RAFAŁ KALUKIN: -
Mobilizacja elektoratu PiS po czterech latach sprawowania władzy okazała się w
wyborach europejskich rekordowa. To fenomen w kraju, w którym wyborcy przyznawali
partiom skromne kredyty zaufania.
JULIUSZ GARDAWSKI: -
Przyczyn należałoby szukać w początkach transformacji. Badając świat
robotniczy, w 1991 r. zwróciliśmy uwagę na interesujące zjawisko. Nazwaliśmy je
poczuciem porzucenia. Rozmawiając z pracownikami, często słyszeliśmy, iż
zostali pozostawieni sami sobie, nie mają się do kogo zwrócić z problemami.
Oczekiwali na „biuro interwencyjne”, jakąś instytucję, która by ich wysłuchała
i odpowiedziała na troski. Aby mieć punkt odniesienia pozwalający nadać sens
chaotycznej rzeczywistości.
To poczucie utrzymywało się przez
lata. Było jak lekki, ale nieustannie ćmiący ból zęba. Poprzedni ustrój miał
mankamenty, ale człowiek czuł się bardziej swojsko, socjologowie notowali
niski poziom lęku robotników, zwłaszcza w latach 70. Teraz pojawiło się
podejrzenie, że nowa rzeczywistość służy komu innemu. Pojawili się „oni”,
jednak o odmiennej specyfice niż „oni” starego reżimu. A „my” jakoś się
urządziliśmy w niewielkim pokoiku przy schodach, dokąd dochodzą od głosy życia
nowych „onych”.
Bez ambicji przeprowadzki?
To przekraczało wyobraźnię
większości. Rozpowszechniona była w latach 90. metafora, że „państwo zamiast
ryb będzie dawało wędki”. Wcześniej przemknęło straszliwe „ostatnich gryzą
psy”. Media eksponowały ludzi sukcesu, sensem życia stał się społeczny awans i
pieniądze. Wielkie miasta dawały takie szanse nawet najwyżej wykwalifikowanym
robotnikom. Ale prowincja? Żyły tam społeczności konserwatywne, ścieżki awansu
były ograniczone. Kto miał awansować, ten się wcześniej czy później wyrwał w
świat. Znacznie liczniejsi jednak pozostali. Część zdołała założyć małe firmy,
reszcie pozostawał kompleks braku karty wędkarskiej do istniejących podobno
wędek. Interpretowano to jako niezasłużoną krzywdę i porzucenie.
O wędkę było stosunkowo łatwo.
Wystarczyło otworzyć niewielki sklep, a można było poczuć się człowiekiem
sukcesu. Środowisko prywatnych
przedsiębiorców szybko zaczęło się dzielić. Obok dawnej prywatnej inicjatywy,
która przyzwyczajona do niewychylania się nie podjęła szansy, oraz milionów
właścicieli mikrofirm, którzy nie utrzymali się na rynku, wyrosła liczna klasa
przedsiębiorców. To oni do połowy lat 90. uważali się za beneficjentów
przemian. Nie oglądali się na państwo, które krytykowali za nieudolność.
Lansowano wtedy hasło budowy klasy średniej. W istocie stała się ona jednak symbolem
klasy wyższej. Bo wyobraźnia tak wysoko nie sięgała, nie było jeszcze oligarchów,
wysoko postawionych menedżerów firm zagranicznych, nowej burżuazji.
Wyobrażenie klasy średniej, do której należało dążyć, zamykało więc horyzont.
Ale końcówka lat 90. przyniosła
zmiany Nasz kapitalizm zaczął się upodabniać do globalnego. Weszły wielkie
sieci i korporacje, którym państwo oferowało zwolnienia podatkowe i inne przywileje.
Nasi przedsiębiorcy, dla których państwo nie było dotąd zagrożeniem, teraz
zorientowali się, że fiskalizm jest skierowany przeciwko nim. Obniża ich
możliwości konkurencyjne - i tak niskie w porównaniu z zagranicznymi
koncernami. Mieli poczucie zepchnięcia na drugi plan i mimo dobrej sytuacji
ekonomicznej już nie czuli się beneficjentami zmian. Ich również zaczęło obejmować
poczucie bycia porzuconymi.
Socjologiczna diagnoza była
więc wstępem do projektu PiS?
Badacze rozpoznali zjawisko
porzucenia dosyć wcześnie. W naszym zespole od dawna o nim wiedzieliśmy. Ale
wiedział również dr Tomasz Żukowski [socjolog, doradca prezydenta Lecha
Kaczyńskiego], wiedział prof. Julian Auleytner [socjolog, pomysłodawca
powszechnego świadczenia z budżetu na dzieci]. O tym się mówiło w środowisku
badaczy zjawisk społecznych. PiS miało skąd czerpać inspiracje.
Jarosław Kaczyński od dawna szukał
narzędzi pozwalających wykorzystać te nastroje. Pamiętamy przeciwstawianie
Polski solidarnej i liberalnej. Choć obejmując po raz pierwszy władzę w 2005
r., pozostawił wolną rękę Zycie Gilowskiej, kontynuującej politykę gospodarczą
Leszka Balcerowicza. Jednak latem 2007 r. dokonał po raz pierwszy istotnej
redystrybucji. Będąc premierem, przelicytował własny rząd oraz związki
zawodowe w wyznaczeniu wskaźnika wzrostu płacy minimalnej. I choć krótko potem
przegrał wybory, odkrył sposób zdobycia wiarygodności u ludzi cierpiących na
społeczne porzucenie i nieufnych wobec oficjalnych instytucji.
Jego obecna siła bierze się stąd,
że dokonuje redystrybucji zasobów bezpośrednio, „do ręki”, ponad rządem,
samorządem, sprzymierzoną z PiS Solidarnością, a nawet ponad własną partią.
Wielu polityków przed nim pretendowało
do roli dobrodziejów.
Ale żaden nie zdobył takiego
kapitału wiarygodności. Kaczyński mówi dwie rzeczy. Po pierwsze - nie
mieliście reprezentanta swoich interesów, ja nim będę. I po drugie - wasz
interes to poprawa bytu, a ja dokonam tego w sposób natychmiastowy i
bezpośredni; dostaniecie należne wam pieniądze do ręki. Taką narracją i działaniami
przebił skorupę drobnomieszczańskiej nieufności ludzi porzuconych.
Ale w opowieści PiS występuje
nie tylko materia, lecz i narodowy duch.
Pierwsza jest materia, reszta to
zawartość inwentarza. Można usłyszeć od wielu: to Kaczyński mi dał. Stąd się
wzięła jego wiarygodność, której nigdy by nie miał jako rzecznik wyłącznie
polskości bądź katolicyzmu. Ona stała się tak duża, że przetrwa nawet czas,
gdy chwilowo zabraknie pieniędzy na kolejne transfery. Wystarczy obietnica
Kaczyńskiego, że nie zaniecha ich w przyszłości. Rządów PiS nie da się
przelicytować obietnicami, to jest kamień filozoficzny dotarcia do nieufnych.
Wyborcy nie dostrzegają, jak
instrumentalnie są traktowani? Kaczyński nie tyle dał, co kupił ich poparcie.
To nie ma znaczenia. Liczne grupy
subiektywnie przegrywających, których nazywa się klasą ludową, przekonały się
do tej polityki. Gdy rozmawia się z ludźmi z tej klasy, pierwsze pytania z ich
strony służą rozpoznaniu, z kim mają do czynienia, jesteś za PiS czy przeciwko?
Inaczej mówiąc: należysz do kategorii „my” czy „oni”? To jest ta odtworzona na
nowo nisza swojskości, której w zimnych latach 90. brakowało przegrywającym.
Są różne ścieżki, którymi próbuje
się docierać do świadomości klasy ludowej. Jedne zakładają długookresowe
działania polepszające byt w przyszłości. Inne są proste, zakładają
polepszenie bytu tu i teraz. Tak na naszych oczach powstaje ład
paternalistyczny. Kaczyński ugruntował zaufanie w swoim elektoracie. W kraju z
ogromnym deficytem zaufania!
Mnie ta relacja od dawna
kojarzy się z rodzinną. Nawet jeśli władza coś przeskrobała, idziemy jej na
pomoc. Skoro to nasi bliscy, jesteśmy w stanie wybaczyć im każdy grzech.
Na tym właśnie polega swojskość.
Ale jak jest swojskość, musi być także wzmacniająca ją obcość. Trzeba tylko tę
obcość zdefiniować. To zadanie realizuje TVP, odpowiadająca
za kreowanie pozytywnych obrazów władzy i negatywnych jej wrogów.
Tu się budzi ksenofobie, także te
dotychczas uśpione. Tę rolę grają obcy, Żydzi, Niemcy, arabscy imigranci czy
też ci, których w danej chwili uzna się za pożyteczne narzędzie do wzmacniania
władzy.
Ale przecież ci Żydzi i Niemcy
to jakiś irracjonalny potwór z drugiej
strony ekranu.
Świadomość społeczna niesie
olbrzymi ładunek przeszłych kompleksowi jest niespójna. Słyszałem jakiś czas
temu od taksówkarza relację z manifestacji narodowców. Stanęli przed reporterem
TVN i krzyczeli: „Niemcy won!”. Moja żona zwróciła mu uwagę, że
to przecież kapitał amerykański. Aż się uniósł. „Co pani opowiada? Niemiecki!”.
Cóż, Amerykanie nie trafili na telewizyjną czarną listę. Co innego Niemcy, do
których jeszcze nie tak dawno nic już przecież nie mieliśmy, upiory przeszłości
wydawały się uśpione. Wystarczyły cztery lata, aby powróciły najgorsze
stereotypy.
Tak się konsoliduje swoich. Jak w
wierszu Herberta: „parę pojęć jak cepy”. Trzeba bić narzędziem prostym, tak się
skutecznie mobilizuje i krystalizuje wierny sobie korpus, aby jego głosami
wygrywać wybory. Mimo wszystko to nie propaganda jest fundamentem sukcesu, lecz
pieniądze do ręki.
Jak daleko sięgają granice
lojalności tego korpusu?
Dalej niż możliwości budżetu.
Afera Srebrnej po raz pierwszy postawiła pod znakiem zapytania osobistą
uczciwość Kaczyńskiego. I co? Wciąż uchodzi za uosobienie uczciwości. jego
zwolenników nie przekonują sygnały podważające utrwalony wizerunek wiarygodnego
obrońcy ich interesów. Inna rzecz, że tych sygnałów nie uświadczy się w
publicznej telewizji.
Jesteśmy otoczeni kanałami
komunikacyjnymi. Nie można się
odgrodzić.
Znaczenie internetu jest
przeceniane. Owszem, większość gospodarstw domowych ma dostęp do sieci, ale to
jeszcze nie oznacza, że aktywnie korzysta z jej zasobów. Nasze społeczeństwo
jest konserwatywne, głównie docierają do niego trzy kanały TVP. I każdego dnia otrzymują sygnał, że obecna władza jest
swojska i skuteczna.
Proszę zwrócić uwagę, jak
informuje się o aferach w obozie władzy. Pierwszego dnia idzie informacja o
tym, co opozycja albo media zarzuciły rządowi bądź co sam rząd wytropił w
swoich szeregach. Ale już następnego dnia zostaje ogłoszone, że za sprawą
rządzących problem został rozwiązany. Pozytywny wizerunek władzy nie tylko nie
jest osłabiony, lecz się wzmacnia. To zasadniczo odmienna sytuacja niż w przeszłości,
gdy historie aferalne snuły się po mediach całymi tygodniami i nic z tego nie
wynikało. Sam pamiętam moją irytację niekończącym się serialem o Amber Gold.
Jaka jest rola Kościoła w tej
wspólnocie naszości?
Kościół jest ostoją konserwatywnej
swojskości. lego istotne osłabienie naruszyłoby fundamenty wzoru kulturowego
klasy ludowej. Co prawda wierni, również ci wywodzący się z klas ludowych,
odchodzą teraz od Kościoła. Ale to nie oni są układem odniesienia. Przeciwnie,
uważa się ich za renegatów. Z drugiej strony ludzie dostrzegają nadmiernie
rozbudzone ambicje materialne Kościoła. I są tym coraz bardziej zbulwersowani,
przestaje być akceptowany tradycyjny przepych władzy biskupiej. Ale powaga i
znaczenie instytucji Kościoła ważą o wiele więcej niż jej grzechy.
Wystarczy zresztą pojechać na
prowincję i usiąść przy stole z mieszkańcami wsi czy małego miasta. Jednym z
częstych tematów są księża, spory o to, który ma kochankę, z kim ma dzieci, co
robi wikary na urlopie. Wszyscy to wiedzą i w mniejszym lub większym stopniu
akceptują. Podejmowanie tych tematów w walce z klerykalizmem niewiele da. Ze
zbioru grzechów, które wybacza się duchownym, wyłączam jedynie temat pedofilii.
Nie podejmuję się jednak szacowania skutków ostatnio ujawnionych afer, chociaż
zdarzało mi się usłyszeć spontaniczne wyznania, dotąd ukrywane, o złym dotyku, którego doświadczyło się w dzieciństwie ze
strony księdza. Już nie wstyd o tym publicznie powiedzieć.
A jeśli staną się one katalizatorem
wewnętrznych reform w Kościele?
Byłbym ostrożny. Wątpię, aby
obecne pokolenie Polaków uczestniczących w praktykach religijnych oczekiwało
gruntownych zmian. Kościół występuje w jednym układzie wartości z ludowym
konserwatyzmem, a obecnie układ ten jest wzmacniany przez władzę. W tym
„pakiecie” wszystkie elementy wzajemnie się wspierają, a przy tym - podkreślam-
przeciętnemu członkowi klasy ludowej naprawdę żyje się lepiej.
Ale ludziom żyje się lepiej od
mniej więcej 15 lat.
Pan się teraz powołuje na
koncepcję racjonalnego wyboru, wedle której dokonuje się ocen na podstawie
indywidualnej kalkulacji zysków i strat, porównania przeszłości z
teraźniejszością. To podejście typowe dla ekonomisty, socjolog jednak spojrzy
inaczej. Kluczowy jest układ odniesienia. Ludziom faktycznie poprawiało się od
lat. Ale układ odniesienia wytwarzający poczucie satysfakcji zaczął się
oddalać. Rodziło się poczucie, że inni wygrywają naszym kosztem. Zostało ono
wzmocnione przekazem medialnym PiS. Z kolei praktyka transferów wykazała, że
władza, która nastała w 2015 r., jest w stanie dystanse społeczne zmniejszać
przez podnoszenie poziomu życia. Najpierw sformułowano przekaz o tych, którzy
niesprawiedliwie się dorobili. Potem poszła rekompensata w postaci transferu z
budżetu.
Jeżeli to takie proste, czemu
nikt nie wpadł na to wcześniej?
Żeby każdemu dać do ręki
pieniądze? To przekraczało horyzont ekonomistów. Również mój. Zresztą nie było
takiej konieczności. Przez lata wydawało się, że ogólnie jest nieźle, a ludzie
są w miarę usatysfakcjonowani. Wskazywały na to raporty CBOS, Diagnoza
Społeczna Janusza Czapińskiego i Tomasza Panka, także nasze badania świata
pracy. Autorzy tacy jak David Ost pisali o polskim gniewie, ale
żadne badania tego nie potwierdzały. Dopiero Kaczyński udowodnił, że latentny
gniew jednak tli się i można go łatwo ożywić.
PiS posługując się wspólnotową
retoryką, wypłacił ludziom pieniądze i
powiedział: radźcie sobie sami. Na poprawę jakości usług publicznych nie będzie już środków.
Ale żeby się o tym przekonać,
trzeba się zderzyć z niesprawnym państwem - ciężko zachorować, zostać ofiarą
klęski żywiołowej. W codziennym życiu da się funkcjonować z marnymi
instytucjami. Akurat problem kolejek do lekarza jest specyficzny dla wielkich
miast. W niewielkich czeka się krótko, choć oczywiście brakuje dostępu do
wysoko wyspecjalizowanej opieki. Z punktu widzenia politycznych interesów
władzy byłoby więc nieracjonalne hojne inwestowanie w opiekę zdrowotną kosztem
transferów.
Mówiąc z przymrużeniem oka,
dostaliśmy empiryczne potwierdzenie prawdziwości głośnej tezy Marksa o bycie
kształtującym świadomość. Jest wiele gospodarstw domowych, które
dostają na dzieci po 1500-2000 zł miesięcznie. To są dla nich ekstra pieniądze,
które nagle pojawiły się w budżetach jakoś już zrównoważonych, pozwoliły więc
na luksus. Dzięki temu można było kupić coś, co dotąd kupowali „tamci” -
zamożniejsi sąsiedzi, krewni. To się kiedyś oczywiście zrutynizuje. Wrośnie w rodzinne
budżety, spowszednieje. Ale to jeszcze nie ten czas.
Jak osłabić władzę patriarchy?
Trudna sprawa. Ci, którzy próbują
podważyć jego autorytet, z zasady są dla klasy ludowej niewiarygodni. Kiedy
widzę billboardy z hasłami typu „PiS wziął miliony, a wszystko drożeje”, to
myślę sobie, że Pan Bóg opuścił opozycję. To jest strategia samobójcza! Inna
sprawa, że nie jest łatwo dotrzeć z przekazem opozycyjnym. Obawiam się, że
opozycja nie ma innego wyjścia, jak przeczekać.
Do pierwszego wielkiego
tąpnięcia? W końcu ta znakomita koniunktura
nie będzie trwać wiecznie.
Nie można wykluczyć, że tych
trzydzieści kilka procent zwolenników PiS w przypadku ciężkiego kryzysu i
zahamowania transferów po prostu zawiesi swoje oczekiwania. W przekonaniu, że
ster znajduje się w dobrych rękach, trzeba więc zacisnąć zęby, burza w końcu
przeminie, transfery wrócą. Chyba że sternik straci kontrolę nad okrętem. Wtedy
wiarygodność może prysnąć. Ale to są procesy, których nie da się przewidzieć.
Jesteśmy więc skazani na PiS?
Mimo wszystko dostrzegam w Polsce
coś specyficznego. Czego nie ma na Węgrzech i w innych krajach z podobnymi
problemami. Kaczyński stał się zakładnikiem polityki transferów. Już teraz doprowadziły
one do odpływu wielu kobiet z rynku pracy. Wcześniej opuściło kraj dwa miliony
emigrantów zarobkowych. Do tego pracujący u nas Ukraińcy są nęceni przez
niemiecki rynek pracy. Nie dziwi więc wzrost płac. Polska przestaje być krajem,
który czerpie przewagę konkurencyjną z taniej siły roboczej.
W efekcie stopniowo daje się
zauważyć wzrost inwestycji w sektorze małych i średnich firm. Przedsiębiorcy
mają przecież oszczędności. To z pewnością niezamierzony skutek polityki PiS,
ale może nastąpić rzeczywisty wzrost innowacyjności gospodarki, wyjście z dryfu
rozwojowego opisywanego przez Jerzego Hausnera. Dodałoby to społecznego znaczenia
klasie polskich przedsiębiorców. Niewykluczone więc, że w niezbyt oddalonej
przyszłości powstanie nowy front, na którym PiS ze swoim zapleczem w postaci
klasy ludowej będzie musiał się zmierzyć z klasą przedsiębiorców.
Rozmawiał Rafał Kalukin
Prof.
Juliusz Gardawski (ur. 1948 r.). Kierownik
Katedry Socjologii Ekonomicznej w warszawskiej SGH. Autor wielu prac o
postawach środowisk robotniczych w schyłkowym PRL i w okresie transformacji,
związkach zawodowych, przedsiębiorcach, dialogu społecznym.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz