sobota, 15 czerwca 2019

Czarne chmury,Koniec wakacji, Plusy i minusy,Zabrakło kiru w Warszawie,Grzech zaniechania,Ofiara Edka,Tak tego nie zostawimy i Nienawidzę siebie



Czarne chmury

Jeżeli ktoś nie lubi tekstów, które nie służą popra­wie nastrojowi podtrzymaniu ducha, dla własne­go dobrego samopoczucia powinien zakończyć lekturę tego tekstu dokładnie w tym momencie.
   Najpierw jednak refleksja częściowo pozytywna. Rozej­rzyjmy się wokół. Pogoda ładna, lato szykuje się piękne, wybory nadchodzą, ale październik wciąż jest daleką per­spektywą. To, co mogą przynieść, budzi niepokój, ale nadal da się go poskromić. To przecież całe cztery miesiące. Warto się jednak w tym momencie zatrzymać - za 120 dni ten czas słonecznych dni pierwszej połowy czerwca może wyglądać jak początek definitywnego zmierzchu pewnej epoki.
   Gdańsk stanął na wysokości zadania, święto wolności orga­nizując z rozmachem i z klasą. Nie mogłem się jednak uwol­nić od obawy, że być może pierwszy raz w życiu uczestniczę w stypie przed pogrzebem. A wrażenie to tylko się wzmocniło w czasie wystąpienia Donalda Tuska. Przewodniczący Rady Europejskiej przez 45 minut de facto tłumaczył, że sytuacji nie jest beznadziejna, co w praktyce stanowiło potwierdzenie że jest dramatycznie trudna. Mówiąc o potrzebie wygranej w wyborach do Senatu, nieświadomie ujawnił brak wielkiej wiary w to, że te do Sejmu są do wygrania. A nadziei doda­wał zebranym, odwołując się do wielce dyskusyjnego porów­nania z 1988 rokiem i nieudanym strajkiem poprzedzającym o rok krach komunizmu. PRL bowiem właśnie wtedy bankru­tował wyłącznie dlatego towarzysze poczuli wolę dialogu z opozycją. Państwo PiS w stronę bankructwa dopiero podą­ża, ale perspektywa jest odległa. I mając nadzieję, że najgor­szego unikniemy, w stanie państwa nie możemy poszukiwać argumentów na rzecz wygranej opozycji. Równie uderzające jak to, co mówił Tusk, było to, kto go słuchał. Otóż nie widzia­łem wśród tych kilku tysięcy zgromadzonych wielu młod­szych ode mnie. Naprawdę nie grozi mi ageizm, kilka miesięcy temu oddawałem tu hołd pokoleniu ludzi, którym Polska leży na sercu i którzy stale dają tego dowody. Ale opozycja nie ma żadnych szans na wygraną w październiku, jeśli do lokali wy­borczych nie pofatygują się dzieci i wnuki ludzi, którzy byli na gdańskim Długim Targu. Tylko w zasadzie dlaczego mieliby się pofatygować?
   W ostatnich dniach w Gdańsku i Warszawie stale słyszę gromkie zapewnienia, że pójdziemy w lud, będziemy prze­konywać elektorat, żeby głosował, bo to ważne, a wybory będą ważne niezwykle. Ale właściwie nikt nie mówi ani sło­wa o tym, co tak naprawdę chce tym ludziom powiedzieć. Przed wyruszeniem z taczkami dobrze byłoby je jednak czymś napełnić. I na przykład odpowiedzieć na pytanie, czy młodym ludziom, którzy mają na nas głosować, mamy do za­oferowania cokolwiek. Bo kombatanckie opowieści sprzed trzech dekad i wykłady o osiągnięciach transformacji nie ro­bią na nich, cóż za niespodzianka, absolutnie żadnego wra­żenia. Bo niby dlaczego miałyby robić.
   Przed opozycją stoją kwestie zupełnie fundamentalne, tymczasem można odnieść wrażenie, że proponowane są rozwiązania z cyklu - ile musimy zmienić, żeby to, co naj­ważniejsze, pozostało bez zmian. A najważniejsze jest nie tylko to, z jakim programem idzie się na wybory, ale to, z jaką pójdzie się opowieścią o Polsce. Bo tylko wiarygodne przy­wództwo i dobra, działająca na wyobraźnię opowieść dają ja­kiekolwiek Szanse na wygraną. Opowieść o złym PiS i złym Kaczyński jest całkowicie prawdziwa, ale mocy uwodzicielskiej nie ma żadnej.
   Oczywiście o dobrą opowieść o Polsce nie jest łatwo, tym bardziej że lider partii Wiosna zrobił wiele, by pobudzić po­wszechny sceptycyzm w sprawie nowych bohaterów i nowych opowieści. W cztery miesiące ośmieszyć siebie i zmarnować nadzieje całkiem wielu ludzi - takiego tempa autodestrukcji w polskiej polityce jeszcze nikt nie narzucił. Chyba że był to od początku projekt rodzinny, którego głównym celem była przeprowadzka ze Słupska do Brukseli. No to się udało. Jak powiedziałby lider Wiosny: „Wow, mamy to”.
   Jestem wielkim przeciwnikiem defetyzmu, sprzyjającego zwykle realizacji scenariuszy najgorszych, ale jedynym sku­tecznym wrogiem defetyzmu jest scenariusz Nadzieja. Taka, która jest oparta na realnych podstawach i kosmicznie wy­kracza poza pojawiający się w kręgach decyzyjnych głów­nej partii opozycyjnej projekt Tratwa. Nadzieja, czyli nowe twarze, nowe pomysły, nowy program i nowa strategia. I to wszystko w l20 dni. Cóż, trzeba jednak próbować, bo niby jakie jest inne wyjście.
   Tegoroczne wybory będą referendum. Nad władzą, ale i nad opozycją. Jeśli opozycja je przegra, okaże się, że pewna formuła uprawiania polityki już się wyczerpała. Projekt Tra­twa zostanie wtedy zatopiony w chwili ogłoszenia wyników wyborów, a tratwa okaże się wyłącznie pomysłem na trwa­nie w polityce kilkudziesięciu osób. Polacy na tę tratwę się nie załapią. Szybciej ze złości sami ją zatopią. I to jest jedyna realna alternatywa dla wyborczego zwycięstwa.
Tomasz Lis

Koniec wakacji

W tym roku podobno nie będzie politycznych wakacji. Jeśli wybory rzeczywiście odbędą się 13 października, na całą kampanię zostają led­wie cztery miesiące. To bardzo mato, zwłaszcza dla opozycji, która ma nieporównanie trudniejszy start niż dyspo­nujący ogromnymi środkami, zwarty i zmobilizowany obóz władzy. Partie opozycyjne po prze­granych eurowyborach muszą się ogarnąć, ustalić nowe strategie (to już się dzieje), potem negocjować sojusze, listy kandydatów, programy. No i podźwignąć się emocjonalnie. Na to trzeba czasu, którego brak.
   Okazją do psychologicznego resetu były, zorganizowane z roz­machem, gdańskie obchody 30-lecia wyborów 4 czerwca. Co praw­da dominowało towarzystwo (i tematy) nostalgiczne, ale przekaz był już wyraźnie skierowany na październikowe wybory. Opublikowano 21 samorządowych postulatów, będących mocną kontrą wobec „państwa PiS”; paneliści i mówcy chętnie sięgali też do historycz­nych skojarzeń i analogii. Donald Tusk wręcz zaapelował do opo­zycji o utrzymanie - „tak jak wtedy, przed 30 laty” - jedności, wiary w zwycięstwo i entuzjazmu. Chociaż nie został proklamowany żaden „społeczny ruch 4 czerwca”, na scenę, dosłownie i metaforycznie, wy­wołano „główną dziś siłę oporu”, czyli samorządowców. Jednak ostatecznie rozmowy i tak krążyły wokół pytań o stan partyjnej opozycji i po­ziom jej - mówiąc za Tuskiem - entuzjazmu.

Od czasu majowych wyborów oczekiwano pierwszego oficjalne­go wystąpienia Grzegorza Schetyny. W krótkim wywiadzie dla ubiegłotygodniowej POLITYKI Schetyna zapowiedział, że Radzie Krajowej PO przedstawi plan „totalnej mobilizacji”. I rzeczywiście, bardzo się starał, żeby taki energiczny przekaz poszedł w świat Rada owacją przyjęła decyzję o połączeniu klubów parlamentarnych PO i Nowoczesnej, mocno oklaskiwała obietnice powołania nowego sztabu wyborczego, zatrudnienia specjalistów od badań społecznych i marketingu (wreszcie?), ruszenia na wieś i do małych miast czy rady­kalnego odmłodzenia list wyborczych. Przynajmniej w deklaracjach wnioski z porażki majowej zostały wyciągnięte.
   Niestety, nie dotyczyło to programu wyborczego. Na posiedze­niu Rady Grzegorz Schetyna jedynie naszkicował tzw. mapę drogo­wą dochodzenia do programu: w czerwcu i lipcu konsultacje, debaty z wyborcami, dopiero w sierpniu ostateczna wersja. Więc nie bardzo wiadomo, czy program już jest, czy - jak niedawno wymknęło się przewodniczącemu -„trzeba go znaleźć”? Trochę bardziej wylewna była Katarzyna Lubnauer, zapowiadając szeroką reformę państwa, coś w rodzaju „500 plus ekstra” czyli utrzymanie wszystkich wpro­wadzonych przez PiS „i poprzednie rządy” świadczeń socjalnych oraz - dodatkowo - naprawę służby zdrowia, edukacji, opieki spo­łecznej, ochrony środowiska, wymiaru sprawiedliwości itd. Na razie bez konkretów.
   Z programem opozycji jest nieustanny problem. Grzegorz Sche­tyna, przyciskany w tej sprawie wielokrotnie, tłumaczył, że nie można go zbyt wcześnie ogłaszać, bo PiS albo przejmie pomysły, albo będzie je dyskredytował. Wydaje się, że przewodniczący PO jeszcze przed 2-3 laty ułożył sobie pewną strategię i się jej trzyma: najpierw orga­nizacja, odbudowa partii, stworzenie koalicji, a programy później.
Oczywiście istnieją podejrzenia, że za tą programową wstrzemięźli­wością kryje się pustka, że PO - mając przecież kilkuset opłacanych funkcjonariuszy - zmarnowała trzy lata i dopiero teraz będzie szukać (metodą na Biedronia) pomysłów u wyborców. Nikt zresztą specjal­nie nie wierzy, że znajdą się genialne pomysły, które przebiją „kon­kretną” pieniężną ofertę PiS. Ale sfrustrowany elektorat opozycji, sam dla siebie, potrzebuje jakichś dodatkowych powodów głosowania na antyPiS; sensownego, wiarygodnego planu naprawczego „na po”. Szczęśliwie sytuacja nie jest kompletnie beznadziejna, nawet gdyby okazało się, że zespoły programowe PO czy gabinety cieni przebywa­ły na trzyletnich wakacjach.

Środowiska prawników, organizacje biznesu, stowarzyszenia ekolo­giczne, społeczne, medialne, oświatowe mają często kompetent­ne i przedyskutowane plany naprawcze swoich dziedzin. Większość tych rekomendacji ma ekspercki charakter i może spokojnie być firmowana przez różne formacje polityczne. Toczące się obecnie gry partyjne, w których PO, Wiosna czy PSL chcą odgrywać role ośrodków koncentracji, w tej fazie (choć drażniące) nie są groźne i nawet trud­no się dziwić, że każde ugrupowanie chce się sprawdzić i wzmocnić przed ostatecznymi rozmowami o wspólnych listach. Na nie przyjdzie czas pod koniec wakacji, a zadecydują zapewne przyszłe sondaże.
Bez względu na ostateczną formułę wyborczą (dziś najbardziej prawdopodobne jest utworzenie dwóch bloków, centrowego i lewicowego, lub jednej „konfederacyjnej” listy), nie powinno być poważniejszego problemu ze znalezieniem wspólnych programo­wych celów: odbudowa państwa po pisowskich eksperymentach da zajęcie wszystkim i na długo. Teraz jednak dla opozycji najważniej­sze jest odzyskanie wiary, że w ogóle się da.
   Po porażce w eurowyborach wielu opozycyjnych aktywistów wpadło w czarnowidztwo i mocno przycięło swoje oczekiwania na jesień. Skrajnym pesymizmem wieją rozważania, czy PiS ma szan­sę uzyskać większość konstytucyjną (307 posłów) albo większość 3/5 (276 miejsc) pozwalającą odrzucać weto prezydenta (gdyby pre­zydent był „nasz”). A jeśliby PiS utrzymał urząd prezydenta, czy cho­ciaż możemy uzyskać większość w Senacie i przynajmniej utrudniać samowolę legislacyjną władzy?
   Są też głosy (np. publicysty Jakuba Bierzyńskiego), że może lepiej byłoby dla opozycji w ogóle nie wygrywać sejmowych wyborów, bo„Kaczyński powinien realizować swoją politykę go­spodarczą aż do jej bolesnych konsekwencji”. Przy pewnej racjonal­ności tej argumentacji brzmi ona jak przedwczesne, defetystyczne usprawiedliwianie przegranej. Koncepcja „pozwólmy Kaczyńskie­mu doprowadzić kraj do ruiny”, choć politycznie wdzięczna, ma też inne oczywiste wady (choćby ową ruinę). Zatem wciąż dobrze by­łoby wybory wygrać. Szkoda, że nie mamy lepszych przeciwników PiS, lepszych partii i liderów - choć można, naprawdę, wysunąć na­przód nowe postaci. Ale dla wszystkich działaczy opozycji to ostat­nia szansa, żeby udowodnić swoją przydatność. Więc o wakacjach rzeczywiście lepiej nie myśleć.
Jerzy Baczyński



Plusy i minusy

Siedzą sobie nasi znajomi na podłodze i układają drewniane klocki. Miny mają poważne, żeby nie powiedzieć - uroczyste, a ruchy asekuracyjne. Jeden niby sześcianik położył, ale jeszcze się zastanawia. Tymczasem na palcach podchodzi z tyłu inny i klocek mu wyrywa. Oho, draka się zaczyna. Trzech małych rzuca się na najwyższego, odpycha go pod ścianę i zgodnym chórem mówi donośnie, że teraz ich ko­lej. Duży, odwracając się do napastników plecami, grozi: I tak beze mnie nic nie zbudujecie. W kąciku ktoś siedzi cichutko, a do klocka ma przywiązane szkło powiększają­ce. Nagle wstaje i krzyczy: Zwyciężyliśmy! Zwyciężyliśmy!
   Tak, tak, dobrze się Państwo domyślają. Ci na podłodze to nasza opozycja, która buduje wirtualne warianty stra­tegiczne przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Zza okna co chwila dochodzi potężny świst. Nie. to nie lokomotywa historii. To partia rządząca wciąga ich wszystkich nosem.
   Weźmy takiego nowego ministra edukacji narodowej Piontkowskiego. Oczywiście przez papierek go weź­my. Oto główne tezy jego programu: 1. Wychowanie seksualne to przygotowywanie dzieci do oddania ich w ręce pedofilów. 2. Nie dopuścić do uczenia technik masturbacji dzieci w żłobkach i przedszkolach. 3. Pod­pisywanie tzw. karty LGBT oznacza uczenie kilkulat­ków niestandardowych zachowań seksualnych. Brawo!
To piękne, to nam się podoba, całuję was w policzki oba - jak śpiewano przed wojną w kabarecie Qui Pio Quo. Czy widzieli Państwo ministra, który na okrągło mówi o seksie? Nie? To przyjedźcie do Warszawy na ul. Szu­cha. Podobno pierwsze wycieczki są już organizowa­ne, Dariusz Piontkowski będzie się pokazywał w oknie między 13 a 14. Czyżby miał się sprawdzić ponury sen, że jeszcze zatęsknimy za Anną Zalewską? Nie, bo zrobiła wszystko, by zdemolować polską szkołę, a przy okazji dać popalić samorządom, na które zrzuciła odpowiedzialność za rok w li­ceach. Piontkowski będzie już tylko deptał gruzy. I na pewno nie poczuje wstydu, mówiąc ko­lejny raz: nie wiem, nie czyta­łem, tylko przejrzałem, szczerze mówiąc, w ogóle się nie znam, więc z przyjemnością się wypowiem.
   PiS żywemu nie przepuści. Zwłaszcza minister Jan Ardanowski, który w Sejmie podczas konferencji „Rola izb rolniczych w kształtowaniu i realizacji polityki rolnej pań­stwa” zaproponował, żeby wystrzelać w Polsce wszystkie bobry i wszystkie żubry. A potem je zjeść, bo „przez wieki były silnie zakorzenione w polskiej tradycji kulinarnej”. Zwłaszcza płetwa bobra to świetny afrodyzjak - przeko­nywał minister. Ciekawe, czy oni wszyscy w tym rządzie rzeźników przyrody mają obsesje seksualne?
   A tak naprawdę, jakie to ma znaczenie, kto jest ministrem i Jakiego resortu. Każdy z nich to przecież klasyczny zupak, wierny pisowskiemu programowi „Naród zawrze z partią”.

Teraz krótki apel. Zrób, Polaku, eksperyment. W bez­księżycowy noc, gdzieś daleko od świateł miasta, zjedź samochodem lub rowerem z szosy na żwirówkę. Zgaś wszystkie światła, te od komórki też. Jeśli masz rozkładane płócienne krzesełko, to siądź sobie na nim
zastanów się, czy ktoś cię teraz obserwuje. Uważasz, że nie? Otóż zdziwisz się, gdy ci powiem, że tak. Popatrz w niebo. Miliardy jasnych źrenic naszej galaktyki przy­glądają się tobie, a ty przyglądasz się im. Każda z nich jest inna, tak jak ty jesteś inny od wszystkich ludzi. Two­je życie też. Nie trwoń go na dyskusje o drewnianych klockach i wciąganiu nosem. Wszechświat jest wielkim matematycznym równaniem, więc aby obie strony wy­szły na zero, każde 500+ musi mieć swój minus.
Stanisław Tym

Zabrakło kiru w Warszawie

W Polsce Ludowej brakowało papie­ru toaletowego, w Polsce dzisiejszej zabrakło kiru. („Za­brakło czerwonych róż” - pisał Tuwim). Powód: żałoba po przegranych (?) przez opozycję wyborach do Parla­mentu Europejskiego. Brak ten może się jeszcze pogłębić po wyborach parlamentarnych. Panie wyciągną czarne welony, nieużywane od stanu wojennego. Gdziekolwiek spojrzeć - nosy na kwintę (oczywiście poza PiS). „Ranek po wyborach budzę się zgnębiony. Wiem od dziesiątków moich znajomych, że budzili się w poczuciu, jakby im ktoś umarł. Umarła nadzieja, że nie zakończymy życia w kraju rozdartym i skłóconym, w toksycznej atmosferze pełnej nienawiści i gniewu” - pisze Tomasz Jastrun, poeta, felie­tonista „Przeglądu”.
   PiS nie da się pokonać, można jedynie uniemożliwić mu zdobycie ponad 231 mandatów - wieszczą politolodzy Ma­rek Migalski i Rafał Grajcar w artykule pod znamiennym tytułem „Wielka koalicja nie ma sensu” („Rz”).
   Zaczyna się polowanie na winnego. Pada to, co dotych­czas szeptano sobie do ucha lub bano się nawet pomyśleć: Grzegorz Schetyna - architekt koalicji - w oczach niektó­rych jest jej obciążeniem. Wyborcy pragną zmiany, Miller, Kopacz, Buzek, Cimoszewicz i Schetyna pachną naftaliną.
Grzegorz Schetyna - mówią - nie nadaje się do roli lide­ra. Nie ma charyzmy, wizji, pozytywnego programu. Jest całkowicie odtwórczy względem PiS i względem Biedronia. Genialny kadrowiec, sprawny negocjator, twardy i odpor­ny, zebrał partie opozycyjne w całość. Tyle że był to twór bez treści. „Jaki autor, takie dzieło” - pisze Jakub Bierzyński, prezes domu mediowego i współpracownik Roberta Biedronia. Schetyna - proponuje autor - powinien skupić się na rozgrywkach partyjnych i personalnych, z jednym wyjątkiem: kandydata na premiera, który mógłby zostać twarzą i osobowością tej kampanii, być „Beatą Szydło” Ko­alicji Europejskiej. Tylko kto mógłby odegrać rolę „naszej Beaty”? - oto jest pytanie.
   Tyle się Schetyna napracował, a na wdzięczność nie może liczyć. - Nie zmienia się konia w czasie przeprawy - ostrzegają jedni. - To ostatnia chwila, ta przeprawa tonie - odpowiadają drudzy. Jan Zielonka, profesor Oxfordu, na­leży do tych drugich. Po podaniu przykładów Theresy May, która ustąpiła, i premiera Matteo Renziego (nie ustąpił i przegrał wybory) Zielonka (nie byle kto) pokazuje Schetynie drzwi: „Kiedy w Warszawie ogłoszono wyniki wybo­rów do Parlamentu Europejskiego, mogliśmy oczekiwać, iż Grzegorz Schetyna przyzna się do błędów i ze stanowiska lidera ustąpi. Te wybory odbyły się dla niego w wymarzo­nych warunkach (...). Szeroka koalicja zmontowana przez Schetynę jednak przegrała, lej autor i przywódca nie ude­rzył się w piersi, lecz z uśmiechem na twarzy oświadczył, że wyniki głosowania pokazały słuszność jego taktyki. (...) Już widzę gorycz w szeregach liberałów po następnych przegranych wyborach jesienią”.
   W każdej partii są ludzie zainteresowani trwaniem albo jej przejęciem po następnych przegranych wyborach. Par­tie, które nie są w stanie wyłonić skutecznych przywódców,
są skazane na zagładę. W polityce o sukcesie decydują wyborcy, a nie partyjni notable. Tak jest w Anglii, we Włoszech i tak jest dziś w Polsce - kończy prof. Zielonka.
   Polowanie na Schetynę trwa, bo przegrani szukają ali­bi. - Opozycja, po przegraniu wyborów parlamentarnych i prezydenckich, teraz przegrała wybory, których nie miała prawa przegrać. W każdej normalnie funkcjonującej firmie zarząd podałby się do dymisji - mówi Władysław Frasyniuk. „Polityk, któremu Polacy nie ufają, który ustawicznie prowadzi partię od klęski do klęski, nie ma szans poprowa­dzić opozycji do zwycięstwa”. Bez szybkich zmian opozy­cja nie ma szans - twierdzi polityk i wymienia kandydatów: Arłukowicz, Brejza, Mucha i inni. którzy z pewnością będą lepszymi twarzami opozycji. Tyle Frasyniuk.

Teraz ja. Zmiana jest konieczna i nieuchronna, najwyżej nastąpi po przegranych wyborach, kiedy będzie za póź­no. Mam już powyżej uszu nawoływań, że „trzeba iść do lu­dzi, rozmawiać z Polakami, ruszyć w teren, być o świcie na targowisku, w południe wśród powodzian, po południu w przedszkolu, potem haftować obrusy w kole gospodyń wiejskich, a wieczorem śpiewać przy grillu »Zasiali góra­le ooowies«”.
   Czyżby opozycja stała wobec wyboru: albo dalszy paraliż, albo noc długich noży? Niekoniecznie. Może wrócić do ha­sła: „Zamiast palić komitety - twórzmy własne”. Nie szar­pać Schetyny, lecz obok niego na plan pierwszy wysunąć program i osobę o innych walorach, jako kandydata(kę) koalicji na premiera, w myśl sprawdzonego kompromisu: „Wasz przewodniczący - nasz(a) premier”. I ruszyć z tym „naszym premierem” w Polskę, zamiast owijać się kirem. Opozycja, która zapowiada swój program na sierpień (!), bo najpierw musi zapytać Polaków, mnie nie porwie.
   Nie ma co czekać na Tuska na białym koniu. Przewod­niczący Rady Europejskiej wspiera opozycję, jak może, ale nie do tego stopnia, żeby wiązać z nią swoje plany na przy­szłość. Mogą one być płynne i zmienne, jak sytuacja w Pol­sce. Każda kolejna wizyta Donalda Tuska w kraju podnosi co prawda na chwilę adrenalinę (będę z wami, możecie na mnie liczyć, wasza TVP - nasz internet, nie jesteście antyPiSem, nie jesteście anty, jesteście za), ale pozostawia coraz większe znaki zapylania, niedosyt. Będzie z nami czy jest z nami? A może nie chce wchodzić na tonący okręt? Może doszedł do wniosku, że młodzi wyborcy potrzebują nowej twarzy? Może nie chce ryzykować, by wygrać wybory prezydenckie? Zbyt dużo niejasności, żeby na tym budo­wać. Więc róbmy swoje. Nawet jeżeli przegramy, to liczy się każdy punkt. W tym kraju i z tymi wyborcami będziemy żyć. (Jeżeli Opatrzność pozwoli...). Mamy prezydenta, który na Westerplatte demonstracyjnie odwracał się tyłem do polskiej premier, premiera, który sądzi, że wyborca nie potrafi dodać majątku męża i żony, specjalistę od boksu, który jako dyrektor muzeum w Gdańsku nie pozwala śpie­wać piosenki „Ciemna dziś noc”. Faktycznie, ciemna.
   PS Ja bym premierowi rękę podał. Jest tyle innych moż­liwości wyrażenia dezaprobaty bez poniżania...
Daniel Passent

Grzech zaniechania

Mądrzy ludzie wiedzą przed, nie po. Obserwu­ją świat, dostrzegają rzeczy niedostrzegal­ne, błyskawicznie syntetyzują je w głowie, wyciągają wnioski, szukają remedium. Czynią to mi­mochodem, bez tabelek, idąc ulicą, siedząc przy stole, jedząc frytki w McDonaldzie, jadąc metrem. Pstryk, jak­by im meszka śmignęła tuż przed źrenicą - i mają. Za­notowali, wrzucili do słoiczka z danymi. Mają instynkt. Najważniejszą z reguł przetrwania.
   Na filmiku stado kilkunastu wilków na polanie, krą­żą, krzątają się niczym tłumek na bazarze, wtykają nosy w trawę, wiercą nimi przy ziemi, inne wyciągają nosy ku niebu, co chwila któryś nieruchomieje i czujnie nasłu­chuje. Nic z tego nie wynika - nie ma tam pożywienia ani strumyka z wodą, po prostu zbierają niewidzialne informacje. I nagle jeden rusza biegnie, inne pędzą za nim. Znikają z kadru. Kamera ukryta w mchu nadal reje­struje pustą polanę. Po kilkunastu minutach zjawiają się na niej dwa niedźwiedzie. Rozjuszone. Szukają wilków.
   Dziś wszyscy są mądrzy i wiedzą, dlaczego koalicja przegrała. Zwłaszcza jej apologeci - wcześniej dopin­gowali do zwarcia szeregów i pójścia na wybory, skan­dowali „zwyciężymy!”, choć każdy, kto miał instynkt, czuł, że to nie nastąpi. Teraz zaś wyliczają pretensje do twórców porażki, rzucają nazwiskami i rozczarowania­mi. Nie, nie w siebie - winnych. Drepczą po polanie i nie wąchają śladów, nie nasłuchują dźwięków. Nie knują nowego planu. Powarkują, łypiąc na siebie, jakby chcie­li uzyskać zwycięstwo za pomocą zaklęć i zawołań, nie czynów i talentu. Mantra „musi nas być więcej” ozna­cza: wyciśnięta do cna cytryna musi znaleźć jeszcze tro­chę soku w sobie, choć go w niej nie ma. No i ten Biedroń kłamca, i to PSL niewierne jak zawsze. Okropni ludzie, którzy uznali, że wojna z PiS nie jest ich. Tak swoją dro­gą: dla ZSL wojna opozycji demokratycznej z PZPR też nie była ich.
   Tymczasem wspomniane PiS już wyszło z bloków. Szef stada napisał list do Polaków, po ekranie fruwa wi­deo z młodą dziewczyną grającą na gitarze i kusi nowe pokolenie, niszczenie Tuska jest w fazie najwyższej. Nie tracą czasu. Nigdy nie tracili. Szef przegranej kampanii KE, pan Kierwiński, mówi o konieczności zakończenia bojkotu TVP przez polityków PO. „Musimy dotrzeć do przeciwników, bojkot TVN przez PiS też zakończył się porażką” - mówi. Really? PiS przez lata bojkotowało nie­przychylne sobie media, ale nie traciło czasu. Stworzyło alternatywną rzeczywistość na miesięcznicach smoleń­skich, które bojkotowane media łapczywie transmito­wały i roznosiły ich przekaz po Polsce. Raz w miesiącu PiS serwowało milionom ludzi antyrządowy przekaz nu­klearny, więc po co jakieś wizyty u Olejnik? PiS miało co innego do roboty: w oparciu o stworzone przez siebie SKOK-i budowało własne media. Bojkotowane okazały się niepotrzebne. Do tego doszedł Rydzyk, Kluby „Gaze­ty Polskiej” i mityngi w tzw. Klubie Ronina, rozsiewane przez internet - kombajn pracował pełną parą i karmił miliony ludzi. Siał nienawiść. Teraz zbiera żniwo.
   Więc gratuluję dziś wizyty u Ziemca czy Holeckiej, naprawdę, to wiele zmieni. Jak do tej pory tylko Bartek Węglarczyk potrafił tam na antenie wygarnąć prawdę w temacie, kim oni są. Trzy lata na zbudowanie włas­nych kanałów informacji zostało przebimbane, pozostało pstrykanie w przeciwnika na Twitterze, czym zajmują się prominentni politycy sejmowej opozycji. Dramat. Bicie piany we własnym gronie trwa.
   Byłem w Gdańsku na czerwcowych obchodach. Pięk­ne chwile, które nic nie zmienią. Tusk nie przekrę­cił kluczyka w stacyjce. Pełni zwątpienia ludzie czekał na jakiś konkret, a nie na apel „o bardziej wydajną pra­cę”. Tusk apelował o pomysły, zapominając, że pomysły były, ale się nie przebiły. Do pomysłów trzeba mieć lotny umysł akceptacji. Dziś SMS o „dowodzie babci” by nie powstał ani by nie przeszedł. Dziś „polityka miłości” nie przeszłaby nikomu przez gardło, a jeśli - nikt by w nią nie uwierzył. Młodość by nie eksplodowała nieokiełz­naniem, bo nieokiełznani młodzi są nadal lekceważeni i sprowadzani do parteru szybko.
   Wiele by można pisać, ale jedno napisać trzeba: lu­dzie walczący o demokrację potrzebują celu i człowieka, który ich do walki o ten cel poderwie. Poderwać mogła­by Aleksandra Dulkiewicz z Gdańska, wspierana przez Jacka Karnowskiego z Sopotu - niestety, nie dostaną wsparcia. Już słyszę „nie oni, nie teraz”. Nie są z klanu. Mają fantazję i charyzmę, więc są niebezpieczni. Są ska­zani na siebie.
Zbigniew Hołdys

Ofiara Edka

Co nie zabije, to wzmocni - często powtarzam sobie i innym tę wyświechtaną mądrość i za­stanawiam się nad jej sensownością. Werdykt wyborców nie zabił opozycji, ale jakoś nie widzę przesad­nego wzmocnienia. Słyszę mnóstwo zapewnień o rze­czonym wzmocnieniu, głównie przez podział, łączenie, dzielenie, przetaczanie, urabianie pif-paf i deklaracje Grzegorza O Krokodylim Uśmiechu Schetyny, że teraz to dopiero da do pieca. Wszystko to słyszę, ale wzmocnie­nia, choćbym szyję wyciągnął, nie widzę.
   Chociaż taka klęska w wyborach prezydenckich w 2005 roku, przypieczętowana porażką w wyborach do Sejmu, ewidentnie zahartowała Donalda Tuska, czyniąc z niego wojownika. Czego efekt zobaczyliśmy dwa lata później, gdy spuszczał przesławne lanie Jarosławowi Kaczyńskie­mu w debacie telewizyjnej.
   No, a Jarosław Kaczyński! Toż to opowieść jak z horro­ru science fiction, w którym stwór z kosmosu wzmacnia się każdym wystrzelonym przez Ziemian pociskiem, każ­dą nuklearną rakietą. Głośnych jest osiem klęsk zadanych Prezesowi przez Donalda w latach 2007-2014, ale i przez wcześniejsze dwie dekady Kaczyński generalnie zbierał nieustający łomot. No i teraz wszyscy ponosimy tegoż konsekwencje, bo potrafi pamiętać i odreagowywać fakt, że ktoś w latach 70. na spotkaniu opozycjonistów nie ustąpił mu miejsca przy stole. Co ciekawe, sam to zdarzenie przy­wołuje po latach, by ukazać nędzę moralną swych prze­ciwników. Jeśli tak przeżywał krzesło, to pomyślmy, co by chciał zrobić z ludźmi, którzy sprawili mu nieco większe przykrości: na przykład pokonywali go w wyborach.
   Ja tam Prezesa jakoś rozumiem. Edward Antoszkiewicz. Zapamiętam człowieka na całe życie, choć po maturze wi­działem go chyba tylko raz. Gdy byłem w klasie drugiej, a Edek w trzeciej, stanęliśmy naprzeciw siebie w wybo­rach na przewodniczącego samorządu szkolnego w XILO imienia Mikołaja Reja w Warszawie. Była połowa lat 80., pełna jeszcze komuna, niedawno skończył się stan wojen­ny, jego zamordystyczne reguły nadal panowały, dykta­tura w pełnym rozkwicie, a w Reju dyrekcja pozwoliła na demokratyczne bezhołowie. Moja kampania była mocno polityczna. Hasła pisane zakazaną wszędzie poza murami szkoły solidarycą, nawet nie aluzje, tylko bezpośrednie nawiązania do bohaterów podziemia, wzniosłe hasła w ro­dzaju wolności słowa czy prawdy o historii. Edek postawił na konkret: poszerzenie działalności szkolnego sklepiku (który zresztą prowadził), techniczne problemy związane z codziennym funkcjonowaniem w szkole. No i spuścił mi solidne manto. Coś Wam to przypomina?
   No, zabolało jak cholera. Po pierwsze dlatego, że 60 proc. głosujących uczniów wybrało przyziemny prag­matyzm zamiast najważniejszych i bezcennych - jak sądziłem - wartości, które jako młody romantyk wycho­wany w insurekcyjnej tradycji wyznawałem. Po drugie, codziennie patrzyłem na koleżanki i kolegów, zastana­wiając się, kto z nich poparł zwycięskiego Edka. Którego, jeśli czyta ten felieton, serdecznie pozdrawiam, choć wy­party ból znowu szarpie duszę, żal ściska gardło, a roz­czarowanie podnosi ciśnienie. No cóż, mam nadzieję, Edek, że dobrze się bawiłeś.
   Czy mnie tamta przegrana wzmocniła? Z pewnością nie. Nie załamała, nie musiałem chodzić do psychologa ani wypłakiwać się rodzicom czy dziewczynie, ale w ni­czym nie pomogła. Raczej podważyła wiarę we własne siły i na chwilę - na szczęście tylko na chwilę - zarazi­ła niechęcią do ogółu ludzkiego, który nie docenił moich szlachetnych intencji. No, demokracja też mi się wydała przez chwilę niemądrym ustrojem, bo przecież to ja by­łem tym fajniejszym kandydatem, a nie szkolny biznes­men Edward Antoszkiewicz.
   Tę moją obrazę na rzeczywistość przypomniałem sobie niedawno, gdy gruchnęła wieść, że Katarzyna Bonda i Re­migiusz Mróz mają się ku sobie, a może nawet, hej, hej, są już parą. Poczciwie ucieszyłem się, że duet pisarski trafia na plotkarskie portale, wszak to najlepsza promocja czy­telnictwa od czasów mercedesa Szczepana Twardocha. Ale wtedy zajrzałem na fora, gdzie dyskutowali koledzy i kole­żanki po fachu naszych gołąbeczków: pisarze, redaktorzy, krytycy, dziennikarze. I poczytałem wylewane przez nich strumienie żółci, nieudolnie przykrywane kiepską szyderą, że jakże to tak, my, tacy wybitni, subtelni i utalentowa­ni, a ludzie czytają i, co gorsza, kupują tę bezczelną dwójkę! Przecież nie na tym polega sprawiedliwość!
   No pewnie, że nie. Wiem to od czasów przegranych wy­borów z Edkiem Antoszkiewiczem.
Marcin Meller

Tak tego nie zostawimy

Co pozostanie po obchodach rocznicy 4 czerwca?

Paweł Adamowicz, zapraszając samorządowców do współpra­cy przy organizowaniu w Gdańsku obchodów 30. rocznicy wyborów z 4 czerwca 1989 r., pragnął osiągnąć dwa cele. Pierwszym było uczczenie jednego z najważniejszych wydarzeń na naszej dro­dze do wolności. Tragicznie zmarły prezydent Gdańska był świad­kiem i uczestnikiem procesu, który w latach 80. XX w. doprowadził do historycznego przełomu. Dobrze wiedział, co było w nim ważne. Dlatego chciał, aby rocznica wyborów, które okazały się plebiscy­tem za odrzuceniem ówczesnego systemu, była zorganizowana z rozmachem i skupiła przybyszów z całego kraju. Chodziło mu o to, aby Polacy odczuli dumę z tego, czego dokonali przed 30 laty.
   Drugi cel Pawła Adamowicza miał wymiar polityczny. Prezydent Gdańska przenikliwie i bez żadnych złudzeń oceniał politykę obozu politycznego, który przejął władzę w Polsce w 2015 r. Bronił kon­stytucji i wolnych sądów. Przewidywał uderzenie władzy centralnej w samorząd terytorialny. Pragnął więc, aby rocznicowe obchody, odbywające się na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarny­mi, stały się okazją do spotkania i zmobilizowania Polaków, którzy dostrzegają zagrożenia związane z kontynuacją rządów Prawa i Sprawiedliwości. I wzbudze­nia w nich nadziei na zwycię­stwo wyborcze.
   Pierwszy z przywołanych celów został bez wątpienia osią­gnięty. Obchody czerwcowej rocznicy obfitowały w ciekawe i różnorodne wydarzenia. Skupiły pierwszoplanowych bohaterów naszej wolności i bardzo wielu ludzi z całej Polski. Byli też ważni
politycy, zagraniczni goście i samorządowcy. Nie brakowało ludzi młodych, którzy nie mogą mieć osobistych wspomnień z 1989 r. Bohaterowie tamtych czasów byli dosłownie oblężeni. Proszono ich o pamiątkowe zdjęcia i autografy. Panowała atmosfera wzajemnej życzliwości i serdeczności. Gdańsk jeszcze raz udowodnił, że jest miastem gościnnym i świadomym roli, jaką odegrał w najnowszej historii Polski. Aleksandra Dulkiewicz doskonale wywiązała się z roli gospodarza. Umiała znaleźć właściwe słowa, starała się być wszędzie tam, gdzie coś ważnego się działo. Nie było to łatwe, gdyż wiele wydarzeń odbywało się równolegle. Prezydent Gdańska po­twierdziła, że jest godną następczynią Pawła Adamowicza.

Mniej jednoznacznie wypada polityczny wymiar gdańskich ob­chodów rocznicy 4 czerwca. Pomimo że prezydent Dulkiewicz zapraszała na nie władze państwowe, było oczywiste, ze zwłaszcza w roku wyborczym nie wezmą w nich udziału. Polskie podziały są zbyt głębokie. Niewątpliwym zgrzytem było zachowanie premie­ra Mateusza Morawieckiego, który 3 czerwca, zmierzając do histo­rycznej Sali BHP, w której 31 sierpnia 1980 r. podpisano Porozumie­nie Gdańskie, nie raczył podać ręki prezydent Gdańska, usiłującej zaprosić go do debaty przy Okrągłym Stole. Nie było to ładne, ale nie byłem specjalnie zdziwiony. Mojemu kiepskiemu mniemaniu obecnym premierze dawałem już wyraz na tych łamach.
   Od stycznia było wiadomo, że krytycznie nastawieni do obec­nej władzy samorządowcy zamierzają wysłać z Gdańska mocny polityczny sygnał. Wiele obiecywano sobie po zapowiadanym wy­stąpieniu Donalda Tuska. Niektórzy liczyli także na powstanie nowego ruchu politycznego, który miał nosić nazwę 4 Czerwca.
   Należę do tych, których przemówienie przewodniczącego Rady Europejskiej wygłoszone 4 czerwca pod Zieloną Bramą na gdań­skim Długim Targu raczej rozczarowało. Zdaję sobie sprawę, że Do­nald Tusk nie był w łatwej sytuacji. Zabierał głos kilka dni po bardzo wyraźnym zwycięstwie PiS w wyborach do Parlamentu Europej­skiego. Opozycja nie miała powodów do satysfakcji, a publiczność, składająca się w ogromnej większości z jej sympatyków, miała pełne prawo przeżywać zwątpienie co do szans na zwycięstwo
opozycji w jesiennych wyborach parlamentarnych. Potrzebowała pocieszenia i słów pobudzają­cych nadzieję. Tusk wybrał więc rolę terapeuty, wskazując, że nie ma sytuacji beznadziejnych i apelując o docenienie jedności opozycji i tego, co osiągnęła w eurowyborach.
   Jednak wybicie przez Donal­da Tuska na pierwszy plan moż­liwości zwycięstwa w wyborach do Senatu, o ile opozycja pójdzie do nich zjednoczona, świadczy o pewnej jego bezradności. Wszyscy interesujący się polityką wiedzą, że Senat nie ma możli­wości zablokowania działań rzą­du, gdy posiada on bezwzględną większość w Sejmie. Polityczne losy Polski, co najmniej na następne cztery lata, rozstrzygną się w wyborach do Sejmu, a nie do Senatu.

Dla mnie politycznym wydarzeniem o najwyższej randze było uchwalenie przez samorządowców 21 tez programowych oraz deklaracja wzięcia udziału w szerokiej koalicji opozycji. Nadzieją jest dla mnie zaangażowanie w to przedsięwzięcie mego przyjaciela Jacka Karnowskiego, prezydenta Sopotu. Wiem, że ma duszę wo­jownika, a zarazem ma duży talent organizacyjny i potrafi układać polityczny plan gry. Na serio traktuje zobowiązanie złożone przez środowisko samorządowe po śmierci Pawła Adamowicza: „My tego tak nie zostawimy”.
   Prezydenci i burmistrzowie wybrani jesienią ubiegłego roku po raz pierwszy na swe urzędy najprawdopodobniej w wyborach parlamentarnych nie wystartują. Środowisko samorządowe jednak nie ogranicza się tylko do nich. Jest w nim znacznie więcej liderów lokalnych i ludzi, którzy już dłużej - lub wcześniej - sprawowali bardzo ważne funkcje. Można stworzyć z nich mocną ekipę. Koalicja opozycji z ich udziałem byłaby politycznie bardziej wyważona mniej podatna na ideologiczną egzaltację, która - moim zdaniem - zaszkodziła Koalicji Europejskiej.
Aleksander Hall

Nienawidzę siebie

Przepraszam, że się zwierzam, przepra­szam również za to, że jestem wściekły, że być może będę szerzył mowę niena­wiści, ale napiszę krótko: nienawidzę siebie. Nie­nawidzę siebie za to, że przelewem bankowym, przymuszany przez monity, Izbę Skarbową i od­setki, zapłaciłem abonament radiowo-telewizyj­ny wraz z zaległościami. Suma, którą wysłałem, zasili budżet kiedyś publicznej telewizji. Zosta­łem opodatkowany po raz drugi. Z moich i Pań­stwa podatkowych pieniędzy uchwałą sejmową nie tak dawno Sejm przelał na konto TVP ponad 1,3 mld złotych. Przysięgam, że przez ostatni rok w telewizji Kurskiego obejrzałem parę transmi­sji sportowych i dwa spektakle Teatru Telewizji.
Te dwie redakcje zasługują na to, żeby utrzymać się przy życiu. Reszta to chłam podporządko­wany Nowogrodzkiej, bezguście, tania rozryw­ka, a nad wyczynami propagandzistów, którzy na razie jeszcze występują w cywilnych strojach, nie będę się rozwodził, bo byłoby to dodatkowym nietaktem wobec Państwa. Przymuszanie mnie urzędowo do daniny na rzecz tego skompromitowanego potwora jest jedną z najbardziej bolesnych rzeczy, które odczuwam.
   Mam spory dorobek w telewizyjnym dziedzinach, tym bardziej bolesny jest dla mnie poziom kłamstwa, oszczerstw, fałszu historycznego, który płynie z telewizyjnych studiów z Woro­nicza i placu Powstańców. Dlatego też, żeby zmniejszyć swój ból, gorąco apeluję do kogoś, kto będzie na Woronicza rozdzielał moje pie­niądze, żeby przypadkiem nie trafiły na konto wynagrodzeń prezesów tej instytucji i nie zasi­liły TVP Info. Ponieważ nie mam wyjścia, pro­szę, żeby trafiły na konto Teatru Telewizji, który próbuje legitymizować normalność tej insty­tucji. Ze wszystkich podatków, jakie płacę, ten boli mnie najbardziej. Od tego momentu abonament będę płacił regularnie, żeby nie dostarczać tym kłamcom dodatkowych pieniędzy z odsetek i kar.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz