niedziela, 23 czerwca 2019

"Uciekające zakonnice" i "Księża i książęta"



Uciekające zakonnice

Dlaczego siostry zakonne - sługi Boże, a służące proboszcza - mając dość, boją się odejść.

Codziennie po brewiarzach stara siostra Joachi­ma wymiata z polnej drogi żwir, aby pielgrzy­mującym do klasztoru w K. nie zepsuły się kijki nordic walking. Czasem przystaje, wkładając pod welon siwe włosy. Sama narzuciła sobie to posłuszeństwo.
Tymczasem w gościnnym pokoju na piętrze dnie przesypia leciwy kapłan, oddalony tu do posługi liturgicznej, by nabożeństwami opłacanymi przez zakonnice dorobił do emerytury. Siostry, mijając go, dygają ni­czym panienki. Trzy razy dziennie zawiadamiają go pukaniem, że podano posiłek. Spożywa na osobności, a one doglądają dys­kretnie zza refektarza.
   Zdawałoby się, że są bezgrzeszne. Ale co sobotę po kolacji przepraszają się wzajemnie za drobne złośliwości, jakich do­puściły się od ubiegłej niedzieli.
   O grzechach dużych, wyrządzanych Kościołowi przez świat, nie mają pojęcia. Wie o nich tylko przełożona, jedyna będąca ze światem w kontakcie Wi-Fi. One, zagadywane przez turystów korzystających z przyklasztornego WC, uciekają do przydzielo­nych obowiązków, szczerze nie chcąc wiedzieć o tym, co na ze­wnątrz. Nic ponad to, co jest zgodne z wolą mistrzyni.

Na zawołanie
Dziś w refektarzu chichoty. Przyjechał młody jezuita na ośmiodniowe wyciszenie. Jest polecenie, by wyciszającemu się niczego nie zabrakło, należy w miejscowym geesie zrobić dostatniejsze zakupy.
   - Oby starczyło im łaski wytrwania - życzy Małgorzata Niedziel­ska. To pierwsza była polska zakonnica, która rzuciła rękawicę Zgromadzeniu Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi, domaga­jąc się 82 tys. odszkodowania za zmarnowane zdrowie i życie. Od trzech lat była przełożona karci ją za to wzrokiem na sądowej sali, powołując na świadków swe wystraszone podopieczne.
   Małgorzata Niedzielska powoli nabierała wątpliwości do bez­warunkowego posłuszeństwa. Ale starsze współsiostry zapew­niały, iż w zakonie dociskają tylko do ślubów wieczystych, aż wyszlifuje się boży diament, potem będzie lżej.
   Tymczasem obowiązków przybywało. Haftowanie, odlewa­nie z gipsu figurek Jezusa, kurnik, chlew, węgiel z piwnicy. Rano wrzynały się jej w dłonie stylonowe siatki ze spożywką. Szła pieszo, bo samochód był do dyspozycji przeoryszy.
   Widać ciągle była nie dość wyszlifowana. W opinii psychia­try badającego Małgorzatę przed przystąpieniem do ślubów wieczystych miała wyraźne cechy paniczno-lękowe. Należy kształtować osobowość siostry przez stwarzanie jej coraz odpowiedzialniejszych zadań wżyciu zgromadzenia.
   Po ślubowaniu zostaje przydzielona do kuchni ojców francisz­kanów. W życiu nie widziała spiżarni wielkości świetlicy, po sam sufit zaopatrzonej w prowianty. Smażąc naleśniki dla setki braci, wylewała ciasto na patelnię prosto z wiadra, aż bolały ją barki. Nie powie, przełożona, ofukana przez lekarza, po paru miesiącach pozwoliła wykupić lekarstwa, lecz nie godziła się na przedłuże­nie o kwadrans godziny rekreacji, naśmiewając się z Małgorzaty osowiałej po proszkach.
   Następnej zimy Małgorzatę posłano na służbę do proboszcza pod Mielcem. Pojechała w przydługim płaszczu po zmarłej za­konnicy. Przecież próżnością byłoby szyć dla każdej osobno.
   - Przypominasz stracha na wróble - tak­sowała znad brewiarza mistrzyni. Małgorza­ta, nabawiwszy się na plebanii nerwicy, nie skorzystała z psychoterapii w obawie przed wydaleniem, choć nocami walczyła z demo­nami. A one podpowiadały: przecież jesteś pod czterdziestkę, mogłabyś tak harować w świecie na zewnątrz, mając przynajmniej opłacany ZUS. Od 13 lat - kusiły - nie uży­wasz kremu do twarzy. Kiedy widziałaś sie­bie w lusterku? W celach wszelkie zwierciadła były zabronione jako atrybuty pychy.
   W proboszczowe imieniny, gdy zjeżdżał z życzeniami tuzin kapłanów, biegała ni­czym w ukropie, dla każdego z osobna rychtując ornaty. Pewnego razu solenizant tak się zdenerwował, iż podała mu zbyt skromną szatę (chciał tę ze złotym haftem), że przy reszcie celebransów kazał Małgo­rzacie wdrapać się po drabinie i w górnej szafce szukać sukni adekwatnej do ran­gi wydarzenia.
   Ostatecznie poszło o WC na przyko­ścielnym parkingu. Miała doglądać sa­nitariatów po każdym nabożeństwie.
- Nie wyobrażani sobie - zaprotestowała - by rękoma, którymi wkładam komuni­kanty do kielicha, czyścić sedesy. Proboszcz rzucił kluczami i natychmiast powiadomił przełożoną o tej niesubordynacji. Wtedy skończyła się cierpliwość w posłuszeń­stwie Małgorzaty. Wróciła na utrzymanie do matki, poinformowana w urzędzie pracy, iż zapomoga jej się nie należy, bowiem posługiwała u franciszkanek za Bóg zapłać.
   Próbowała odciążyć matkę, zatrudniając się jako szat­niarka na uczelni wyższej, pomoc stomatologiczna, dystrybutorka kosmetyków. Jednak ograniczała ją orzeczo­na niepełnosprawność wywołana nieleczoną astmą, niedoczynnością tarczycy, dyskopatią oraz nerwicą.
Dziś jest podopieczną MOPS z 620-złotowy zasiłkiem (plus okolicznościowe talony na odzież i obuwie). Koczuje, zalegając z czynszem w wynajętym pokoju. Choć już nawet w snach nie nosi habitu, przełożona wciąż nie radzi sobie z nieposłuszeń­stwem Małgorzaty na sądowej sali.

Na rozdrożu
Większość buntujących się nie zrywa ślubów tak definitywnie jak ona. Zostawiają na pryczach swój złożony w kostkę odświe­żony habit na znak, by nie donaszała go następna, bo jeszcze się wahają. Zrobiła tak Jouzela, gdy po trzech dekadach życia w habicie poszła na pociąg.
   Umawia się na ławce w parku. Nie chce poruszać obrazobur­czych tematów przy schorowanej matce. W obawie przed gniewem przełożonej dopomina się o autoryzację każdego wypowiedziane­go słowa. A jeśli rozpozna Jozuelę po konkretnych frazach i ewen­tualnie nie przyjmie z powrotem? Przez dwa lata ma prawo stanąć w bramie i prosić o wybaczenie, albowiem przebywa na tzw. eksklaustracji, to znaczy urlopie bez unieważnienia wieczystego ślubu z Jezusem. Może więc odmawiać obowiązkowe brewiarze w ubra­niu cywilnym, lecz musi milczeć o tym, co za murami. Niewyklu­czone, że zadzwoni do furty, przepraszając za butność, bo tęskni do tamtego życia, zorganizowanego przez innych co do kwadransa.
   Tęsknotę do Boga obudziły w niej licealne rekolekcje z gitarą. Choć rodzina wybijała go z głowy, jawił się Jozueli jako istota ta­jemnicza i bezpieczna. O powołaniu zawiado­miła matkę listownie z klasztoru. W zakonie nie spodobało się jej, że - aby uniknąć próżności - ma ściąć włosy na krótko, dzięki czemu nie będą ślizgały się pod welonem. Pocieszano, iż po nowicjacie dostanie zgodę na zapusz­czenie do ramion.
   Przez trzy dekady niezapuszczania włosów zniedołężnieli rodzice Jozueli. Nie mogła po­móc z racji oddalenia. Aż podczas jednej z co­rocznych wizyt w domu zrozumiała, że woli krzątać się wokół nich niż obcych tęgich pro­boszczów i kapryśnych przeoryszy. Tymcza­sem z powodu braku nowych powołań trzeba było obsługiwać coraz więcej schorowanych sióstr emerytek, przejmując ich obowiązki. Przyszedł też zakaz odwiedzania własnych matek poza regulaminowym urlopem.
   Jozueli ta reguła wydala się nieludzka. Nawet zgromadzenia męskie nie zabraniały czułości względem starych rodziców. Pewien znajomy zakonnik, by być bliżej 100-letniego ojca, dostał nawet odpłatną posadę wikariusza w sąsiedniej parafii. Zresztą faworytki przełożonej nagmin­nie otrzymywały pozwolenia na odwiedziny, już nie mówiąc, że sama notorycznie jeździła do domu, choć od dawna sierota.
   Jozueli puchły nogi od przepisowego sie­dzenia nad brewiarzem, jednak pobożne mi­strzynie dokładały coraz nowszych pacierzy własnego autorstwa, nie dając czasu na roz­prostowanie kości do kolacji. Przyłapywana na leżeniu w łóżku w habicie, dostawała za karę dodatkowy porcję rozmyślań nad swą duchową kondycją. Bezgranicznie zmęczona klepanymi słowami, starała się już tylko patrzeć na Chrystusa. Nogi puchły jeszcze bardziej przez kolejne lata, podczas gdy setki kilometrów dalej owdowiała matka dostawała z samotności depresji. Każda prośba o nadwyżkowe dni wolne kończyła się reprymendą na temat niedostatecznej wiary. Zirytowana przełożona nawet napisała list do wysokiego ekscelen­cji, co ma robić, skoro podopieczne tęsknią do schorowanych ro­dziców, a dzieła upadają. W odpowiedzi zrugał ją za bezduszność.
   Jozuela poinformowała mistrzynię, że odchodzi w poniedzia­łek, dostając w rewanżu weekendowy obowiązek na kuchni tak, by nie miała czasu się spakować. Ostatni raz zgorszyła zakon, piorąc habit w świętą niedzielę.

Na klęczkach
Po niej odeszło jeszcze siedem takich podstarzałych córek z 30-letnim stażem w za konnej służbie. Nie mogły już klęczeć, wymyślając coraz bardziej drobiazgowe grzechy przed obo­wiązkowymi spowiedziami, podczas gdy matki umierały im w domach opieki. Do sakramentu pokuty przygotowywał je Seweryn Mosz, kiedyś karmelita bosy, dziś radny Chorzowa z partii Nowoczesna. Obserwował, jak popadają w paranoję, robiąc rachunki sumienia. W ramach ćwiczeń młodym zakon­nikom przydzielano do duchowej opieki osobistą karmelitankę, by praktykując, wdrażali się do duszpasterskiej posługi.
   Więc przysposabiał się, słuchając pensjonarskich wyznań o wy­kroczeniach. Jadłam w celi; poczułam nocą potrzebę pomodlenia się w kaplicy, a przecież powinnam leżeć w łóżku; zgrzeszyłam lenistwem, nie domywszy talerza; miałam ochotę dłużej pospać; zapomniałam ucałować krzyżyka; podczas posiłku spożyłam jed­nego nadwyżkowego ziemniaka, mimo że byłam już nasycona.
   W męskim zakonnym gronie naigrawano się z tego skrupulanctwa. Podopieczne Seweryna latami wyrzucały sobie te zjedzone bez pozwolenia kartofle. Były autentycznie zdruzgotane pokusą. Gdyby sam poprosił przeora o dodatkowego ziemniaka lub zgodę na spacer, szczegółowo omawiając z nim trasę, zostałby uznany za infantylnego.
   Karmelitom nie przeszkadzało, że wokół nich nadskakuje ta żeńska szara strefa. Przepierały nawet slipy. A kiedy pod klasztor przychodzili bezdomni prosić o jałmużnę i załatwia­li się na wycieraczce, natychmiast dzwoniono po siostrzyczki, by uprzątnęły fekalia. Kapłanowi, biorącemu do rąk ciało Chry­stusowe, nie wypadało.
   Dla siebie wzajemnie siostry bywały perfidne. Seweryn opowie o Augustynie, elżbietance. Zżyli się, kiedy posługiwała na pleba­nii koło Bytomia, gdzie ksiądz wybudował sobie żeński klasztor z nadzieją na dożywotnią opiekę. Augustyna była ze wsi, karna do przesady i ładna. Przełożona Maksymiliana, zazdrosna o relację z Sewerynem, nałożyła na nią obowiązek pokutowania w kaplicy punktualnie o trzeciej nad ranem. Dyskretnie zainstalowała nawet monitoring, by obserwować, czy rzeczywiście podejmuje refleksje nad sobą. Wreszcie oddaliła Augustynę do posługi pielęgniarskiej w ośrodku opieki w Cieszynie. Przeciążona pacjentami leżącymi na dwóch piętrach, sama stała się pensjonariuszką. Podleczoną wysłano na służbę do domu księdza emeryta w Katowicach, skąd odeszła z pierwszym lepszym mężczyzną. Dziś wiedzie nieszczę­śliwe życie gdzieś pod Wodzisławiem.

Na paluszkach
Te niezbuntowane starzeją się, zapadając na zdrowiu, co zno­szą pokornie jako wolę bożą. Weźmy Leonię. W pociągu do Lu­blina prosi, by zamienić się miejscami. Nie może siedzieć tyłem do kierunku jazdy przez wzgląd na nudności i chorobę sercową. Dziś w nocy puls miała tak słabiutki, że myślała, iż umrze nie­postrzeżenie, nie doczekawszy jutrzni. W lubelskiej filii zgroma­dzenia przeczekuje remont klasztoru pod Legionowem, gdzie przesiedziała nad brewiarzem całe życie i właśnie wraca od tam­tejszego kardiologa. Przy okazji tej wizyty odbyła z zaprzyjaźnio­nymi siostrami weekendową wycieczkę do nowej świątyni ojca Rydzyka pod wezwaniem Najświętszej Maryi Panny Nowej Ewan­gelizacji i św. Jana Pawła. Zwiedziły TV Trwam. Leonia ubolewa, jak oni tam mają skromniutko. Nic przy tym jej wypłowiały habit i zużyte trzewiki. Zagaduje cały przedział, gdyż w autokarze nie można było dzielić się wrażeniami, ponieważ przełożona naka­zała odmawiać różaniec w intencji pomyślności ojca dyrektora. Leonia częstuje wyciągniętą z nabukowej teczki gorzką czekola­dą, którą dostała od koleżanek na drogę powrotną.
   Wspomniana Jozuela dobrze zna takie klasztorne żywo­ty. Komuna pozbawiła jej starsze współsiostry obowiązków w żłobkach, szkołach, domach opieki, więc przeczekiwały na łasce księży, niewidoczne dla nich niczym wycieraczki. Dochodziło do absurdów. Otóż pewna niedołężna zakonnica domagająca się wynagrodzenia interweniowała u biskupa. Po­szedł z nią na audiencję dobroduszny kapelan, wokół którego skakała latami. - A co wy tam, siostrzyczki, robicie? - zagad­nął biskup. - Ekscelencjo, przepięknie sprzątają, także i u mnie - wtrącił się proboszcz nieproszony. - Toż ta siostrzyczka ma lat 70, ty 30 - zrugał go dostojnik. - A służba bez miłości - zwró­cił się do siostry - zawsze kończy się pytaniem o zapłatę.
   Jozuela ma przed oczami, jak otulone w wełniane kamizelki w godzinie rekreacji zajmowały zawsze te same miejsca przy stole w świetlicy. Opadłe z sił, już nie prosiły o pozwolenie na dodat­kowy spacer. Drzemały usadzone na przydzielonych przed laty krzesłach, nie mając z kim porozmawiać, bo siebie samych nieciekawe, a młodsze wciąż krzątały się przy licznych obowiązkach. Co kilka lat mogły prosić o wstawienie zębów, by nie seplenić nad brewiarzem. Czasem ćwierć wieku leżące w celach wietrzonych lufcikiem. Potem umierały cicho, a kiedy grób zarastał, te jeszcze żyjące pytały mistrzynię o zgodę na pozamiatanie liści.

Na obcasach
Eleonora długo zwlekała z opuszczeniem honoratek ze stra­chu przed karą boską. Mistrzyni w ramach przestrogi często przywoziła na prelekcje pewną upadłą zakonnicę, która dawała świadectwo o konsekwencji złamania ślubu z Jezusem. Pan Bóg w rewanżu zesłał na nią męża alkoholika i sparaliżowanego syn­ka. Na nieodpłatnej służbie u honoratek płynęły więc Eleonorze lata, rozpisane co do godziny. 6 rano - rozmyślania, 6.30 - msza, 7.00 - jutrznia. Następnie dalsze pacierze, przeplatane oddala­niem się do przydzielonych służb. Po kolacji regulaminowe mil­czenie aż do śniadania.
   Choć w nowicjacie spało ich siedem w celi, milczała o tym, że mistrzyni już od porannych brewiarzy wytyka jej nadwagę, posyłając do prac ogrodowych i szycia ciężkich kołder dla in­nych zgromadzeń, by szybciej spalała kalorie. Omal nie umarła na woreczek żółciowy, nie mogąc się doprosić o zaprowadzenie siebie do lekarza (zaprowadzenie, nie pójście).
   Drżącą ręką spisywała co miesiąc listę niezbędnych leków i - przepraszając za związane z tym koszty - wyrażała nieustającą wdzięczność. Bo mistrzyni nie lubiła trwonić dóbr zgromadzenia, z niechęcią otwierała magazyn nawet celem wdania podpasek.
Honoratki skrupulatnie pomagały Eleonorze w rachunkach sumienia. Kiedy w noc sylwestrową bawił się świat, zbierały' się na tzw. kapitułę win, podczas której jedna po drugiej wyznawały przełożonej grzechy podpatrzone przez cały rok u siebie nawzajem.
   Eleonora, łysiejąca, z - ku zadowoleniu mistrzyni - wyraźną niedowagą, zamierzała uciec o świcie. Ale przecież nie była zło­dziejem. Wsadziła mistrzyni przez szparkę u drzwi pożegnalny list. Rano dostała 200 zł na drogę. Ułożyła sobie życie z niepijącym mężem, wypatrzonym na portalu Sympatia, z dorodnym dzieckiem i na etacie szkolnej chórzystki.
Miała więcej szczęścia niż siostra Tobiasza, którą niebiosa pokarały córką ze ślepotą oka lewego, synem z padaczką oraz niebieską kartą. Tobiasza wysyła esemesem fotografie śpiącego w barłogu konkubenta, dopisując, iż niewykluczone, że zgrze­szyła przesadną małostkowością. Zdjęła bowiem habit, kiedy szorując łazienkę przełożonej, natknęła się na pastę blenda­med, jaką Tobiaszy przysłała w świątecznej paczce matka.
   Od lat nie jest w zakonie, ale do dziś waha się, otwierając lodówkę między posiłkami.
PS W 2017 r. było 17,9 tys. sióstr, skupionych w 2,2 tys. wspólnotach zakonnych.
Ponadto w klasztorach klauzurowych -1,3 tys. sióstr.
Edyta Giętka

Księża i książęta

W diecezji płockiej buntują się księża. Mają dość feudalnych stosunków. Z biskupem komunikują się za pomocą listów. POLITYCE udało się do nich dotrzeć.

W Kościele katolickim obowiązuje struktura hierarchiczna, wręcz feu­dalna. Biskup w diecezji ma władzę absolutną: sądowniczą, wykonaw­czą, ustawodawczą, a do tego sa­kralną. W momencie święceń księża ślubują mu cześć i posłuszeństwo. Od jego decyzji nie ma w za­sadzie odwołania, bo podlega on tylko papieżowi; a ten nie jest w stanie kontrolować na bieżąco postępowania wszystkich hie­rarchów. Ten system obowiązuje w całym światowym Kościele.
   Dlatego krytyczne listy, które księża ślą do biskupa, są wy­darzeniem precedensowym. Rzadko kiedy duchowni - nawet anonimowo - odważają się na taki krok.

Kapłani to nie motłoch
Z listów, które posiadamy, wynika, że konflikt w diecezji płoc­kiej trwa od dawna.
    „Bóg jest Miłością. Tak czytamy na pieczęciach bp. Piotra Libery. Tę prawdę chrześcijańską znamy od dziecka. I tę świadomość nosi­my głęboko w sercu. Patrzymy więc z uwagą na postawę i działania bp. Libery, mając prawo oczekiwać, że będą one wynikały z obra­nej dewizy. Coraz bardziej odnosimy wrażenie, że wybrane motto w ustach biskupa jest sloganem, a czasem nawet szyderstwem” - to fragment pierwszego oświadczenia, które diecezjalni księża posłali do biskupa. Nosi ono datę 2009 r.
   Księża piszą, że oczekiwali konsolidacji środowiska kapłańskie­go, a spotkali się z lekceważeniem, niechęcią, donosicielstwem i wspieraniem karierowiczów. Narzekają na drastyczne podwyżki podatków i niejasne zasady obciążania nimi poszczególnych pa­rafii. Słyszą, że trzeba zaciskać pasa, a z drugiej strony widzą roz­rastające się urzędy kurialne i bogato wyposażone apartamenty.
    „Kapłani to nie czarny motłoch, godny pogardy. Księża nie zatracili swej godności. (...) Duchowieństwo w części zastra­szone i wasalne, ujarzmione sposobem finansowania Kościoła polskiego staje się mało efektywne i o zgaszonym duchu. Jeste­śmy reliktem w całym Kościele powszechnym, gdzie szanuje się godność kapłana, a nie tylko poucza innych o godności człowieka” - podsumowują.
   Apel przeszedł bez echa - co dolało oliwy do ognia. Tym bar­dziej że już wtedy sytuacja w diecezji płockiej była - delikatnie mówiąc - skomplikowana.
   Przypomnijmy, że gdy poprzednik bp. Libery bp Stanisław Wielgus opuszczał Płock 12 lat temu, w diecezji było coraz głośniej o skandalach ekonomicznych i obyczajowych. Media pisały o aferze tamtejszego Caritasu, oskarżanego o wielomi­lionowe nadużycia. Mówiono o przypadkach molestowania kleryków i ministrantów przez homoseksualnych księży. Jed­no z doniesień dotyczyło kapłana, którego bp Wielgus miano­wał diecezjalnym duszpasterzem ministrantów, inne - dusz­pasterza harcerzy. Gdy po odejściu bp. Wielgusa zapanowało półroczne „bezkrólewie”, pękła bariera strachu. Niektóre ofia­ry złożyły pisemne relacje. O sprawie napisały m.in. „Rzecz­pospolita” i „Wprost”, a wówczas przedstawiciele kurii i semi­narium oficjalnie poinformowali prokuraturę o przypadkach molestowania. Oczekiwano, że nowy biskup zrobi w diecezji porządek. I jeśli chodzi o sprawę pedofilii, bp. Liberze faktycz­nie się udało. Jako pierwszy polski biskup wysłał dokumen­tację do Watykanu (inna rzecz, że od 2001 r. każdy biskup ma taki obowiązek), powołał zespół badający nadużycia moralne
osób duchownych, przesłuchano oskarżonych, ofiary i świad­ków. Trzech księży zostało suspendowanych.
   Jednak atmosfera w diecezji się nie zmieniła. Księża - mimo zmiany biskupa - nadal skarżyli się na arogancję władzy, brak dialogu, publiczne poniżanie. Podkreślali w rozmowach nie­oficjalnych, że w seminarium „lobby gejowskie” zostało zastą­pione przez „lobby charyzmatyków i egzorcystów”.

List księdza Pawła
Diecezjalnych problemów nie dawało się dłużej zamiatać pod dywan. W 2014 r. zrobiło się o nich głośno za sprawą listu otwartego, który do bp. Libery wystosował młody ks. Paweł Brzeziński, tłumacząc powody porzucenia kapłaństwa. Pisał, że w płockim seminarium wmówiono mu syndrom DDA (Do­rosłe Dzieci Alkoholików) i pod dano dziwnej terapii. „Zaczęła się powolna destrukcja mojej osobowości. Byłem poddawany różnym eksperymentom religijno-psychologicznym. Jestem ich ofiarą. Jedną z wielu” - informuje biskupa.
   Ks. Pawła poddano m.in. tzw. ustawieniom rodzinnym Hellingera, metodzie zakazanej m.in. w Niemczech jako nie­bezpiecznej i szkodliwej. „Nasze spotkania grupowe wprowa­dzały mnie w stan panicznego lęku. Zacząłem bać się ciem­ności, czułem, że ciągle mnie ktoś obserwuje. Wydawało mi się, że widzę duchy i cienie zmarłych osób” - opisuje. Mimo stanów lękowych i zaników pamięci nadal miał zaufanie do przełożonych. „Ostatnie lata seminaryjne to bezkrytyczny zachwyt duchowością charyzmatyczną i zielonoświątkową, wywożenie nas kleryków do sióstr w Rybnie [mały klasztor na terenie diecezji łowickiej, ważny punkt odniesienia dla charyzmatyków i egzorcystów - J.P.], wprowadzanie w stan rozbicia emocjonalnego, promowanie furtek złego ducha, spowiedź furtkowa [w 2015 r. zakazana przez Konferencję Episkopatu Polski - J.P.], przesadna koncentracja na egzorcyzmach i działaniu diabła. (...) Ja to wszystko przeszedłem. W konsekwencji przymuszania nas w seminarium do re­ligijności charyzmatycznej pojawiło się we mnie ogromne poczucie winy, że nie umiem »otworzyć się« na Bożą łaskę. Inni padali na ziemię i przeżywali tzw. Zaśnięcia w Duchu Świętym, krzyczeli, wpadali w trans, śpiewali, byli w euforii. A ja chodziłem przekonany, że marnuję Bożą łaskę”.
   Po kolejnych eksperymentach z „upadkami” i hipnozą ks. Paweł sam już „powalał na ziemię” dzieci na rekolek­cjach oazowych, choć kompletnie nie rozumiał, co się z nim dzieje. Po ukończeniu seminarium został wysłany na studia doktoranckie do Krakowa, a potem do Rzymu, ale był w tak dramatycznym stanie, że bał się nawet wychodzić z pokoju. Ostatkiem sił wrócił do Polski. Potem przerzucano go z pa­rafii na parafię, mimo że w osobistej rozmowie z biskupem alarmował o swojej kondycji psychicznej. Po decyzji o kolej­nej przeprowadzce coś w nim pękło. „Niestety, nie podejmę tego wyzwania. Nie mam już sił - pisze i deklaruje, że kierują nim wyłącznie powody moralne. - Jedyne kryterium przy­datności i użyteczności w pracy duszpasterskiej to bezwolne posłuszeństwo, będące czasem solidarnością w złu. Niestety, wiele środowisk kościelnych gnije przez to od środka. Świat zewnętrzny pewnie nie jest lepszy, ale tam przynajmniej nikt nie udaje, że jest inaczej i nie uzasadnia podłości i zła Ewangelią Chrystusa, posłuszeństwem i dobrem Kościoła”. Z ks. Brzezińskiego próbowano oczywiście zrobić wariata (ze świetnymi wynikami kończy wła­śnie prawo na UW), straszono sądem.
O tym, że sprawa nie była jednostko­wa, świadczy list do bp. Libery z jesieni 2014 r. podpisany przez „Grupę młodych duchownych Diecezji Płockiej”, w któ­rym piszą, że padli ofiarą takich samych seminaryjnych eksperymentów. Opisują  jednego z wykładowców, który w prywat­nych rozmowach tłumaczył im fenomen odblokowywania czakramów mocy. Inny miał wykorzystywać wiedzę zdobytą pod­czas eksperymentów „psychologicznych” przeciwko klerykom. Kilku kolejnych młodych księży, tak jak Paweł Brzeziń­ski, zdecydowało się porzucić sutannę.
O kryzysie w płockim Kościele zrobiło się głośno.

Teraz biskup
Kryzys narastał. Próbą odpowiedzi był list „Do moich braci kapłanów”, któ­ry w Wielkim Poście tego roku ogłosił bp Libera. Powołuje się w nim na krew męczenników płockich - dwóch bi­skupów, którzy zginęli w obozie kon­centracyjnym w Działdowie. „Ta krew na sutannach błogosławionych Bisku­pów powinna być dla nas wszystkich wyrzutem, gdy nasi bracia w kapłań­stwie swój strój duchowny oszpecili czynami wołającymi o pomstę do nie­ba: pedofilią, nadużyciami wobec osób dorosłych, sióstr zakonnych czy in­nych braci kapłanów. Męczeńska krew kapłanów jest dla nas wszystkich, Drodzy Bracia, wezwaniem do rachunku sumienia z uczciwości i wierności w zarządzaniu cudzym dobrem, które nam zostało powierzone w parafii i w diece­zji, bo to ostatecznie każdy z nas ponosi odpowiedzialność za swoją formację kapłańską”.
   Biskup deklaruje, że nie chce spłycać powodów „bezwied­nego rezygnowania z kapłaństwa” do młodości czy niedoj­rzałości, Zastanawia się, czy przyczyną kryzysu nie jest zbyt powierzchowna, formalna, hierarchiczna i nastawiona na uspokojenie wyrzutów sumienia formacja. „Lata posługi duszpasterskiej mogą odsłonić nowe wyzwania: doświadcze­nie własnej słabości, ryzyko poczucia się funkcjonariuszem religijnym, pokusę władzy i bogactwa, trudności w przeżywaniu celibatu. Zmęczenie, a nawet znużenie pracą kapłańską, które wierni widzą na naszych twarzach, toksyczne relacje ka­płańskie, obojętność, marnotrawienie czasu, zazdrość i ego­izm nie omijają naszych szeregów. Lustrem naszej próżności stał się ekran komputera i tabletu” - pisze biskup do księży, zarzucając im, że chętniej niż aplikacje z brewiarzem śledzą trendy dotyczące mody i podróży; że nie rażą ich brudne mszały, zaniedbane ornaty i zakurzone biblioteki osobiste, w których miejsce książek teologicznych coraz częściej za­stępują filmy i seriale.
    „Do gamy różnych uzależnień, które dziesiątkowały naszych braci, doszło dziś uzależnienie od internetu oraz chęć bycia obecnym i podziwianym w mediach, zwłaszcza społecznościowych” - alarmuje biskup i oskarża środowisko duchownych o to, że zatraciło poczucie smaku, a niektórzy porzucili ideę zgłębiania prawdy i piękna świata na rzecz tandetnej rozrywki i powierzchownych przyjaźni.

Winnica i ogród
I wtedy dopiero płoccy księża poczu­li się naprawdę dotknięci. Zaproszenie do owocnej, zdrowej i konstruktywnej dyskusji o kondycji stanu kapłańskiego potraktowali jako figurę czysto retoryczną, bo - jak twierdzą - wszelkie spotkania ka­płańskie z biskupem kończą się bez żadnej dyskusji. Odpowiedzieli - jakże by inaczej - listem otwartym, podpisanym „Twoi Bra­cia Kapłani”.
   List składa się z pytań: „Przywołujesz męczenników i mówisz, że oszpeciliśmy nasze sutanny. Czy piszesz tam także o swojej sutannie?” - to pierwsze z nich. A każde kolejne to zarzut: Kiedy ostatnio rozmawiałeś, Księże Biskupie, z księdzem na wizytacji o problemach duszpaster­skich? Ile można w czasie wizytacji mówić o sporcie i psach? Czy jest uczciwe zarzą­dzanie diecezją przez internet, za pomocą Twittera czy biuletynu?
   Szczególnie musiały dotknąć księży sło­wa z listu biskupa o rachunku sumienia z uczciwości i wierności w zarządzaniu cudzym dobrem. Są diecezje bogatsze i biedniejsze. Te bogate, posiadające dużo cennych nieruchomości, mogą czerpać dochody np. z wynajmu, podejmować dochodowe inwestycje. Te biedniejsze muszą finansować większość wydatków diecezjalnych, takich jak np. remonty budynków kurii, pensje jej urzędników, utrzymanie pałaców biskupich, semina­riów czy domów księży emerytów z podatków, które biskup na­kłada na parafie. To przypadek diecezji płockiej, gdzie księża czują się coraz bardziej eksploatowani finansowo.
    „Dlaczego w innych diecezjach wystarcza podatków od księży? Dlaczego mamy najwyższe podatki w Polsce i ciągle mało jest tych pieniędzy? Czy nie wstyd nam wszystkim, kiedy mamy ogłaszać kolejną zbiórkę, puszkę, podatek? Co zrobili Twoi współpracow­nicy, by szukać innych dochodów?” - piszą w liście do bp. Libery. Są rozgoryczeni, bo ciągle nakładane są na nich nowe daniny. Oni muszą pisać sprawozdania, ale im żadnych sprawozdań finan­sowych nikt nie przedkłada. Nie wiedzą, jaki dokładnie jest stan finansów diecezji. Na co idą zebrane od nich pieniądze.
   To znaczy to ostatnie akurat czasem widzą. Na sobie ku­ria specjalnie nie oszczędza. Dlatego w liście do bp. Libery przywołują słowa papieża Franciszka wypowiedziane do bi­skupów o tym, że kto wierzy, nie może żyć jak faraon: „To jest antyświadectwo, gdy mówi się o ubóstwie i prowadzi luksu­sowe życie; jest rzeczą skandaliczną, gdy wydaje się pieniądze bez przejrzystości lub używa się dóbr kościelnych jakby były osobistymi. Mamy obowiązek korzystać z nich w przykładny sposób, w oparciu o jasne i wspólne reguły, bo pewnego dnia zdamy z tego sprawę właścicielowi winnicy”.
   Po papieskich słowach w liście księży padają kolejne pytania. Ile wynosi pensja biskupa? Ile osób obsługuje jego pałac i jakie są koszty utrzymania? Ile kosztował remont jego kaplicy? I czy nie mają prawa do tej wiedzy, skoro to za zebrane przez nich pieniądze utrzymywana jest diecezja? „Czy godziwe jest, by po­bierać tak wysokie podatki, mieć diecezję z długami, co wiele razy było mówione na spotkaniach dziekanów, a jednocześnie wycinać drzewa, powiększać teren i robić sobie nowy ogród? Czy to nie jest myślenie faraona, który z nikim i niczym się nie liczy? Ile kosztuje Twój nowy ogród, Księże Biskupie? Czy mamy ogłosić w parafiach zbiórkę na Twój nowy ogród? (...) A może trzeba, żeby nie tylko życie kapłanów, ale i biskupów było skromniejsze?" - pytają płoccy księża.
   O tym, jak kształtują się relacje między biskupem a kapłana­mi, w dużym stopniu decyduje, na ile panująca w danym kra­ju kultura demokratyczna przenika do instytucji kościelnych. W dojrzałych demokracjach, gdzie długa jest tradycja podmioto­wego traktowania obywateli, władza biskupów siłą rzeczy ulega zmiękczeniu. U nas biskupi to nadal w sensie dosłownym ksią­żęta Kościoła, żyjący w pałacach, otoczeni służbą, nieznoszący sprzeciwu i nieskłonni do dialogu.
   Na to nakłada się specyficzny sposób finansowania, który moż­na nazwać systemem kopertowym. Kościół utrzymuje się z ofiar, a to siłą rzeczy nie może być system transparentny ani możliwy do skontrolowania. Ryzyko nadużyć jest duże i tak naprawdę wszystko zależy od uczciwości duchownych. Rodzi to także spe­cyficzne relacje między biskupami a księżmi. Dochody w polskich parafiach są bardzo rozwarstwione (zależnie od wielkości parafii i zamożności mieszkańców różnice mogą być nawet kilkunasto­krotne). O tym, jaką parafię ksiądz otrzyma, arbitralnie decyduje biskup. Problem w tym, jak pozyskać jego przychylność.
   Wśród księży krąży powiedzenie, że podczas wizytacji koper­ta z pieniędzmi przekazywana biskupowi powinna być stojąca. O tym także piszą w swoim liście płoccy księża: „Kto jest nagra­dzany w diecezji? Czy są to zawsze ludzie uczciwi i prawi, a może ci, którzy okazali się »życzliwi« biskupom w czasie wizytacji czy bierzmowania? Jak to jest, że po takich wizytacjach Księdza Bi­skupa w niektórych parafiach nagle tacy proboszczowie otrzy­mują lepiej uposażone parafie?” - pytają. I zapowiadają, że będą napływać kolejne listy: od księży, sióstr zakonnych, od świeckich zaniepokojonych problemami diecezji. I faktycznie - już kilka dni później ukazał się kolejny list otwarty od grupy kapłanów, którzy podpisują się pod postawionymi biskupowi pytaniami, wzywają go do rachunku sumienia i zapowiadają, że nie ustaną w walce o sprawiedliwość i dobro diecezji płockiej.

Pustelnia
Mniej więcej miesiąc po tych listach, 18 maja, bp Piotr Li­bera ogłosił, że udaje się na pół roku do pustelni kamedułów, by spędzić czas na modlitwie za Kościół. W wielu środowiskach zaczęto spekulować. Ucieczka od diecezjalnych problemów?
Kara od papieża Franciszka? A może reakcja na kapłańskie li­sty? Raczej nie to ostatnie, bo listy zostały wysłane w kwietniu, a bp Libera prosił Franciszka o zgodę na przerwę w posłudze już w styczniu. I deklarował, że pobyt w eremie kamedułów był od lat jego marzeniem.
   Ostatnio na stronach KAI ukazała się lakoniczna informacja, że na czas pobytu bp. Libery u kamedułów papież Franciszek mianował administratorem apostolskim diecezji płockiej kard. Kazimierza Nycza. Dla laika komunikat, jak komunikat. Ale według znawców kościelnych procedur rzecz bez precedensu. Zewnętrzny administrator zostaje powołany tylko w sytuacji, gdy diecezja nie ma biskupa pomocniczego. A diecezja płocka ma. Co więcej, w liście do papieża bp Libera wskazał wprost, kto ma go zastępować: „Mój biskup pomocniczy, bp Mirosław Milewski, który posiada dobre doświadczenie w administro­waniu oraz bardzo dobre relacje ze mną, jak również z du­chowieństwem, razem z ks. Kanclerzem i sprawnie działającą kurią diecezjalną, gwarantują zachowanie niezbędnej troski o wszystkie potrzeby naszego Kościoła lokalnego”.
   A jednak Franciszek podjął inną decyzję, którą można od­czytać jako wotum nieufności. I znów pojawiły się spekulacje. Czy listy płockich kapłanów dotarły do Watykanu? Czy chodzi o dawne bliskie kontakty biskupa Libery z Markiem Piotrow­skim, byłym funkcjonariuszem SB, który przez wiele lat działał przy obrocie odzyskiwanymi przez Kościół nieruchomościami i gruntami? A może o to, że gdy bp Libera był sekretarzem ge­neralnym episkopatu, bardzo blisko związanym z nuncjuszem papieskim abp. Józefem Kowalczykiem, tuszowano sprawę nadużyć seksualnych apb. Juliusza Paetza? A może po prostu papież Franciszek zaczął uważniej przyglądać się polskie­mu episkopatowi.
   PS Na wysłane do rzeczniczki prasowej diecezji płockiej pytania rzeczową odpowiedź dostaliśmy jedynie w kwestii długów płockiego Caritasu, a mianowicie, że wszystkie jego zobowiązania regulowane są na bieżąco. Caritas Diecezji Płoc­kiej - od ponad 10 lat-pozostaje w sporze sądowym z PFRON. Do czasu zakończenia procesu trudno jest mówić o jakichkol­wiek długach Caritasu - co najwyżej o kwotach spornych, któ­rych wysokość nigdy nie była ukrywana. Pozostałych zagad­nień, „z uwagi na ich oszczerczy charakter oraz anonimowość autorów”, kuria diecezjalna płocka nie chce komentować.
Joanna Podgórska

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz