piątek, 14 czerwca 2019

Pozamiata, albo i nie



Jeśli opozycja po majowym szoku znowu się rozdrobni, to wynik KE z ostatnich wyborów będzie przez lata wspominany z nostalgią i wzruszeniem. Kolejna okazja na zwycięstwo antyPiSu może się trafić dopiero w końcówce przyszłej dekady.

Ostatnie posunięcia PSL, aby tworzyć nową, konserwatywną Koalicję Polską, jeszcze nie wiadomo z kim, czyli raczej z jakimiś zeroprocentowymi ugrupowaniami z reje­stru partii politycznych, jest spełnieniem oczekiwań PiS. Partia Kaczyńskiego włoży­ła wiele wysiłku w taką decyzję ludowców, zawsze powtarzała, że PSL musi iść do wy­borów samodzielnie, bo inaczej straci swo­ją tożsamość.
   Prawdopodobnie ludowa partia podnosi w ten sposób swoje zdolności negocjacyjne
przed tworzeniem nowego układu z Platformą (świadczyć o tym może fakt, że podczas rady naczelnej wypowiadano się o wyniku PSL i współpracy z KE na ogół pozytywnie). Także podczas zawiązywania Koalicji Europejskiej PSL najpierw do­gadywał się z kilkuprocentową wówczas Nowoczesną, ale teraz nie ma już tych kilku procent. Może Władysław Kosiniak-Kamysz uznał, że deklaracja osobności ugrupowania to cena za jego pozostanie w fotelu prezesa. Nic jednak, jak to zwykle w przypadku PSL, nie jest przesądzone. Możliwy jest nawet roz­łam i przejście części działaczy do PiS (chciałby tego Waldemar Pawlak?). Ale też widać, jak decydują teraz emocje, wewnątrz­partyjne układanki, a nie chłodny, logiczny ogląd sytuacji.
   Przed wyborami stwierdziliśmy, że strata Koalicji Europej­skiej w stosunku do PiS powyżej pięciu punktów procentowych oznacza krawędź katastrofy. I na takiej krawędzi opozycja się znalazła - głównie za sprawą groźby destrukcji Koalicji i spad­ku morale jej polityków. Z drugiej strony patrząc, te 38,5 proc. Koalicji Europejskiej i 6 proc. Wiosny Biedronia oznaczają, że tylko nieco ponad 100 tys. osób więcej zagłosowało na partię Kaczyńskiego niż na te dwie partie łącznie. Opozycja prodemokratyczna przegrała zatem o pół Radomia. Ale wyszło rutynowe „miażdżące zwycięstwo PiS”.
   Nerwy puszczają także dlatego, że PiS wydaje się irytują­co nie do pokonania. Koniunktura światowa jest znakomita, co przekłada się na sytuację gospodarczą w Polsce. Po wybo­rach jedna z internautek napisała, że „zagłosowała na rękę, która ją karmi”. Do tego dochodzi wykraczająca poza wszelkie cywilizowane standardy propaganda w tzw. mediach publicz­nych, która to wszystko całodobowo reklamuje.

Wyznawcy geniuszu
Jeżeli jednak mimo to ponad 6 mln obywateli głosuje de facto przeciwko PiS, to znaczy, że ten zestaw na nich nie działa. Nawet je­śli zauważają, iż pakiet ekonomiczno-socjalny PiS ma swoje zalety, nie równoważy on w ich oczach tego, co partia zrobiła z systemem państwa, praworządnością, mediami, liberalnymi wartościami. Pozostaje kwestia, czy takich osób będzie coraz więcej, czy co­raz mniej. Przykład Węgier pokazuje, że liczba „zadowolonych”, którzy „chcą się przyłączyć do wspólnoty”, powinna wzrastać, ale każdy kraj ma swoją specyfikę i sytuacja nie jest przekładalna je­den do jednego. To jasne, że motywacja „abstrakcyjna”, oderwana od spraw bytowych, jest rzadsza, jednak to wciąż - jak się okazuje - masowa skala, na Węgrzech już nieobecna.
   Znowu słychać znane frazy o geniuszu Jarosława Kaczyńskiego, jego wyczuciu nastrojów, posiadaniu „kluczyka do serc wybor­ców”, jak napisał wzruszająco pewien publicysta, już prorokujący Budapeszt w Warszawie. Podobne tezy padały w 2015 r., kiedy szef PiS pacyfikował Trybunał Konstytucyjny, przetrzymał protest opozycji w Sejmie, potem zajął się sądownictwem. Dysponując bezwzględną większością w Sejmie i Senacie, mając na usługach rząd wraz z budżetem państwa, trybunały, służby, prokuraturę i publiczną telewizję, wciąż zaskakiwał część dobrodusznych komentatorów swoją skutecznością.
   Kaczyński jest bardzo utalentowanym i przebiegłym polity­kiem, ale też ma do dyspozycji środki i instrumenty w stopniu nieporównywalnym z żadną inną władzą po 1989 r. Do chóru chwalców chętnie dołącza wielu przedstawicieli niePiSu, po każ­dym zwycięstwie Kaczyńskiego szukających jakichś metafizycz­nych przyczyn sukcesów. To, że ten patent polegał na wydaniu od 2015 r. tylko na 500 plus i pokrewne programy niemal 100 mld zł z podatków, umyka w tych sentymentalnych opowieściach.
   Dochodzi zresztą w tych ocenach do paradoksów. Wielu ko­mentatorów, tych spoza kręgu PiS, wyraża się z wielkim uzna­niem, jak to Kaczyński ma świetny kontakt z polską prowincją, z klasą ludową, mieszkańcami wsi, jak on ich rozumie, a libera­łowie nie. Jednocześnie ci sami komentatorzy zarzucali Koalicji Europejskiej strach przed Kościołem, nadmierny konserwatyzm, brak oferty dla środowisk LGBT, niejasność w sprawie związków partnerskich itp. Rzecz w tym, że Kaczyński ma tak dobry kon­takt z klasą ludową właśnie dlatego, że obiecuje jej, iż nie będzie związków partnerskich, praw LGBT, genderu, uchodźców, a pań­stwo będzie żyło w pełnej symbiozie z parafiami.

Wyjątkowy elektorat
Po wyborach pojawiła się też jeszcze jedna fala - gloryfikacji elektoratu PiS, którego głosowanie na to ugrupowanie jest „racjo­nalne”, bo Kaczyński proponuje „konkret”, a opozycja nie wiado­mo co. O wyborcach Koalicji można powiedzieć wszystko, co złe, że to „uprzywilejowane grupy”, „gardzące innymi elity”, ale nie można choćby tknąć sympatyków PiS, bo za nimi stoi zbiorowa mądrość ludu, pragmatyzm, właściwe rozeznanie spraw kraju i swoich interesów. Kolejny paradoks polega na tym, że racji i roz­sądku wyborców PiS zaciekle bronią często osoby, które wcze­śniej protestowały przeciwko pacyfikacji przez władzę Trybunału Konstytucyjnego czy niezawisłego sądownictwa.
   Nagle zasady demokratycznego państwa prawa nie są „konkre­tem” i nikną w zderzeniu z 500 plus. Chyba że chodzi tu o specy­ficzny protekcjonalizm, na zasadzie: chociaż my na Kaczyńskiego nigdy byśmy nie zagłosowali, ale dla tych ludzi, np. ze wschodniej Polski, jest on w sam raz. To z kolei zakrawa na klasizm, a więc zarzut, który zwłaszcza lewicujący publicyści - najwięksi obrońcy elektoratu PiS - kierują w stronę swoich oponentów.
   Politycy PiS mogą zatem rozmontowywać państwo prawa i to jest do gruntu złe, ale ich wyborcy z których partia ta czer­pie całą swoją polityczną siłę do takich działań, są poza krytyką. Jedna z czołowych działaczek KOD Magdalena Filiks napisała po wyborach na FB: „jak wam nie wstyd śmiać się z emerytów, którzy dostali 1000 złotych i poszli zagłosować na PiS? (...) Nie spodziewaliście się, że ludzie pójdą na wybory bronić swojego Kościoła??? Drwiliście z tych, którzy poszli obronić swoją god­ność do urn. (...) Czujemy się lepsi, bo mamy czas pojechać bronić puszczy przed wycinką, wtedy kiedy ciemna masa za­suwa na PKB”. Gdyby chcieć odpowiedzieć Filiks najkrócej: skoro wyborcy PiS mają rację, wybierając tę partię, to PiS też ma rację, łamiąc konstytucję.

Pokusa tożsamości
Tak czy inaczej, główna siła opozycyjna przegrała wybory. Jej rozpad, zresztą prawdopodobny, spowoduje, że PiS ma już raczej zagwarantowaną bezwzględną większość w przyszłej kadencji Sejmu, a dotąd zawsze zwycięzca sejmowy miał większość także w Senacie. W ciągu pięciu miesięcy nie ma żadnych szans na po­wstanie niczego nowego, co byłoby w stanie osiągnąć wynik bli­sko 40 proc., a to minimum, aby pozostawać w grze. Historia pokazuje, że od lat trzecie siły zyskiwały coraz mniej: Lepper w 2005 r. dostał 11,5 proc., Palikot w 2011 r. -10 proc., Kukiz cztery lata później 8,8 proc., a Petru 7,6. Teraz Biedroń - 6 proc. Tenden­cja jest zatem malejąca. Dotyczy to nie tyl­ko zestawienia politycznych debiutów, ale także historii poszczególnych formacji. Oto wyniki Kukiz’15: Sejm w 2015 r. - 8,8 proc., sejmiki wojewódzkie w 2018 r. - 5,6 proc., eurowybory w 2019 r. - 3,7 proc.
   Postawienie na „tożsamość ugrupo­wań” i pójście do parlamentarnych wy­borów pod partyjnymi szyldami zasad­niczo zwiększa prawdopodobieństwo drugiej kadencji PiS. Jest to oczywistość, bez względu na polityczne sympatie gło­szących taką opinię. Chyba że przyjąć za pewnik, iż jesień jest już definitywnie stracona i trzeba konstruować polityczny projekt na 2023 r., a może i 2027 r. I im szybciej, według tej teorii, rozpocznie się budowanie nowych formacji, tym lepiej. Niewykluczone, że warto rozważyć i taką opcję. Jednak dotychczasowa prak­tyka pokazuje, że nowe partie powstają tuż przed wyborami, aby skorzystać z efektu nowości; nie ma tendencji do długofalo­wego planowania. Potem kończy się na politycznym start-upie z wynikiem pod 10 proc.
   Byłoby zatem dobrze, aby zwolennicy rozpadu Koalicji Europejskiej jasno powiedzieli, że przygotowują polityczny projekt dopiero na wybory za cztery lata, a nie sugerowali, że wciąż szczerze walczą o najbliższą jesień, a jak się nie uda, to z ko­nieczności i ciężkim sercem zajmą się następnym wybor­czym terminem.
   Już pierwsze reakcje po wyborach wskazywały na wystą­pienie konkurencji między strategią dla opozycji idącej dalej wedle idei Koalicji Europejskiej, dopasowywanej do nowych wyzwań i okoliczności, oraz między osobnymi strategiami wszystkich podmiotów działających po drugiej stronie niż PiS. To się ze sobą poplątało i jak na razie stworzyło mozaikę chaosu, sprzecznych ze sobą pomysłów i recept, także spoza kulis płynących doniesień, plotek i hipotez. Wszystko wska­zuje też na to, że bliski jest ostateczny koniec Nowoczesnej, jej działacze, zwłaszcza w terenie, naciskają na wspólne listy z Platformą. Katarzyna Lubnauer ma zostać wiceszefową klubu PO-KO i szykowana jest reanimacja nazwy Koalicja
Obywatelska. PSL i SLD będą zachęcane do w miarę szybkiej decyzji, czy przystępują, czynie, ponieważ musi stosunkowo wcześnie powstać jakieś niekwestionowane przez koalicjan­tów wspólne programowe minimum, które potem nie będzie publicznie podważane.
   Parcie ze strony Platformy na dołączenie Wiosny do koalicji zmalało. Okazało się, że rewolucja obyczajowa i silny antyklerykalizm mają nieduże wzięcie, co zresztą przewidywano. Plat­forma chce mocniej zawalczyć o umiarkowane i niechętne zbyt radykalnym zmianom wyborcze centrum. Choć z uwzględnie­niem np. w jakiejś formie związków partnerskich, może pod inną nazwą, niewykluczone, że z wykorzystaniem referendum.

Argumenty za jednością
Zresztą nawet sama Platforma może już nie forsować tak mocno kontynuacji Koalicji. Niewykluczone, że będzie to cena za danie spokoju Grzegorzowi Schetynie ze strony partyjnych kolegów. PSL, nawet jeśli zostanie w sojuszu, zapewne zażą­da takiej liczby miejsc na listach wyborczych, że działacze PO zaprotestują. Podobnie może być w przypadku Włodzimierza Czarzastego. Jednak za podtrzymaniem Koalicji przemawiają przynajmniej dwie przesłanki.
   Pierwsza - nie tracić dystansu. Ponad 38 proc. w wyborach to istotna zaliczka. PiS wygrał w 2015 r. z niższym rezultatem, przy nie tak bardzo wyższej frekwencji. Zapewne po porażce wyborczej będzie odreagowanie elekto­ratu i sondażowy dołek, ale ten potencjał wydaje się do odzyskania. PiS gra ostro i już obiecuje kolejne transfery socjalne przed jesiennymi wyborami - o czym mówiła Beata Szydło. Ale polska polity­ka jest nieobliczalna, załamanie władzy może przyjść w każdym, najmniej spo­dziewanym momencie. Przez załamanie należy rozumieć kilkuprocentowy spadek w notowaniach. Jeśli nastąpi tuż przed wyborami, PiS może już nie mieć czasu na jego odrobienie.
   Ale opozycja, aby skorzystać z tego doł­ka władzy, musi być w tym czasie blisko i mieć te 35-38 proc. w sondażach. Tylko wtedy może złapać PiS na kryzysie, zrów­nać się z nim, trochę przeskoczyć. Po rozpadzie opozycyjnego sojuszu składowe partie powrócą do starych notowań, które już pokazały pierwsze powyborcze badania opinii: Platforma nie­wiele ponad 20 proc., SLD i PSL w okolicach progu wyborczego, a Nowoczesna w politycznym niebycie. Z poziomu dwudziestu kilku procent nie da się do PiS doskoczyć nigdy. Nie ma żadnej gwarancji, że PiS się potknie albo opozycja znajdzie pomysły, które przebiją się do powszechnej świadomości, ale nie można tego wykluczyć. Podtrzymanie koalicji daje jednak jakieś moż­liwości i pole manewru. Rozpad kończy tę grę.

   Przesłanka druga - obrona przed większością konsty­tucyjną PiS. Jeśli nawet nie uda się opozycji odebrać władzy partii Kaczyńskiego, pozostają zabiegi o to, aby PiS nie uzyskał w jesiennych wyborach większości konstytucyjnej. Wbrew po­zorom jest to realne. Przeliczenie wyników wyborów europej­skich na mandaty w Sejmie, według różnych szacunków, daje PiS 246-257 mandatów, i to przy tak wysokim wyniku opozycji. Do konstytucyjnej większości brakuje Kaczyńskiemu w tym dru­gim wariancie zaledwie 46 sejmowych mandatów. Najnowsze wyliczenie przedstawił na Twitterze Marcin Palade, już na pod­stawie powyborczych sondaży do Sejmu, gdyby partie startowały oddzielnie: PiS - 298 miejsc, PO - 151, Wiosna - 10, Mniejszość Niemiecka - 1. To tylko cztery fotele od 303 głosów potrzebnych do uchwalenia nowej ustawy zasadniczej.
   Ugrupowanie Kaczyńskiego w 2015 r. zdjęło ze swojej inter­netowej strony własny projekt konstytucji, żeby nie straszyć centrowych wyborców. Ale politycy tej partii nigdy nie ukry­wali, że do niego powrócą w pierwszym nadarzającym się mo­mencie. Zresztą dzisiaj, po blisko czterech latach rządów tej formacji, tamten projekt na pewno zostanie wzbogacony i udo­skonalony. Lider PiS chce przypuszczalnie powtórzyć manewr węgierskiego premiera Viktora Orbana, którego instytucje eu­ropejskie czepiały się załamanie konstytucji, dopóki liderowi Fideszu nie udało się uchwalić nowej (w postaci niezliczonych poprawek), która usankcjonowała jego polityczne zmiany. Jeśli Kaczyński przeforsuje własny projekt, gdzie umieści wszystkie ustrojowe innowacje, jakich dokonał i zamierza dokonać, Unia Europejska stanie się równie bezradna, a opozycyjne T-shirty z napisem „Konstytucja” będzie można schować do szafy, bo zacznie chodzić o inny dokument.

Mutacje koalicyjne
Jest oczywiście pytanie i powtarza się ono w wielu tekstach publicystycznych: czy na miejsce Koalicji Europejskiej, która już trzeszczy w szwach, nie powinny powstać dwie koalicje opozycyjne, jedna wokół Platformy, PSL (gdyby ten się przepro­sił z PO) i resztek Nowoczesnej, druga z Wiosną, ewentualnie z SLD oraz wszelkiej maści lewicą. Takie mariaże, po pierw­sze, uaktywniałyby głosy do tej pory marnowane, wprowa­dziłyby wreszcie do frontowej polityki wyraźną lewicę i „progresję”, a Schetynie umożliwiłyby odejście od lewej ściany i przesunięcie się w kierunku konserwatywno-prawicowym. Bloki miałyby jaśniejsze przesłania i wizerunki, a wy­borcom przedstawić mogłyby bardziej zwarte oferty programowe, nawet konku­rencyjne wobec siebie. Te oferty powstać by mogły właśnie w trakcie rozmów nego­cjacyjnych i spełnić w większym stopniu oczekiwania wyborców, którzy narzeka­li, że w wyborach europejskich nikt ich do niczego nie przekonał.
   Z rozmaitych wyliczeń wynika, że najbardziej zagroziłaby PiS dzisiejsza Koalicja Europejska, ewentualnie wzmocnio­na nowymi nabytkami. A i tak zwycięstwo, nawet z wsadem Wiosny, byłoby trudne do osiągnięcia. Dwa bloki rachunko­wo także triumfu nie gwarantują, ale być może mają szanse na wzmożenie aktywności obywatelskiej i poruszenie młod­szymi pokoleniami. Może też miałyby pewną świeżość emo­cjonalną. Jednak takie projekty może boleśnie zweryfikować obowiązująca w Polsce ordynacja wg d’Hondta.

Może jeszcze pójdą
Po wyborach opozycja znalazła się w trudnym momencie, także psychologicznym. Liderzy koalicyjnych ugrupowań za­częli się dystansować wobec Grzegorza Schetyny. Poza tym, rzeczywiście, sztab wyborczy KE popełnił błędy, do których części, zwłaszcza politycy Platformy, sami się przyznają. W kampanii objeżdżali głównie tzw. swingujące regiony, gdzie poparcie dla przeciwnych sił było według sondaży pół na pół. Walczyli o nadwyżkę, zaniedbując zachodnie tereny, gdzie sympatia, a zwłaszcza frekwencja, miała być zagwarantowa­na, a nie była. W ostatnich wyborach w wielu okręgach wzięło udział wyraźnie mniej zwolenników opozycji niż w drugiej turze wyborów samorządowych. Trwają analizy, dlaczego tak się stało. Politycy PO zauważają, że w wielu ośrodkach do wy­borów słabo poszli nauczyciele. Pisaliśmy niedawno, że złama­ny strajk tej grupy zawodowej może przynieść nieoczekiwane skutki - swoisty symetryzm, czyli rozczarowanie zarówno PiS, jak i opozycją. Partia Kaczyńskiego nie spełniła postulatów, a opozycja okazała się „nieskuteczna”. W efekcie być może po­jawiła się bierność, która zawsze sprzyjała PiS.
   Tuż przed wyborami pisaliśmy również, że o ich wyniku zdecyduje frekwencja, to, której formacji elektorat „bardziej" nie pójdzie do urn. Okazało się, że wyborcy PiS, deklarujący ok. 45-proc. udział w wyborach, niemal dokładnie w takiej licz­bie stawili się w wyborczych punktach, a w przypadku elekto­ratu KE różnica in minus wyniosła ponad 10 pkt proc.
   Być może część potencjalnego elektoratu Koalicji uznała, że jednak te wybory nie są aż tak ważne, że wszystko rozegra się dopiero jesienią. Są to zatem wyborcy do odzyskania. Ale też kampania Koalicji nie wyszła dobrze. Działacze Platformy po cichu narzekają na PSL, że zmobilizował tylko jedną trzecią swojego elektoratu, że robił promocję wyłącznie kilku swoim kandydatom, a tam, gdzie ich nie miał, nie chciał nawet pla­katów KE. Mówi się też, że część wyborców PO, zwłaszcza tych bardziej konserwatywnych, z solidarnościowym rodowodem, jednak krzywo patrzyło na kandydatów SLD starszego pokole­nia, kojarzących się z PRL. Słychać, że na ewentualnych wspól­nych listach jesienią mają być dopuszczani głównie młodsi kandydaci Sojuszu, bez przeszłości w PRL.
   Ma też obowiązywać zasada, że kandydaci do parlamentu powinni być mocno związani z terenem, z którego startują, współpracować z samorządowcami. Plat­forma planuje też znacznie więcej plaka­tów i billboardów, bo ma to jednak duże znaczenie, także psychologiczne, i w tej kwestii PiS panował niepodzielnie. Pojawił się pomysł, aby szefem jesiennej kampanii został Bartosz Arłukowicz.
   Działacze Platformy mają nadzieję, że PiS uruchomił w ostatnich wyborach znaczną większość swoich wyborców, że nie ma już dużych rezerw. Interesujące jest ujawnione ostatnio badanie związa­nej z rządem pracowni CBOS: od kwietnia do maja pozytywna ocena rządu Morawieckiego zmalała o 1 proc. Pokazuje to, że w wyborczym okre­sie nie nastąpił istotny przełom in plus w poparciu dla władzy. Może więc rzeczywiście wyborcy PiS potraktowali ostatnie wybory znacznie poważniej niż strona przeciwna, ruszyli się ponadprzeciętnie i stąd wynik. Nic się znacząco politycznie nie przesunęło, poza wyborczą aktywnością, a ta jest płynna.
   Wytrawni politologowie, jak doktorzy Jarosław Flis czy Rafał Matyja, twierdzą, że wynik wyborów europejskich nie prze­sądza rezultatu elekcji jesiennej. Rzeczywiście, bywały już sytuacje, że tendencja nagle się odwracała. Nawet w słynnym 2007 r., kiedy to podobno wyborcy z krzykiem i gremialnie od­rzucili pierwsze rządy PiS, sondaże niedługo przed wyborami były dla Platformy marne. Teraz jest trochę inaczej - partia Kaczyńskiego rozdała ludziom grube miliardy z ich podatków. Wciąż jednak trwa w istocie ten sam zadawniony spór - o de­mokratyczną, wolnościową duszę Polaków.
   Ale nie wydaje się, aby było pozamiatane. Eksperci są jednak dość zgodni: zdecydowanie potrzeba utrzymania opozycyj­nego sojuszu, znacznie intensywniejszej wyborczej kampa­nii, nowych - w tym młodych - ludzi na listach (średnia wieku europosłów z KE to 59 lat), efektownego i uzgodnionego pro­gramu, nawet jeśli z partyjnymi wariantami. Pisaliśmy o tym kilka razy, ale to wciąż prawda - opozycja stanęła przed prze­ciwnikiem, z którym nigdy wcześniej nie miała do czynienia.
To konfrontacja o wszystko.
Mariusz Janicki, Wiesław Władyka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz