Jeśli opozycja po
majowym szoku znowu się rozdrobni, to wynik KE z ostatnich wyborów będzie przez
lata wspominany z nostalgią i wzruszeniem. Kolejna okazja na zwycięstwo
antyPiSu może się trafić dopiero w końcówce przyszłej dekady.
Ostatnie
posunięcia PSL, aby tworzyć nową, konserwatywną Koalicję Polską, jeszcze nie
wiadomo z kim, czyli raczej z jakimiś zeroprocentowymi ugrupowaniami z rejestru
partii politycznych, jest spełnieniem oczekiwań PiS. Partia Kaczyńskiego włożyła
wiele wysiłku w taką decyzję ludowców, zawsze powtarzała, że PSL musi iść do wyborów
samodzielnie, bo inaczej straci swoją tożsamość.
Prawdopodobnie ludowa partia podnosi w ten sposób swoje
zdolności negocjacyjne
przed tworzeniem nowego układu z
Platformą (świadczyć o tym może fakt, że
podczas rady naczelnej wypowiadano się o wyniku
PSL i współpracy z KE na ogół pozytywnie). Także podczas zawiązywania Koalicji
Europejskiej PSL najpierw dogadywał się z kilkuprocentową wówczas Nowoczesną,
ale teraz nie ma już tych kilku procent. Może Władysław Kosiniak-Kamysz uznał,
że deklaracja osobności ugrupowania to cena za jego pozostanie w fotelu
prezesa. Nic jednak, jak to zwykle w przypadku PSL, nie jest przesądzone.
Możliwy jest nawet rozłam i przejście części działaczy do PiS (chciałby tego
Waldemar Pawlak?). Ale też widać, jak decydują teraz emocje, wewnątrzpartyjne
układanki, a nie chłodny, logiczny ogląd sytuacji.
Przed wyborami stwierdziliśmy, że strata Koalicji Europejskiej
w stosunku do PiS powyżej pięciu punktów procentowych oznacza krawędź
katastrofy. I na takiej krawędzi opozycja się znalazła - głównie za sprawą
groźby destrukcji Koalicji i spadku morale jej polityków. Z drugiej strony
patrząc, te 38,5 proc. Koalicji Europejskiej i 6 proc. Wiosny Biedronia
oznaczają, że tylko nieco ponad 100 tys. osób więcej zagłosowało na partię
Kaczyńskiego niż na te dwie partie łącznie. Opozycja prodemokratyczna przegrała
zatem o pół Radomia. Ale wyszło rutynowe „miażdżące zwycięstwo PiS”.
Nerwy puszczają także dlatego, że PiS wydaje się irytująco
nie do pokonania. Koniunktura światowa jest znakomita, co przekłada się na sytuację
gospodarczą w Polsce. Po wyborach jedna z internautek napisała, że
„zagłosowała na rękę, która ją karmi”. Do tego dochodzi wykraczająca poza
wszelkie cywilizowane standardy propaganda w
tzw. mediach publicznych, która to wszystko całodobowo reklamuje.
Wyznawcy geniuszu
Jeżeli jednak mimo to ponad 6 mln
obywateli głosuje de facto przeciwko PiS, to znaczy, że ten zestaw na nich nie
działa. Nawet jeśli zauważają, iż pakiet ekonomiczno-socjalny PiS ma swoje
zalety, nie równoważy on w ich oczach tego, co partia zrobiła z systemem
państwa, praworządnością, mediami, liberalnymi wartościami. Pozostaje kwestia,
czy takich osób będzie coraz więcej, czy coraz mniej. Przykład Węgier
pokazuje, że liczba „zadowolonych”, którzy „chcą się przyłączyć do wspólnoty”,
powinna wzrastać, ale każdy kraj ma swoją specyfikę i sytuacja nie jest
przekładalna jeden do jednego. To jasne, że motywacja „abstrakcyjna”, oderwana
od spraw bytowych, jest rzadsza, jednak to wciąż - jak się okazuje - masowa skala, na Węgrzech już nieobecna.
Znowu słychać znane frazy o geniuszu Jarosława
Kaczyńskiego, jego wyczuciu nastrojów, posiadaniu „kluczyka do serc wyborców”,
jak napisał wzruszająco pewien publicysta, już prorokujący Budapeszt w
Warszawie. Podobne tezy padały w 2015 r., kiedy szef PiS pacyfikował Trybunał
Konstytucyjny, przetrzymał protest opozycji w Sejmie, potem zajął się
sądownictwem. Dysponując bezwzględną większością w Sejmie i Senacie, mając na
usługach rząd wraz z budżetem państwa, trybunały, służby, prokuraturę i
publiczną telewizję, wciąż zaskakiwał część dobrodusznych komentatorów swoją
skutecznością.
Kaczyński jest bardzo utalentowanym i przebiegłym politykiem,
ale też ma do dyspozycji środki i instrumenty w stopniu nieporównywalnym z
żadną inną władzą po 1989 r. Do chóru chwalców chętnie dołącza wielu
przedstawicieli niePiSu, po każdym zwycięstwie Kaczyńskiego szukających
jakichś metafizycznych przyczyn sukcesów. To, że ten patent polegał na wydaniu
od 2015 r. tylko na 500 plus i pokrewne programy niemal 100 mld zł z podatków,
umyka w tych sentymentalnych opowieściach.
Dochodzi zresztą w tych ocenach do paradoksów. Wielu komentatorów,
tych spoza kręgu PiS, wyraża się z wielkim uznaniem, jak to Kaczyński ma
świetny kontakt z polską prowincją, z klasą ludową, mieszkańcami wsi, jak on
ich rozumie, a liberałowie nie. Jednocześnie ci sami komentatorzy zarzucali
Koalicji Europejskiej strach przed Kościołem, nadmierny konserwatyzm, brak
oferty dla środowisk LGBT, niejasność w sprawie związków partnerskich itp.
Rzecz w tym, że Kaczyński ma tak dobry kontakt z klasą ludową właśnie dlatego,
że obiecuje jej, iż nie będzie związków partnerskich, praw LGBT, genderu,
uchodźców, a państwo będzie żyło w pełnej symbiozie z parafiami.
Wyjątkowy elektorat
Po wyborach pojawiła się też
jeszcze jedna fala - gloryfikacji elektoratu PiS, którego głosowanie na to
ugrupowanie jest „racjonalne”, bo Kaczyński proponuje „konkret”, a opozycja
nie wiadomo co. O wyborcach Koalicji można powiedzieć wszystko, co złe, że to
„uprzywilejowane grupy”, „gardzące innymi elity”, ale nie można choćby tknąć
sympatyków PiS, bo za nimi stoi zbiorowa mądrość ludu, pragmatyzm, właściwe
rozeznanie spraw kraju i swoich interesów. Kolejny paradoks polega na tym, że
racji i rozsądku wyborców PiS zaciekle bronią często osoby, które wcześniej
protestowały przeciwko pacyfikacji przez władzę Trybunału Konstytucyjnego czy
niezawisłego sądownictwa.
Nagle zasady demokratycznego państwa prawa nie są „konkretem”
i nikną w zderzeniu z 500 plus. Chyba że chodzi tu o specyficzny
protekcjonalizm, na zasadzie: chociaż my na Kaczyńskiego nigdy byśmy nie
zagłosowali, ale dla tych ludzi, np. ze wschodniej Polski, jest on w sam raz.
To z kolei zakrawa na klasizm, a więc zarzut, który zwłaszcza lewicujący
publicyści - najwięksi obrońcy elektoratu PiS - kierują w stronę swoich
oponentów.
Politycy PiS mogą zatem rozmontowywać państwo prawa i to
jest do gruntu złe, ale ich wyborcy z których partia ta czerpie całą swoją
polityczną siłę do takich działań, są poza krytyką. Jedna z czołowych
działaczek KOD Magdalena Filiks napisała po wyborach na FB: „jak wam nie wstyd
śmiać się z emerytów, którzy dostali 1000 złotych i poszli zagłosować na PiS?
(...) Nie spodziewaliście się, że ludzie pójdą na wybory bronić swojego
Kościoła??? Drwiliście z tych, którzy poszli obronić swoją godność do urn.
(...) Czujemy się lepsi, bo mamy czas pojechać bronić puszczy przed wycinką,
wtedy kiedy ciemna masa zasuwa na PKB”. Gdyby chcieć odpowiedzieć Filiks
najkrócej: skoro wyborcy PiS mają rację, wybierając tę partię, to PiS też ma
rację, łamiąc konstytucję.
Pokusa tożsamości
Tak czy inaczej, główna siła
opozycyjna przegrała wybory. Jej rozpad, zresztą prawdopodobny, spowoduje, że
PiS ma już raczej zagwarantowaną bezwzględną większość w przyszłej kadencji
Sejmu, a dotąd zawsze zwycięzca sejmowy miał większość także w Senacie. W ciągu
pięciu miesięcy nie ma żadnych szans na powstanie niczego nowego, co byłoby w
stanie osiągnąć wynik blisko 40 proc., a to minimum, aby pozostawać w grze.
Historia pokazuje, że od lat trzecie siły zyskiwały coraz mniej: Lepper w 2005
r. dostał 11,5 proc., Palikot w 2011 r. -10 proc., Kukiz cztery lata później
8,8 proc., a Petru 7,6. Teraz Biedroń - 6 proc. Tendencja jest zatem malejąca.
Dotyczy to nie tylko zestawienia politycznych debiutów, ale także historii
poszczególnych formacji. Oto wyniki Kukiz’15: Sejm w 2015 r. - 8,8 proc.,
sejmiki wojewódzkie w 2018 r. - 5,6 proc., eurowybory w 2019 r. - 3,7 proc.
Postawienie na „tożsamość ugrupowań” i pójście do
parlamentarnych wyborów pod partyjnymi szyldami zasadniczo zwiększa
prawdopodobieństwo drugiej kadencji PiS. Jest to oczywistość, bez względu na
polityczne sympatie głoszących taką opinię. Chyba że przyjąć za pewnik, iż
jesień jest już definitywnie stracona i trzeba konstruować polityczny projekt
na 2023 r., a może i 2027 r. I im szybciej, według tej teorii, rozpocznie się
budowanie nowych formacji, tym lepiej. Niewykluczone, że warto rozważyć i taką
opcję. Jednak dotychczasowa praktyka pokazuje, że nowe partie powstają tuż
przed wyborami, aby skorzystać z efektu nowości; nie ma tendencji do długofalowego
planowania. Potem kończy się na politycznym start-upie z wynikiem pod 10 proc.
Byłoby zatem dobrze, aby zwolennicy rozpadu Koalicji Europejskiej
jasno powiedzieli, że przygotowują polityczny projekt dopiero na wybory za
cztery lata, a nie sugerowali, że wciąż szczerze walczą o najbliższą jesień, a
jak się nie uda, to z konieczności i ciężkim sercem zajmą się następnym wyborczym
terminem.
Już pierwsze reakcje po wyborach wskazywały na wystąpienie
konkurencji między strategią dla opozycji idącej dalej wedle idei Koalicji
Europejskiej, dopasowywanej do nowych wyzwań i okoliczności, oraz między
osobnymi strategiami wszystkich podmiotów działających po drugiej stronie niż
PiS. To się ze sobą poplątało i jak na razie stworzyło mozaikę chaosu,
sprzecznych ze sobą pomysłów i recept, także spoza kulis płynących doniesień,
plotek i hipotez. Wszystko wskazuje też na to, że bliski jest ostateczny
koniec Nowoczesnej, jej działacze, zwłaszcza w terenie, naciskają na wspólne
listy z Platformą. Katarzyna Lubnauer ma zostać wiceszefową klubu PO-KO i szykowana
jest reanimacja nazwy Koalicja
Obywatelska. PSL i SLD będą
zachęcane do w miarę szybkiej decyzji, czy przystępują, czynie, ponieważ musi
stosunkowo wcześnie powstać jakieś niekwestionowane przez koalicjantów wspólne
programowe minimum, które potem nie będzie publicznie podważane.
Parcie ze strony Platformy na dołączenie Wiosny do koalicji
zmalało. Okazało się, że rewolucja obyczajowa i silny antyklerykalizm mają
nieduże wzięcie, co zresztą przewidywano. Platforma chce mocniej zawalczyć o
umiarkowane i niechętne zbyt radykalnym zmianom wyborcze centrum. Choć z
uwzględnieniem np. w jakiejś formie związków partnerskich, może pod inną
nazwą, niewykluczone, że z wykorzystaniem referendum.
Argumenty za jednością
Zresztą nawet sama Platforma może
już nie forsować tak mocno kontynuacji Koalicji. Niewykluczone, że będzie to
cena za danie spokoju Grzegorzowi Schetynie ze strony partyjnych kolegów. PSL,
nawet jeśli zostanie w sojuszu, zapewne zażąda takiej liczby miejsc na listach
wyborczych, że działacze PO zaprotestują. Podobnie może być w przypadku
Włodzimierza Czarzastego. Jednak za podtrzymaniem Koalicji przemawiają
przynajmniej dwie przesłanki.
Pierwsza - nie tracić dystansu. Ponad 38 proc. w wyborach to
istotna zaliczka. PiS wygrał w 2015 r. z niższym rezultatem, przy nie tak
bardzo wyższej frekwencji. Zapewne po porażce wyborczej będzie odreagowanie
elektoratu i sondażowy dołek, ale ten potencjał wydaje się do odzyskania. PiS
gra ostro i już obiecuje kolejne transfery socjalne przed jesiennymi wyborami -
o czym mówiła Beata Szydło. Ale polska polityka jest nieobliczalna, załamanie
władzy może przyjść w każdym, najmniej spodziewanym momencie. Przez załamanie
należy rozumieć kilkuprocentowy spadek w notowaniach. Jeśli nastąpi tuż przed
wyborami, PiS może już nie mieć czasu na jego odrobienie.
Ale opozycja, aby skorzystać z tego dołka władzy, musi być
w tym czasie blisko i mieć te 35-38 proc. w sondażach. Tylko wtedy może złapać
PiS na kryzysie, zrównać się z nim, trochę przeskoczyć. Po rozpadzie
opozycyjnego sojuszu składowe partie powrócą do starych notowań, które już
pokazały pierwsze powyborcze badania opinii: Platforma niewiele ponad 20 proc.,
SLD i PSL w okolicach progu wyborczego, a Nowoczesna w politycznym niebycie. Z
poziomu dwudziestu kilku procent nie da się do PiS doskoczyć nigdy. Nie ma
żadnej gwarancji, że PiS się potknie albo opozycja znajdzie pomysły, które
przebiją się do powszechnej świadomości, ale nie można tego wykluczyć.
Podtrzymanie koalicji daje jednak jakieś możliwości i pole manewru. Rozpad
kończy tę grę.
Przesłanka druga - obrona przed większością konstytucyjną
PiS. Jeśli
nawet nie uda się opozycji odebrać władzy partii Kaczyńskiego, pozostają
zabiegi o to, aby PiS nie uzyskał w jesiennych wyborach większości
konstytucyjnej. Wbrew pozorom jest to realne. Przeliczenie wyników wyborów
europejskich na mandaty w Sejmie, według różnych szacunków, daje PiS 246-257
mandatów, i to przy tak wysokim wyniku opozycji. Do konstytucyjnej większości
brakuje Kaczyńskiemu w tym drugim wariancie zaledwie 46 sejmowych mandatów.
Najnowsze wyliczenie przedstawił na Twitterze Marcin Palade, już na podstawie
powyborczych sondaży do Sejmu, gdyby partie startowały oddzielnie: PiS - 298
miejsc, PO - 151, Wiosna - 10, Mniejszość Niemiecka - 1. To tylko cztery fotele
od 303 głosów potrzebnych do uchwalenia nowej ustawy zasadniczej.
Ugrupowanie Kaczyńskiego w 2015 r. zdjęło ze swojej internetowej
strony własny projekt konstytucji, żeby nie straszyć centrowych wyborców. Ale
politycy tej partii nigdy nie ukrywali, że do niego powrócą w pierwszym
nadarzającym się momencie. Zresztą dzisiaj, po blisko czterech latach rządów
tej formacji, tamten projekt na pewno zostanie wzbogacony i udoskonalony.
Lider PiS chce przypuszczalnie powtórzyć manewr węgierskiego premiera Viktora Orbana, którego instytucje europejskie czepiały się
załamanie konstytucji, dopóki liderowi Fideszu nie udało się uchwalić nowej (w
postaci niezliczonych poprawek), która usankcjonowała jego polityczne zmiany.
Jeśli Kaczyński przeforsuje własny projekt, gdzie umieści wszystkie ustrojowe
innowacje, jakich dokonał i zamierza dokonać, Unia Europejska stanie się równie
bezradna, a opozycyjne T-shirty z napisem „Konstytucja” będzie można schować do
szafy, bo zacznie chodzić o inny dokument.
Mutacje koalicyjne
Jest oczywiście pytanie i powtarza
się ono w wielu tekstach publicystycznych: czy na miejsce Koalicji
Europejskiej, która już trzeszczy w szwach, nie powinny powstać dwie koalicje
opozycyjne, jedna wokół Platformy, PSL (gdyby ten się przeprosił z PO) i
resztek Nowoczesnej, druga z Wiosną, ewentualnie z SLD oraz wszelkiej maści
lewicą. Takie mariaże, po pierwsze, uaktywniałyby głosy do tej pory marnowane,
wprowadziłyby wreszcie do frontowej polityki wyraźną lewicę i „progresję”, a
Schetynie umożliwiłyby odejście od lewej ściany i przesunięcie się w kierunku
konserwatywno-prawicowym. Bloki miałyby jaśniejsze przesłania i wizerunki, a wyborcom
przedstawić mogłyby bardziej zwarte oferty programowe, nawet konkurencyjne
wobec siebie. Te oferty powstać by mogły właśnie w trakcie rozmów negocjacyjnych
i spełnić w większym stopniu oczekiwania wyborców, którzy narzekali, że w
wyborach europejskich nikt ich do niczego nie przekonał.
Z rozmaitych wyliczeń wynika, że najbardziej zagroziłaby
PiS dzisiejsza Koalicja Europejska, ewentualnie wzmocniona nowymi nabytkami. A
i tak zwycięstwo, nawet z wsadem Wiosny, byłoby trudne do osiągnięcia. Dwa
bloki rachunkowo także triumfu nie gwarantują, ale być może mają szanse na
wzmożenie aktywności obywatelskiej i poruszenie młodszymi pokoleniami. Może
też miałyby pewną świeżość emocjonalną. Jednak takie projekty może boleśnie
zweryfikować obowiązująca w Polsce ordynacja wg d’Hondta.
Może jeszcze pójdą
Po wyborach opozycja znalazła się
w trudnym momencie, także psychologicznym. Liderzy koalicyjnych ugrupowań zaczęli
się dystansować wobec Grzegorza Schetyny. Poza tym, rzeczywiście, sztab wyborczy
KE popełnił błędy, do których części, zwłaszcza politycy Platformy, sami się
przyznają. W kampanii objeżdżali głównie tzw. swingujące regiony, gdzie
poparcie dla przeciwnych sił było według sondaży pół na pół. Walczyli o
nadwyżkę, zaniedbując zachodnie tereny, gdzie sympatia, a zwłaszcza frekwencja,
miała być zagwarantowana, a nie była. W ostatnich wyborach w wielu okręgach
wzięło udział wyraźnie mniej zwolenników opozycji niż w drugiej turze wyborów
samorządowych. Trwają analizy, dlaczego tak się stało. Politycy PO zauważają,
że w wielu ośrodkach do wyborów słabo poszli nauczyciele. Pisaliśmy niedawno,
że złamany strajk tej grupy zawodowej może przynieść nieoczekiwane skutki - swoisty symetryzm, czyli rozczarowanie zarówno
PiS, jak i opozycją. Partia Kaczyńskiego nie spełniła postulatów, a opozycja
okazała się „nieskuteczna”. W efekcie być może pojawiła się bierność, która
zawsze sprzyjała PiS.
Tuż przed wyborami pisaliśmy również, że o ich wyniku
zdecyduje frekwencja, to, której formacji elektorat „bardziej" nie pójdzie
do urn. Okazało się, że wyborcy PiS, deklarujący ok. 45-proc. udział w
wyborach, niemal dokładnie w takiej liczbie stawili się w wyborczych punktach,
a w przypadku elektoratu KE różnica in minus wyniosła
ponad 10 pkt proc.
Być może część potencjalnego elektoratu Koalicji uznała, że
jednak te wybory nie są aż tak ważne, że wszystko rozegra się dopiero jesienią.
Są to zatem wyborcy do odzyskania. Ale też kampania Koalicji nie wyszła dobrze.
Działacze Platformy po cichu narzekają na PSL, że zmobilizował tylko jedną
trzecią swojego elektoratu, że robił promocję wyłącznie kilku swoim kandydatom,
a tam, gdzie ich nie miał, nie chciał nawet plakatów KE. Mówi się też, że
część wyborców PO, zwłaszcza tych bardziej konserwatywnych, z solidarnościowym
rodowodem, jednak krzywo patrzyło na kandydatów SLD starszego pokolenia,
kojarzących się z PRL. Słychać, że na ewentualnych wspólnych listach jesienią
mają być dopuszczani głównie młodsi kandydaci Sojuszu, bez przeszłości w PRL.
Ma też obowiązywać zasada, że kandydaci do parlamentu
powinni być mocno związani z terenem, z którego startują, współpracować z
samorządowcami. Platforma planuje też znacznie więcej plakatów i billboardów,
bo ma to jednak duże znaczenie, także psychologiczne, i w tej kwestii PiS
panował niepodzielnie. Pojawił się pomysł, aby szefem jesiennej kampanii został
Bartosz Arłukowicz.
Działacze Platformy mają nadzieję, że PiS uruchomił w
ostatnich wyborach znaczną większość swoich wyborców, że nie ma już dużych
rezerw. Interesujące jest ujawnione ostatnio badanie związanej z rządem
pracowni CBOS: od kwietnia do maja pozytywna ocena rządu Morawieckiego zmalała
o 1 proc. Pokazuje to, że w wyborczym okresie nie nastąpił istotny przełom in plus w poparciu dla władzy. Może więc rzeczywiście wyborcy
PiS potraktowali ostatnie wybory znacznie poważniej niż strona przeciwna,
ruszyli się ponadprzeciętnie i stąd wynik. Nic się znacząco politycznie nie
przesunęło, poza wyborczą aktywnością, a ta jest płynna.
Wytrawni politologowie, jak doktorzy Jarosław Flis czy
Rafał Matyja, twierdzą, że wynik wyborów europejskich nie przesądza rezultatu
elekcji jesiennej. Rzeczywiście, bywały już sytuacje, że tendencja nagle się
odwracała. Nawet w słynnym 2007 r., kiedy to podobno wyborcy z krzykiem i
gremialnie odrzucili pierwsze rządy PiS, sondaże niedługo przed wyborami były
dla Platformy marne. Teraz jest trochę inaczej - partia Kaczyńskiego rozdała
ludziom grube miliardy z ich podatków. Wciąż jednak trwa w istocie ten sam
zadawniony spór - o demokratyczną, wolnościową duszę Polaków.
Ale nie wydaje się, aby było pozamiatane. Eksperci są jednak
dość zgodni: zdecydowanie potrzeba utrzymania opozycyjnego sojuszu, znacznie
intensywniejszej wyborczej kampanii, nowych - w tym młodych - ludzi na listach
(średnia wieku europosłów z KE to 59 lat), efektownego i uzgodnionego programu,
nawet jeśli z partyjnymi wariantami. Pisaliśmy o tym kilka razy, ale to wciąż
prawda - opozycja stanęła przed przeciwnikiem, z którym nigdy wcześniej nie
miała do czynienia.
To konfrontacja o wszystko.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz