicja Europejska takich badań nie robiła i działała na
nosa.
Tu uwaga, która
jest specjalnie adresowana do Grzegorza Schetyny. Drużyna Liverpoolu wygrywa -
zdaniem wielu - bo ma charyzmatycznego trenera Kloppa, walecznych zawodników i
wiernych kibiców. Ale ostatnie sukcesy klub w tym samym stopniu zawdzięcza
zespołowi pod kierownictwem matematyków z Cambridge, którzy zbudowali
specjalne modele statystyczne, pokazujące Kloppowi, jaki w konkretnym meczu
będzie najbardziej efektywny sposób atakowania - górą czy dołem, lewym
skrzydłem czy prawym, z czterema pomocnikami czy pięcioma. Statystyki nie
wygrywają meczów, ale bez nich można wygrać tylko przez przypadek. Badania to
nie jest opcja. To jest konieczność!
Jest co najmniej
dziwne, że w szefostwie kampanii KE eksponowane miejsca zajmowali często
ludzie, którzy przy poprzednich kampaniach dali się poznać jako mistrzowie
chaosu i marnej efektywności. Menedżerami zwycięstw nie mogą być ludzie
przypadkowi i pozbawieni talentu. To muszą być najlepsi, a nie najwierniejsi.
3. Program
Po wyborach
standardowa wymiana zdań między dziennikarzami a politykami Koalicji
Europejskiej wyglądała tak: - Nie mieliście dobrego programu. - Mieliśmy i to
bardzo szczegółowy - padała odpowiedź. Otóż, będę brutalny - jedyny dobry
program to taki, który daje zwycięstwo. A na początek taki, który trafia do
ludzi. Nie musi być szczegółowy. Ma być konkretny, trafiający w oczekiwania.
Jak nie trafia, to jest zły. Kropka.
Zrobiłem w różnych
środowiskach krótką sondę z pytaniami o program koalicji. I upewniłem się, że
te 38 proc. uzyskane przez nią w wyborach to wynik fenomenalny. Bo programu nie
znał nikt. Literalnie nikt. Żadnego punktu.
Nie mam zamiaru
przedstawiać tu programu dla opozycji na jesienne wybory. Podzielę się jedynie
tym, co podpowiada mi intuicja. Wszystko wskazuje na to, że wyborcy, nie tylko
PiS, po 30 latach pełnego znoju marszu postanowili się zatrzymać, złapać
oddech, odpocząć. I już nie tylko gonić Zachód, ale nacieszyć się owocami tego,
co wszyscy wypracowaliśmy. I nie ma co mieć do nich o to pretensje. Ale też
wyborcy, szczególnie wyborcy opozycji, wcale nie zrezygnowali z aspiracji i wielkich
ambicji, dla siebie i swoich dzieci. Nie przestali też zastanawiać się nad
tym, gdzie będzie Polska i oni sami za 5 i 10 lat. Opozycja potrzebuje programu
dla swoich wyborców, głównie dla szeroko pojętej klasy średniej, w tym dla
pracowników budżetówki.
Ludzie chcą nie
tylko dostawać 500+, ale chcą lepiej, wygodniej żyć, chcą mieć gwarancje
dobrej obsługi w szpitalu i gwarancje, że ich dziecko, wchodząc do systemu
publicznej oświaty, nie wpadnie w czarną dziurę. Chcą też władzy przyzwoitej,
a nie ekipy nieudolnych, pazernych arogantów. Obecna władza dowiodła, że jest
skrajnie nieudolna. Opozycja musi to powtarzać non stop, jednocześnie mówiąc,
co zrobi i jak zrobi, jeśli wygra wybory. Wyborców uwodzi się także - to nie
grzech - składanymi w dobrej wierze obietnicami. Choćby obietnicą masowego
awansu dla młodych ludzi, szczególnie z mniejszych środowisk, którzy marzą o
dobrej pracy, pieniądzach i fajnym życiu, a nie o tym, by być na garnuszku
rodziców i państwa. Ta obietnica i ten plan muszą być na serio.
Koalicja potrzebuje
i PSL, i Wiosny. Ich wspólny start wcale nie jest niemożliwy. Wystarczy pominąć
sprawy czysto ideologiczne, które - jak pokazały ostatnie wybory - dają góra
sześć procent, czyli skazują polityczny projekt na klęskę. Wiosna ujawniła
autentyczną energię i naprawdę szeroką rzeszę świetnych młodych ludzi z pasją,
z aspiracjami i gotowością walki o ich realizację. Do tych ludzi, do ich entuzjazmu
trzeba się odwołać. Opozycja musi
postawić na hasła bliskie tym ludziom - wspomnijmy o ekologii i prawach
kobiet, w szczególności prawach socjalnych czy dostępie do in vitro. Wielu
zwolenników Wiosny doskonale wie, co szykuje PiS na następne czterolecie, i
rozumie, że także dla nich byłaby to katastrofa. To ludzie, którzy chcą
normalnej, tolerancyjnej Polski. Zrozumieją, że dobrze jest zgodzić się na to,
by nie wszystkie marzenia spełniły się od razu, byle nie wszystkie koszmary
spełniły się za chwilę.
Opozycja musi
pamiętać, że ogromna większość Polaków nie ma żadnego apetytu na wojnę
ideologiczną czy kulturową. Prostacki antyklerykalizm mobilizuje konserwatywny
elektorat. Razi też bardzo wielu zwolenników opozycji. Ludzie podświadomie
czują, że pole konfliktów trzeba zmniejszać, a nie poszerzać. I trzeba to po
prostu uszanować.
4. Emocje
Jest jeszcze jeden
dowód, jak świetnym wynikiem było wzgardzone 38 proc. głosów - to, jak
niewiele emocji wyzwoliła kampania Koalicji Europejskiej. Wystarczy przypomnieć
ostatnią przed wyborami demonstrację, w której uczestniczyła przecież prawdziwa
gwiazda strony opozycyjnej, Donald Tusk. Frekwencja była słabiutka, dramatycznie
gorsza niż na podobnych demonstracjach przez trzy i pół roku. I to w momencie
kulminacji.
Liderom partii
tworzących Koalicję Europejską należy się szacunek. Zawarli kompromis, jeśli
się spierali, to po cichu. Pokazali odpowiedzialność za Polskę i zmysł
taktyczny. Ale co poradzić, że gdy w czwórkę posiwiali się na scenie, ten kwartet
entuzjazmu nie budził. Pozycja Schetyny jako twórcy koalicji jest niepodważalna.
Ale widać gołym okiem, że trzeba nowej energii, nowych twarzy, nowego entuzjazmu. Czegoś, co
nazwałbym owsiakizmem. Dobra, jednocząca, pozytywna energia. Bez niej nie
będzie dodatkowych dwóch milionów wyborców, bez których nie będzie zwycięstwa.
Nie będzie emocji, nie będzie poczucia wyborców, że to ten moment, ci ludzie i
że w tym wielkim meczu trzeba wziąć udział.
5. Schetyna factor
Szanse opozycji na
zwycięstwo zależą w wielkim stopniu od tego, co siedzi teraz w głowie
Grzegorza Schetyny. Jeśli powtarza on bliskie sobie hasło „tylko zwycięstwo”,
wygrana jest możliwa. Jeśli jednak ma plan B - nieupokarzająca porażka, która
pozwoli zachować władzę w partii i pozycję w polityce - to porażka jest jak w
banku. Lider koalicji musi wiedzieć, że takiego planu B być nie może, bo
opozycja nigdy nie będzie jak PiS, który pozwolił Kaczyńskiemu przegrać osiem
razy z rzędu. Jeśli Schetyna pragnie zwycięstwa ponad wszystko, znajdzie w
sobie odwagę niezbędną do podjęcia radykalnych decyzji. Jeśli nie, Polska wpadnie
na kolejne cztery lata w ręce niszczącego ją Kaczyńskiego. Albo wielki
polityczny come back, albo klęska. Trzeciej drogi nie ma.
Za chwilę kolejna
decydująca kampania. Już dziś opozycja musi sobie odwołać wakacje. Stawka jest
ogromna. Przeciwnik bardzo silny. Ale wygrana jest możliwa. Historia sprawiła,
że 30 lat po 1989 roku demokraci znowu muszą stanąć razem, ramię w ramię. Tylko
tak mogą ocalić polską demokrację i szansę na dobrą przyszłość. 30 lat temu
Polska wygrała. Następne 30 lat zaczyna się dziś.
Tomasz Lis
Od czerwca do maja
Komentarze powyborcze są dla opozycji
gorsze niż sam wynik. Bardziej szczegółowe analizy rozkładu głosów potwierdzają
co prawda bolesną przegraną Koalicji Europejskiej, zwłaszcza na wschodzie, na
wsi i w małych miastach, ale to nie jest przepaść. Mówiąc inaczej: na głosowanie
„znacznie bardziej poszedł” elektorat PiS niż antyPiS, jednak - jak podsumowała
swoją analizę Polityka Insight - partie Koalicji Europejskiej mają na tyle dużą
rezerwę wyborczą, że wciąż mogą myśleć o dobrym wyniku jesienią. Nie znajduje
to na razie odbicia w emocjach. Wyborcy opozycji, co pewnie zaraz zobaczymy w
sondażach, mają mnóstwo żalów i pretensji do polityków Koalicji, a politycy do
siebie nawzajem.
Szczególnie mocno,
ponad miarę, i to z każdej strony, obrywa się Grzegorzowi Schetynie: o listy
wyborcze (czy musiał powciskać tylu byłych, przegranych premierów?) o kampanię
(że niemrawa, uboga, nieobecna na prowincji), o formułę koalicji (bo PSL i SLD
niewiele do niej wniosły), wreszcie że sam nie ma charyzmy, programu, nie
porywa i raczej trudno, żeby pokonał Kaczyńskiego.
Bo dopełnieniem tej powyborczej frustracji bywa
masochistyczne uznanie dla Kaczyńskiego. Jasne, że kampania PiS była prymitywna
(te miliardy wypłacane wyborcom do ręki), oszukańcza (gdzie te lekcje
masturbacji w przedszkolach, strefy szariatu, Żydzi odbierający kamienice, euro
zamiast złotego?), bezwstydna jak propaganda TVP - ale jednak Kaczyński swoich
zmobilizował i wygrał. Komentarze medialne zdominował, mam wrażenie, jakiś
neomakiawelizm: w polityce liczy się skuteczność, a nie wymyślone reguły gry;
jeśli jakaś partia, jak teraz PiS, wygrała, to znaczy, że demokracja przyznała
jej rację, rozgrzeszyła metody, i tyle.
Akurat w tych dniach obchodziliśmy rocznicę
pierwszych (częściowo) wolnych wyborów. Symbolicznie to od 4 czerwca 1989 r.
liczymy historię polskiej demokracji. Dobry moment, żeby przypomnieć sobie, co
się z nią przez te 30 lat stało. Mówiąc najkrócej (bo do tematu będziemy
wracać), jest to historia traconych złudzeń. Chyba wszyscy, którzy w tamtych
wyborach głosowali na Solidarność, mieli jakiś wyidealizowany obraz kopiowanych
z Zachodu, demokratycznych instytucji i procedur. Była też wielka wiara - i to
po wszystkich ówczesnych stronach politycznych - w wagę i sens kompromisu,
nadrzędną rację stanu, dobrą wolę polityków, w siłę sprawczą dobrych intencji.
Ten polityczny, może i naiwny, konstrukt nieźle chronił nowe władze
Rzeczpospolitej w pierwszym, najtrudniejszym okresie transformacji. Rozsypał
się wraz z tzw. wojną na górze, której inicjatorem i strategiem był pewien
mało wtedy znany działacz Solidarności, postrzegany, przez tych, którzy go w
ogóle zauważali, jako ambicjoner i cynik.
Tak, rola Jarosława
Kaczyńskiego w historii polskiej demokracji jest przemożna. Trzeba mu oddać, że
startując z pozycji outsidera, zdołał, krok po kroku, dekada po dekadzie,
zdominować polską politykę, narzucając jej własny styl, obsesje, metody, język
- przed 30 laty, w okresie demokratycznej iluzji, niewyobrażalne. Jeśli
definiujemy politykę bardziej jako grę o władzę, prestiż, pieniądze i
stanowiska niż romantyczną „troskę o dobro wspólne”, to Kaczyński może
pretendować (zapewne obok Tuska) do tytułu najwybitniejszego polityka 30-lecia,
O ile Tusk zachował jednak coś z dawnej solidarnościowej wiary, a nawet
ostatnio zdecydowanie mocniej do tego dziedzictwa nawraca, to Kaczyński
pozostaje bytem osobnym, wolnym od sentymentalnych obciążeń, technikiem władzy.
Czy istnieje jakaś ideologia „kaczyzmu”, poza zmieniającym się zestawem
retorycznych chwytów? Co najwyżej jest nią zasada osobistych rządów „zbawcy
narodu” (jak sam się kiedyś żartobliwie określił). Polityką jest wola
przywódcy, nienegocjowalna, nieuzgadniana.
Piszemy o tym (przyznaję, że nieco
bezradnie), jak podstawowe pojęcia z języka współczesnych zachodnich
demokracji, których uczyliśmy się przed 30 laty, stopniowo obracają się dziś we
własną parodię. Gdzie suwerenność oznacza samowolę, demokracja - bezwzględny
dyktat parlamentarnej większości, partia władzy zastępuje i pożera państwo,
zamiast polityki społecznej mamy (jak mówi Ludwik Dorn) masarnię produkującą
kiełbasę wyborczą, gdzie telewizja zwana publiczną została sprywatyzowana,
Trybunał Konstytucyjny przekształcony w atrapę, a istotą polityki staje się
konflikt.
Opisujemy od lat
narastanie, doskonalenie tego systemu, ale wybory majowe potwierdziły też jego
zakorzenianie się w emocjach sporej części wyborców, dla których tzw. demokracja
liberalna ewidentnie nie stanowi szczególnej wartości. Od czerwca 1989 r. do
maja 2019 r. polska demokracja przechodziła różne fazy, ale niespecjalnie
zyskiwała zwolenników. Jeśli absencja wyborcza wciąż sięga 50 proc., a w
młodszych pokoleniach nawet 70 proc:, to znaczy, że milionom współobywateli ta
konstrukcja nie jest potrzebna do życia, że jest odległa od ich emocji,
potrzeb, skojarzeń.
W wielu krajach
obserwujemy dziś zwrot w kierunku jakiejś wersji autorytaryzmu, z jego
obietnicami większego bezpieczeństwa, opieki, skuteczności, wspólnoty,
narodowej dumy. Na czas niepewności i chaosu demokracja - przez jej procedury,
kompromisy, ograniczenia - wydaje się mało pociągająca. Te minione 30 lat sporo
powiedziały nam nie tylko o naturze polityki, ale także o nas samych -
wyborcach. Myślę, że powinniśmy rozstać się z iluzjami na temat własnej racjonalności,
odpowiedzialności, bezwzględnego przywiązania dowolności. Przez lata obserwowaliśmy
raczej kaprysy „demos”, jego zmienne nastroje, ataki histerii i moralnej
paniki, zaniki pamięci, egoizm, łatwowierność, małostkowość.
Ale, paradoksalnie, rządy PiS ożywiły też polską demokrację,
sprowadzaną najczęściej do roli rytuału, dekoracji, martwej ramy dla społecznej
aktywności. Październikowe wybory będą więc w jakiejś formie powtórką tych z 4
czerwca: za ryzykiem wolności czy pozorami bezpieczeństwa. W rocznicę Czerwca
warto przypomnieć sobie, że były czasy, w których uważaliśmy, iż wolność z
solidarnością da się pogodzić. Podobno opozycja szuka programu na jesienne
wybory - może warto wrócić do założycielskich opowieści, nadziei i projektów
III RP. Jeszcze nie są zużyte.
Jerzy Baczyński
Trójka na pustyni
To jeden z najbardziej efektownych
pojedynków politycznych na świecie ostatnich lat. Oto 29-letnia Alexandria
Ocasio-Cortez, lewicowa dobrze wykształcona aktywistka pracująca na co dzień
jako kelnerka w nowojorskim Bronksie, rzuciła się z motyką na słońce.
Wystartowała w prawyborach demokratów przeciwko 56-letniemu Josephowi
Crowleyowi, zasiadającemu w Kongresie przez 10 kadencji, uznawanemu za czwartą
najważniejszą osobę w partii i typowanemu po oczywistym zwycięstwie w 2018
roku na lidera mniejszości bądź spikera Izby Reprezentantów.
O tej kampanii
opowiada bardzo interesujący dokument „Podbić Kongres” („Knock Down The
House”), który można obejrzeć na Netfliksie. Na pierwszą debatę z udziałem
publiczności Crowley nawet się nie stawia, wysyłając dość zagubioną podwładną,
która tłumaczy, że nieobecność kongresmena wcale nie świadczy o braku szacunku,
wręcz przeciwnie, ale ma na głowie ważne sprawy państwowe. Ocasio-Cortez mocno
punktuje nieobecnego polityka i zwraca się wprost do wyborców, podkreślając, że
jest z nimi, że zna ich problemy, o których nie ma pojęcia tłusty misio z Waszyngtonu
udający równego faceta z Bronksu.
I tak wygląda ta
kampania. Ona zasuwa jak mały samochodzik, rozmawiając z ludźmi, a on
opowiada, jak to jest bardzo zajęty poważnymi sprawami, czyli walką z Trumpem,
i protekcjonalnie traktuje swoją oponentkę. Rezultat? W prawyborach 26
czerwca 2018 roku Ocasio-Cortez otrzymała 57,13 proc. głosów, Crowley - 42,5
proc. 15 procent różnicy.
Dlaczego o tym
teraz piszę? Oczywiście wiecie. Bo sytym kotom z opozycji nie chciało się dup
ruszyć, żeby wygrać wybory. Bo PiS jest złe, oczywista oczywistość, Kaczyński
to już w ogóle, a my tacy szlachetni, kulturalni, Europa, wartości europejskie,
praworządność, konstytucja, samo się zrobi. No się nie zrobi.
Smutek? Tak.
Rozczarowanie? Jasne. Ogólny kac - jak najbardziej. Ale najbardziej czuję
wkurzenie. Nie na to, że przegraliśmy, zdarza się. PiS przegrywało osiem razy
z rzędu, my jeszcze mamy trochę do wyrównania rekordu. Nie na to, że większość
wyborców zagłosowała tak, jak zagłosowała, taka jest demokracja. Stara prawda,
że jak ci się nie podoba, jak wybiera naród, to zmień sobie naród, nie straciła
nic na znaczeniu. Powodem wkurzenia nie są nawet bezmyślni ludzie (o braku
wrażliwości już nie wspominając), którzy na paradzie równości w Gdańsku nieśli
sławetną waginę, robiąc sobie radosne jaja z wiary i symboli religijnych. Może
w Londynie nikomu by to nie przeszkadzało, ale trzeba nie mieć mózgu, żeby nie
wiedzieć, jaki skutek odniesie to w Polsce. I odniosło.
Ale wiecie co? To
wszystko pikuś w porównaniu z tym, że Koalicja Europejska najzwyczajniej olała
wyborców. Naprawdę się wkurzyłem dopiero wtedy, gdy przeczytałem w
„Wyborczej”, jak wyglądała kampania wyborcza KE od kulis, a raczej - jak nie
wyglądała. Ludzie od nieszczęsnej kampanii Komorowskiego, którą powinno omawiać
się na zajęciach jako przykład tego, jak można spieprzyć coś, czego w zasadzie
nie powinno dać się spieprzyć, znowu u steru. Brak decyzyjności, brak analiz i
chętnych do roboty, o pomysłach nie wspominając. Niechęć do słuchania
fachowców z zewnątrz. Ogólnie schyłkowa atmosfera chaosu i niemożności w
sytuacji, gdy naprzeciwko stoi bitne i zmobilizowane wojsko.
I to mnie wkurza
jak cholera. Bo tłuste ko ty mają wszystko w dupie. I tak się załapią do
Sejmu, dostaną komisje, diety, fundusz na biuro i będzie luzik. Nie muszą
pokonywać PiS, tym niech się jara frajerski elektorat i nieliczni narwańcy.
Nie podoba mi się to, co słyszę od kilku dni od znajomych popierających
opozycję: „Niech jesienią PiS wygra wybory, niech tych zadowolonych z siebie
gostków szlag trafi, niech te nieużytki zostaną zaorane, a jak się znajdą
chętni, to się coś odrodzi”. Nie podoba mi się to, ale czy można mieć pretensje
do ludzi, którzy tak reagują?
Zwłaszcza że jest
parę przykładów, że chcieć to dużo móc. Bartosz Arłukowicz w
Zachodniopomorskiem i po przekątnej Elżbieta Łukacijewska w Bieszczadach.
Wygrali i to jak! Ona w bastionie PiS, on - z drugiego miejsca znokautował jedynkę
i zdeklasował samego Joachima Brudzińskiego. A wiecie, jakich magicznych mocy
użyli? No będziecie w szoku. Zapieprzali jak dzikie osły. Szli do ludzi, słuchali
obelg i wyzwisk i rozmawiali, przekonywali, nie poddawali się. Jeszcze
Krzysztof Brejza. Przegrał, ale gryzł ziemię i pracował twardo na wynik całej
koalicji.
I ta trójka wkurza
mnie chyba najbardziej. Bo pokazali, że można i że tak ich było mało.
Marcin Meller
Z Kolbergiem po kraju
Powyborczy lament, tysiące analiz dotyczących
przyczyny porażki plus rekonstrukcja rządu spowodowały w mojej głowie zamęt,
który - jak się okazało - nie opuścił mnie nawet nocą.
Przyśnił mi się
efekt narady na Nowogrodzkiej, na której postanowiono pójść za ciosem i prezes
Kaczyński postanowił, że świeżo upieczona europosłanka Beata Szydło rozwiedzie
się ze swoim mężem, a prezydent Duda ze swoją żoną. Tak skonstruowana nowa
para wygra w cuglach wybory prezydenckie, przy czym prezydentem zostanie Beata
Szydło, a Andrzej Duda pierwszą damą po ślubie na Wawelu za zgodą arcybiskupa
Jędraszewskiego. W dyskusji brano pod uwagę zarzuty opozycji o popularyzację
genderyzmu, ale zwyciężyły wyniki sondaży i dobro Polski.
Obudziłem się jako
uczestnik powyborczego pikniku, który trwał w całej Polsce, a nowej Pierwszej
Parze RP jako pierwsi złożyli gratulacje prezes Kaczyński oraz Romina Power i
Al Bano.
Bardzo ciekawe są
wnioski, jakie wyciąga opozycja z porażki. Okazało się po raz kolejny, że bez
pracy nie ma kołaczy. Przykład kampanii Bartosza Arłukowicza i europosłanki z
Cisnej pokazał, że żeby zostać wybranym, trzeba się o to starać, bywać nie na
konwencjach i konferencjach prasowych wśród zwolenników, ale spotykać wyborców
wszystkich opcji, szanować ich, nie drwić i wtedy przychodzą efekty.
Oderwanie opozycji
od kontaktu z wyborcami nie jest jedyną przyczyną porażki, o której chętnie
wspominają fachowcy od politycznych strategii. Trzeba zrozumieć (zamiast
pognębiać Biedronia), że wyborcy Wiosny nigdy nie zagłosują na Platformę, SLD
czy szczątki Nowoczesnej, a PSL poza koalicją i bez Kosiniaka-Kamysza nie
będzie istniało. Zamiast lamentować, należy przyjąć strategię Kolberga i jego
szlakiem ruszyć po kraju, być miłym dla przeciwników i przekonywać do swoich
racji.
Krzysztof Materna jest
satyrykiem aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Nonkonformista na śmietniku
Straszny ruch, jak na wysypisku śmieci. Jedni
buszują w poszukiwaniu odpadów, inni nadziei, wielu biega w celach rabunkowych,
ktoś trochę dla szpanu, niektórzy wymachują znaleziskami i krzyczą „to, to!”.
Aż zapiera dech i właściwie ani pisać, ani mówić się nie chce, bo każda
szczelina zapchana jest tysiącem słów i kitem jedynie słusznych poglądów.
Więc jak się tu wcisnąć?
Ślepy los
zaprowadził mnie do życiorysu Marka Hłaski, w nim jakieś opisy, do których mam
ogromny dystans, i oceny, że taki, siaki i owaki, do których dystans mam
jeszcze większy, i nagle pada magiczne słowo „nonkonformista”. Kiedyś pewien
reżyser mi tak powiedział: „Jesteś nonkonformistą”. Byłem młody i poczułem
się źle, bo brzmiało jak zniewaga. Siedzieliśmy w starym SPATIF-ie, obok
słaniał się czerwony nie tylko na twarzy reżyser Poręba, trzy stoły dalej
dostojnie konsumował Gustaw Holoubek, resztę stanowili pijani nonkonformiści
właśnie. Ludzie, którym nie wyszło. Tak się określało artystów nieudaczników,
odmieńców i głupków wioskowych pośród inteligencji. Ale reżyser mnie uspokoił:
„Idziesz swoją ścieżką, nieważne, czy ku przepaści, czy ku żyle złota, po
prostu swoją” i uniósł kciuk do góry. Pomny tej pierwszej swojej reakcji, nigdy
później nikogo nie nazwałem nonkonformistą. I oto dziś, wiedziony przez
tajemną siłę, pochyliłem się nad tym słowem i tak, jestem nonkonformistą.
Czuję to na tle
szamotaniny, która ma miejsce wokół. Na powyborczym śmietnisku ludzie urobieni
po łokcie ustalają i oceniają, kto co sknocił, schrzanił, spierdolił, dlaczego
to zrobił, „ach, wiadomo, jest głupi”, „bez talentu”, „nie ma programu”,
„wyobraźni”, a właśnie odwrotnie - „świetny był”, „zjednoczył” i w ogóle
„wygrał”. Do tego wymiany między niedawnymi przyjaciółmi: „jesteś zdrajcą”,
„PiS cię przekręciło”, „bierz pięćset i spadaj” oraz „nie wolno tak mówić!”.
Moja analogia do wysypiska śmieci nie jest chybiona - każdy, kto choć raz
jechał koło wielkiej góry śmieci, po której zboczach wielkie wywrotki pną się
na szczyt, by dowieźć kolejne porcje szajsu, ten wie, o czym mówię. Tam kolia
leży koło zmiażdżonego błotnika, obok listów miłosnych, pudełek po kefirach i
rozdeptanych gotowanych ziemniaków. Więc przeczytałem w socjal mediach setki,
jeśli nie tysiące, postów, opinii, przeciągań liny, niekiedy tak sprzecznych i
odjechanych, jakby je psychole pisali, i nie znalazłem ani jednego zdania, pod
którym bym się podpisał. A czytam
różnych uczestników zamiąchu, także znamienitych komentatorów.
Ani jednej ich sugestii bym nie podzielił. Mało tego, mimo że doradzam czasem
tym i owym, i to niekiedy z powodzeniem, tym razem nie doradziłbym niczego
nikomu z ludzi biorących udział w grze. Bo to nie moja gra. Jedynie boisko jest
moje.
Polska jest moja.
Martwię się o nią. Serce mi czasami wali na myśl o niej. Ale nie zamierzam
potęgować tumultu i nawoływać do spokoju czy histerii, bo teraz i tak nikt
nikogo nie słucha. Poczekam. Będę się mojemu boisku bacznie przyglądał. To
lepsze niż dorzucanie do śmietnika własnych obierek marchwi czy plastra po
kroście. Jak zobaczę przestrzeń, choćby szczelinę do rozmowy, może coś
wykombinuję.
Polityka ma dwa
oblicza. Jedno wynika z definicji: „Działalność mająca na celu zdobycie i
utrzymanie władzy”. Tyle. Nie ma mowy o tym, jakimi metodami i w jakim celu.
Wynika z niej, że dopuszczalne są zachowania krańcowo nieuczciwe, kłamstwa,
intrygi, zaszczuwanie, kupowanie głosów, nieludzka propaganda, a nawet zamachy,
byleby zdobyć władzę. Ale są też słowa Arystotelesa: „Polityka to sztuka
rządzenia państwem, której celem jest dobro wspólne”. Marzenie. Gdyby w Polsce
chodziło o dobro wspólne - wszyscy dzisiejsi uczestnicy politycznego teatru
powinni się zwinąć ze sceny. Tu od dawna nie chodzi o dobro wspólne - tu chodzi
o zwycięstwo jednej grupy nad drugą, za wszelką cenę, dowolnymi metodami,
choćby niszcząc morale społeczeństwa, byleby wygrać. Gdy socjotechniki biorą
górę nad moralnością, Arystoteles znika.
Nonkonformista nie
poddaje się presji tłumu. Widzi swoje i kieruje się własnymi wartościami.
Polityka bez idei i bez programu, bez porywającego przywódcy pozostawia plemię
na pastwę szalbierzy - to nie dla mnie. Do roli przywódcy aspirują różni ludzie
- żaden się nie nadaje. Zapytajcie dzisiejszych polityków, czy któryś z nich
nie czuje, że zawiódł i że powinien odejść - nikt się nie zgłosi. Dlaczego więc
mam im powierzać swoje losy?
Zbigniew Hołdys
Kareta odjechała
Lewicę racz nam zwrócić, Panie!” - modli
się Rafał Woś w swojej nowej książce. Ciągle jeszcze młody (przynajmniej dla
mnie) publicysta należy do tych dziennikarzy, którzy po ukończeniu studiów nie
przestali się uczyć ani myśleć na własne ryzyko. Jego książki pełne są
odniesień do literatury ekonomicznej. Co prawda ta jest o lewicy, ale jeśli
kogoś ten temat nie pasjonuje, to warto przeczytać ją jako przewodnik po
anglosaskiej myśli ekonomicznej. „Tyz piknie”, jak mawiają górale.
Oczywiście zamiar
autora jest bardziej ambitny. Poddaje on (nie pierwszy) surowej ocenie
demokrację liberalną, krytycznie recenzuje transformację w Polsce (nie oszczędzając
Michnika i „Gazety”), analizuje źródła renesansu populizmów i na koniec
szkicuje - raczej pobieżnie - swój pomysł na lewicę.
Woś przedstawia
wyważoną ocenę PRL. „Mimo wszystkich niezaprzeczalnych wad [monopol władzy
partii komunistycznej, niewydolność gospodarcza-Pass.] komuna miała wielkie i
niepodważalne osiągnięcia” - pisze. „Wymusiła przemiany ekonomiczne oraz
społeczne, które same z siebie by nad Wisłą po prostu nie zaszły. Bez nich
pozostałaby tym, czym była przez kilkaset lat: krajem biednym, ekonomicznie
zacofanym, zbudowanym na ostrych klasowych podziałach i wyzysku”. Ekonomista
Banku Światowego Marcin Piątkowski dowodzi, że bez fundamentalnych przemian
zaprowadzonych przez komunistów nie byłoby mowy o wielkim cywilizacyjnym skoku
polskiej gospodarki po 1989 r. Niezadowolenie było masowe, braki dotkliwe, ale
wprowadzono powszechną skolaryzację, system opieki zdrowotnej, wzrosła liczba
inżynierów, odsetek zatrudnionych w rolnictwie znacznie spadł, „poprawa
materialnego poziomu codziennej egzystencji szerokich mas społecznych była niesamowita
Na tej podpałce płomień kapitalizmu wystrzelił niezwykle wysoko - pisze Woś.
Tu autor zaczyna
trącać strunę często ostatnio słyszaną: „Chodzi o wyreżyserowanie niezwykle
ostrej terapii szokowej, noszącej wszelkie znamiona rewolucji konserwatywnej.
Jak wywodzący się z lewicowych środowisk »komandosi« mogli do tego dopuścić?”.
W latach 80. (zdaniem autora) w działaniach Kuronia, Michnika i innych dominuje
tendencja do wygaszania protestu robotniczego. Kuroń, Wałęsa, Michnik jeździli
po kraju i wygaszali strajki. Kuroń porównywał swoją rolę do „straży pożarnej”.
Moim skromnym
zdaniem Woś nie bierze pod uwagę, że strajki odgrywały wówczas podwójną rolę:
ekonomiczną i polityczną, rewindykacyjną i insurekcyjną. Obie były ściśle
związane. Im bardziej państwo było zbankrutowane i niezdolne spełnić postulatów
strajkujących, tym bardziej pozostawało uzależnione od Moskwy. „Strażacy”
gasili pożary, żeby uzyskać wolne związki i inne koncesje, ale nie pogrążyć
kraju w chaosie, który mógł być pretekstem dla zbrojnej inwazji. „(Po 1989 r.)
Michnik stał się czołowym akuszerem polskiego kapitalizmu” i mocno przyczynił
się do wersji liberalnej (najpierw efektywność, potem sprawiedliwość) - pisze
Woś. Obszernie opisuje rzekomo „antyspołeczny” charakter terapii szokowej pod
parasolem Solidarności. Autor nie pała chyba sympatią do Michnika - „akuszera,
a potem nadgorliwego obrońcy liberalnej transformacji. (...) Wiele jest w tym
oczywiście obrony własnego życiorysu i własnych decyzji”. Rząd Mazowieckiego i
Balcerowicza był przecież „dzieckiem »komandosów«”. „Przywiązanie do
»najlepszej z możliwych« transformacji uczyni z Michnika zaprzeczenie jego
samego sprzed lat. Z błyskotliwego i nastawionego na postęp intelektualisty
stanie się konserwatystą skupionym na obronie własnej wizji III RP”. Do tego
poparcie interwencji USA w Iraku, brak zrozumienia dla buntowników w Ameryce
Południowej, podobieństwo do konserwatywnej polityki Adenauera uczyniły z
Michnika „politycznego gracza”, który kształtował całą formację współczesnych
polskich liberałów.
Gdyby Rafał Woś
pisał to wtedy, w latach 80. i 90., tak jak np. prof. Tadeusz Kowalik -
pryncypialny krytyk „terapii szokowej” - czy Aleksander Małachowski, między
jednym więzieniem a drugim, byłby teraz bardziej wiarygodny. Ale tamta kareta
odjechała. Dziś jest trochę jak generał, który rozgrywa rozegraną już bitwę.
Zbiera kamyki, które wystrzeli z procy w Michnika. Woś korzysta z „przywileju
późnego urodzenia”, ma prawo nie pamiętać, jak ludzie oglądali każdą przywiezioną
z Zachodu koszulę czy długopis. Nie mam kwalifikacji do polemiki
specjalistycznej, przypomnę tylko klimat tamtych lat. Prosperity na Zachodzie,
który ludzie znali coraz lepiej, upokarzające kolejki od brzasku do zmierzchu,
często na mrozie - wszystko to powodowało deifikację wolnego rynku i
pragnienie, żeby z tym skończyć raz na zawsze, żeby było jak na Zachodzie.
Kaczyński, Morawiecki i Szydło nie są pierwszymi, którzy obiecują zarobki jak
na Zachodzie - życie jak na Wschodzie. Balcerowicz i Sachs uważali, że mają
szansę jedną na sto lat. Byli pionierami, szli w nieznane.
Dzisiaj Rafał Woś
traktuje 500+ i piątkę Kaczyńskiego nie jako kupowanie głosów, ale jako krok w kierunku
wprowadzenia w Polsce dochodu gwarantowanego i jako odszkodowanie za
„nieprzemyślaną” transformację oraz dotkliwe nierówności społeczne. Nie można
wykluczyć, że zbyt radykalna transformacja zaowocowała dzisiaj rządem prawicy i
premiera-milionera. Czy jednak jest to dobra zmiana?
Czy modły autora o lewicę zostaną wysłuchane?
Ma on lewicy za złe, że zarzuciła kryteria klasowe, dała sobie narzucić
myślenie i język neoliberalny, równość, braterstwo - to dla niej słowa
zapomniane. Lewica - twierdzi Woś - utraciła kobiety, a nawet... kiboli. Autor
z nostalgią opisuje robotnicze kluby piłkarskie sprzed stu lat i ubolewa, że
zamiast ich członków pojawili się bezwzględni właściciele. Rozumiem ten smutek.
Znakomity dziennikarz sportowy Stefan Szczepłek w swoich uroczych wspomnieniach
„Szkoła Falenicka” pisze, że przed wojną było w Falenicy siedem klubów (w tym 6
żydowskich i 1 polski). Dzisiaj nie ma ani jednego. Rozważając, dlaczego lewica
„utraciła” kluby i kiboli, warto pamiętać, jak zostały one zniszczone przez
wojnę i PRL.
Daniel Passent
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz