Czarne chmury
Jeżeli ktoś nie lubi tekstów, które nie
służą poprawie nastrojowi podtrzymaniu ducha, dla własnego dobrego
samopoczucia powinien zakończyć lekturę tego tekstu dokładnie w tym momencie.
Najpierw jednak
refleksja częściowo pozytywna. Rozejrzyjmy się wokół. Pogoda ładna, lato
szykuje się piękne, wybory nadchodzą, ale październik wciąż jest daleką perspektywą.
To, co mogą przynieść, budzi niepokój, ale nadal da się go poskromić. To
przecież całe cztery miesiące. Warto się jednak w tym momencie zatrzymać - za
120 dni ten czas słonecznych dni pierwszej połowy czerwca może wyglądać jak
początek definitywnego zmierzchu pewnej epoki.
Gdańsk stanął na
wysokości zadania, święto wolności organizując z rozmachem i z klasą. Nie
mogłem się jednak uwolnić od obawy, że być może pierwszy raz w życiu
uczestniczę w stypie przed pogrzebem. A wrażenie to tylko się wzmocniło w
czasie wystąpienia Donalda Tuska. Przewodniczący Rady Europejskiej przez 45
minut de facto tłumaczył, że sytuacji nie jest beznadziejna, co w praktyce
stanowiło potwierdzenie że jest dramatycznie trudna. Mówiąc o potrzebie wygranej
w wyborach do Senatu, nieświadomie ujawnił brak wielkiej wiary w to, że te do
Sejmu są do wygrania. A nadziei dodawał zebranym, odwołując się do wielce
dyskusyjnego porównania z 1988 rokiem i nieudanym strajkiem poprzedzającym o
rok krach komunizmu. PRL bowiem właśnie wtedy bankrutował wyłącznie dlatego
towarzysze poczuli wolę dialogu z opozycją. Państwo PiS w stronę bankructwa
dopiero podąża, ale perspektywa jest odległa. I mając nadzieję, że najgorszego
unikniemy, w stanie państwa nie możemy poszukiwać argumentów na rzecz wygranej
opozycji. Równie uderzające jak to, co mówił Tusk, było to, kto go słuchał.
Otóż nie widziałem wśród tych kilku tysięcy zgromadzonych wielu młodszych ode
mnie. Naprawdę nie grozi mi ageizm, kilka miesięcy temu oddawałem tu hołd
pokoleniu ludzi, którym Polska leży na sercu i którzy stale dają tego dowody.
Ale opozycja nie ma żadnych szans na wygraną w październiku, jeśli do lokali wyborczych
nie pofatygują się dzieci i wnuki ludzi, którzy byli na gdańskim Długim Targu.
Tylko w zasadzie dlaczego mieliby się pofatygować?
W ostatnich dniach
w Gdańsku i Warszawie stale słyszę gromkie zapewnienia, że pójdziemy w lud,
będziemy przekonywać elektorat, żeby głosował, bo to ważne, a wybory będą
ważne niezwykle. Ale właściwie nikt nie mówi ani słowa o tym, co tak naprawdę
chce tym ludziom powiedzieć. Przed wyruszeniem z taczkami dobrze byłoby je
jednak czymś napełnić. I na przykład odpowiedzieć na pytanie, czy młodym
ludziom, którzy mają na nas głosować, mamy do zaoferowania cokolwiek. Bo
kombatanckie opowieści sprzed trzech dekad i wykłady o osiągnięciach
transformacji nie robią na nich, cóż za niespodzianka, absolutnie żadnego wrażenia.
Bo niby dlaczego miałyby robić.
Przed opozycją
stoją kwestie zupełnie fundamentalne, tymczasem można odnieść wrażenie, że
proponowane są rozwiązania z cyklu - ile musimy zmienić, żeby to, co najważniejsze,
pozostało bez zmian. A najważniejsze jest nie tylko to, z jakim programem idzie
się na wybory, ale to, z jaką pójdzie się opowieścią o Polsce. Bo tylko
wiarygodne przywództwo i dobra, działająca na wyobraźnię opowieść dają jakiekolwiek
Szanse na wygraną. Opowieść o złym PiS i złym Kaczyński jest całkowicie
prawdziwa, ale mocy uwodzicielskiej nie ma żadnej.
Oczywiście o dobrą
opowieść o Polsce nie jest łatwo, tym bardziej że lider partii Wiosna zrobił
wiele, by pobudzić powszechny sceptycyzm w sprawie nowych bohaterów i nowych
opowieści. W cztery miesiące ośmieszyć siebie i zmarnować nadzieje całkiem
wielu ludzi - takiego tempa autodestrukcji w polskiej polityce jeszcze nikt nie
narzucił. Chyba że był to od początku projekt rodzinny, którego głównym celem
była przeprowadzka ze Słupska do Brukseli. No to się udało. Jak powiedziałby
lider Wiosny: „Wow, mamy to”.
Jestem wielkim
przeciwnikiem defetyzmu, sprzyjającego zwykle realizacji scenariuszy
najgorszych, ale jedynym skutecznym wrogiem defetyzmu jest scenariusz
Nadzieja. Taka, która jest oparta na realnych podstawach i kosmicznie wykracza
poza pojawiający się w kręgach decyzyjnych głównej partii opozycyjnej projekt
Tratwa. Nadzieja, czyli nowe twarze, nowe pomysły, nowy program i nowa
strategia. I to wszystko w l20 dni. Cóż, trzeba jednak próbować, bo niby jakie
jest inne wyjście.
Tegoroczne wybory
będą referendum. Nad władzą, ale i nad opozycją. Jeśli opozycja je przegra,
okaże się, że pewna formuła uprawiania polityki już się wyczerpała. Projekt Tratwa
zostanie wtedy zatopiony w chwili ogłoszenia wyników wyborów, a tratwa okaże
się wyłącznie pomysłem na trwanie w polityce kilkudziesięciu osób. Polacy na
tę tratwę się nie załapią. Szybciej ze złości sami ją zatopią. I to jest jedyna
realna alternatywa dla wyborczego zwycięstwa.
Tomasz Lis
Koniec wakacji
W tym roku podobno nie będzie politycznych
wakacji. Jeśli wybory rzeczywiście odbędą się 13 października, na całą kampanię
zostają ledwie cztery miesiące. To bardzo mato, zwłaszcza dla opozycji, która
ma nieporównanie trudniejszy start niż dysponujący ogromnymi środkami, zwarty
i zmobilizowany obóz władzy. Partie opozycyjne po przegranych eurowyborach
muszą się ogarnąć, ustalić nowe strategie (to już się dzieje), potem negocjować
sojusze, listy kandydatów, programy. No i podźwignąć się emocjonalnie. Na to
trzeba czasu, którego brak.
Okazją do
psychologicznego resetu były, zorganizowane z rozmachem, gdańskie obchody
30-lecia wyborów 4 czerwca. Co prawda dominowało towarzystwo (i tematy)
nostalgiczne, ale przekaz był już wyraźnie skierowany na październikowe wybory.
Opublikowano 21 samorządowych postulatów, będących mocną kontrą wobec „państwa
PiS”; paneliści i mówcy chętnie sięgali też do historycznych skojarzeń i
analogii. Donald Tusk wręcz zaapelował do opozycji o utrzymanie - „tak jak
wtedy, przed 30 laty” - jedności, wiary w zwycięstwo i entuzjazmu. Chociaż nie
został proklamowany żaden „społeczny ruch 4 czerwca”, na scenę, dosłownie i
metaforycznie, wywołano „główną dziś siłę oporu”, czyli samorządowców. Jednak
ostatecznie rozmowy i tak krążyły wokół pytań o stan partyjnej opozycji i poziom
jej - mówiąc za Tuskiem - entuzjazmu.
Od czasu majowych wyborów oczekiwano
pierwszego oficjalnego wystąpienia Grzegorza Schetyny. W krótkim wywiadzie dla
ubiegłotygodniowej POLITYKI Schetyna zapowiedział, że Radzie Krajowej PO
przedstawi plan „totalnej mobilizacji”. I rzeczywiście, bardzo się starał, żeby
taki energiczny przekaz poszedł w świat Rada owacją przyjęła decyzję o połączeniu
klubów parlamentarnych PO i Nowoczesnej, mocno oklaskiwała obietnice powołania
nowego sztabu wyborczego, zatrudnienia specjalistów od badań społecznych i
marketingu (wreszcie?), ruszenia na wieś i do małych miast czy radykalnego
odmłodzenia list wyborczych. Przynajmniej w deklaracjach wnioski z porażki
majowej zostały wyciągnięte.
Niestety, nie
dotyczyło to programu wyborczego. Na posiedzeniu Rady Grzegorz Schetyna
jedynie naszkicował tzw. mapę drogową dochodzenia do programu: w czerwcu i
lipcu konsultacje, debaty z wyborcami, dopiero w sierpniu ostateczna wersja.
Więc nie bardzo wiadomo, czy program już jest, czy - jak niedawno wymknęło się
przewodniczącemu -„trzeba go znaleźć”? Trochę bardziej wylewna była Katarzyna
Lubnauer, zapowiadając szeroką reformę państwa, coś w rodzaju „500 plus ekstra”
czyli utrzymanie wszystkich wprowadzonych przez PiS „i poprzednie rządy” świadczeń
socjalnych oraz - dodatkowo - naprawę służby zdrowia, edukacji, opieki społecznej,
ochrony środowiska, wymiaru sprawiedliwości itd. Na razie bez konkretów.
Z programem
opozycji jest nieustanny problem. Grzegorz Schetyna, przyciskany w tej sprawie
wielokrotnie, tłumaczył, że nie można go zbyt wcześnie ogłaszać, bo PiS albo
przejmie pomysły, albo będzie je dyskredytował. Wydaje się, że przewodniczący
PO jeszcze przed 2-3 laty ułożył sobie pewną strategię i się jej trzyma:
najpierw organizacja, odbudowa partii, stworzenie koalicji, a programy
później.
Oczywiście istnieją podejrzenia, że za tą programową
wstrzemięźliwością kryje się pustka, że PO - mając przecież kilkuset
opłacanych funkcjonariuszy - zmarnowała trzy lata i dopiero teraz będzie szukać
(metodą na Biedronia) pomysłów u wyborców. Nikt zresztą specjalnie nie wierzy,
że znajdą się genialne pomysły, które przebiją „konkretną” pieniężną ofertę
PiS. Ale sfrustrowany elektorat opozycji, sam dla siebie, potrzebuje jakichś
dodatkowych powodów głosowania na antyPiS; sensownego, wiarygodnego planu
naprawczego „na po”. Szczęśliwie sytuacja nie jest kompletnie beznadziejna,
nawet gdyby okazało się, że zespoły programowe PO czy gabinety cieni przebywały
na trzyletnich wakacjach.
Środowiska prawników, organizacje biznesu,
stowarzyszenia ekologiczne, społeczne, medialne, oświatowe mają często
kompetentne i przedyskutowane plany naprawcze swoich dziedzin. Większość tych
rekomendacji ma ekspercki charakter i może spokojnie być firmowana przez różne
formacje polityczne. Toczące się obecnie gry partyjne, w których PO, Wiosna czy
PSL chcą odgrywać role ośrodków koncentracji, w tej fazie (choć drażniące) nie
są groźne i nawet trudno się dziwić, że każde ugrupowanie chce się sprawdzić i
wzmocnić przed ostatecznymi rozmowami o wspólnych listach. Na nie przyjdzie
czas pod koniec wakacji, a zadecydują zapewne przyszłe sondaże.
Bez względu na ostateczną formułę wyborczą (dziś najbardziej
prawdopodobne jest utworzenie dwóch bloków, centrowego i lewicowego, lub jednej
„konfederacyjnej” listy), nie powinno być poważniejszego problemu ze
znalezieniem wspólnych programowych celów: odbudowa państwa po pisowskich
eksperymentach da zajęcie wszystkim i na długo. Teraz jednak dla opozycji
najważniejsze jest odzyskanie wiary, że w ogóle się da.
Po porażce w
eurowyborach wielu opozycyjnych aktywistów wpadło w czarnowidztwo i mocno
przycięło swoje oczekiwania na jesień. Skrajnym pesymizmem wieją rozważania,
czy PiS ma szansę uzyskać większość konstytucyjną (307 posłów) albo większość
3/5 (276 miejsc) pozwalającą odrzucać weto prezydenta (gdyby prezydent był „nasz”).
A jeśliby PiS utrzymał urząd prezydenta, czy chociaż możemy uzyskać większość
w Senacie i przynajmniej utrudniać samowolę legislacyjną władzy?
Są też głosy (np.
publicysty Jakuba Bierzyńskiego), że może lepiej byłoby dla opozycji w ogóle
nie wygrywać sejmowych wyborów, bo„Kaczyński powinien realizować swoją politykę
gospodarczą aż do jej bolesnych konsekwencji”. Przy pewnej racjonalności tej
argumentacji brzmi ona jak przedwczesne, defetystyczne usprawiedliwianie
przegranej. Koncepcja „pozwólmy Kaczyńskiemu doprowadzić kraj do ruiny”, choć
politycznie wdzięczna, ma też inne oczywiste wady (choćby ową ruinę). Zatem
wciąż dobrze byłoby wybory wygrać. Szkoda, że nie mamy lepszych przeciwników
PiS, lepszych partii i liderów - choć można, naprawdę, wysunąć naprzód nowe
postaci. Ale dla wszystkich działaczy opozycji to ostatnia szansa, żeby
udowodnić swoją przydatność. Więc o wakacjach rzeczywiście lepiej nie myśleć.
Jerzy Baczyński
Plusy i minusy
Siedzą sobie nasi znajomi na podłodze i
układają drewniane klocki. Miny mają poważne, żeby nie powiedzieć - uroczyste,
a ruchy asekuracyjne. Jeden niby sześcianik położył, ale jeszcze się
zastanawia. Tymczasem na palcach podchodzi z tyłu inny i klocek mu wyrywa. Oho,
draka się zaczyna. Trzech małych rzuca się na najwyższego, odpycha go pod
ścianę i zgodnym chórem mówi donośnie, że teraz ich kolej. Duży, odwracając
się do napastników plecami, grozi: I tak beze mnie nic nie zbudujecie. W kąciku
ktoś siedzi cichutko, a do klocka ma przywiązane szkło powiększające. Nagle
wstaje i krzyczy: Zwyciężyliśmy! Zwyciężyliśmy!
Tak, tak, dobrze
się Państwo domyślają. Ci na podłodze to nasza opozycja, która buduje wirtualne
warianty strategiczne przeciwko Prawu i Sprawiedliwości. Zza okna co chwila
dochodzi potężny świst. Nie. to nie lokomotywa historii. To partia rządząca
wciąga ich wszystkich nosem.
Weźmy takiego
nowego ministra edukacji narodowej Piontkowskiego. Oczywiście przez papierek go
weźmy. Oto główne tezy jego programu: 1. Wychowanie seksualne to
przygotowywanie dzieci do oddania ich w ręce pedofilów. 2. Nie dopuścić do
uczenia technik masturbacji dzieci w żłobkach i przedszkolach. 3. Podpisywanie
tzw. karty LGBT oznacza uczenie kilkulatków niestandardowych zachowań
seksualnych. Brawo!
To piękne, to nam się podoba, całuję was w policzki oba - jak
śpiewano przed wojną w kabarecie Qui Pio Quo. Czy widzieli Państwo ministra,
który na okrągło mówi o seksie? Nie? To przyjedźcie do Warszawy na ul. Szucha.
Podobno pierwsze wycieczki są już organizowane, Dariusz Piontkowski będzie się
pokazywał w oknie między 13 a
14. Czyżby miał się sprawdzić ponury sen, że jeszcze zatęsknimy za Anną
Zalewską? Nie, bo zrobiła wszystko, by zdemolować polską szkołę, a przy okazji
dać popalić samorządom, na które zrzuciła odpowiedzialność za rok w liceach.
Piontkowski będzie już tylko deptał gruzy. I na pewno nie poczuje wstydu,
mówiąc kolejny raz: nie wiem, nie czytałem, tylko przejrzałem, szczerze
mówiąc, w ogóle się nie znam, więc z przyjemnością się wypowiem.
PiS żywemu nie
przepuści. Zwłaszcza minister Jan Ardanowski, który w Sejmie podczas
konferencji „Rola izb rolniczych w kształtowaniu i realizacji polityki rolnej
państwa” zaproponował, żeby wystrzelać w Polsce wszystkie bobry i wszystkie
żubry. A potem je zjeść, bo „przez wieki były silnie zakorzenione w polskiej
tradycji kulinarnej”. Zwłaszcza płetwa bobra to świetny afrodyzjak - przekonywał
minister. Ciekawe, czy oni wszyscy w tym rządzie rzeźników przyrody mają
obsesje seksualne?
A tak naprawdę,
jakie to ma znaczenie, kto jest ministrem i Jakiego resortu. Każdy z nich to
przecież klasyczny zupak, wierny pisowskiemu programowi „Naród zawrze z partią”.
Teraz krótki apel. Zrób, Polaku,
eksperyment. W bezksiężycowy noc, gdzieś daleko od świateł miasta, zjedź
samochodem lub rowerem z szosy na żwirówkę. Zgaś wszystkie światła, te od
komórki też. Jeśli masz rozkładane płócienne krzesełko, to siądź sobie na nim
zastanów się, czy ktoś cię teraz obserwuje. Uważasz, że nie?
Otóż zdziwisz się, gdy ci powiem, że tak. Popatrz w niebo. Miliardy jasnych
źrenic naszej galaktyki przyglądają się tobie, a ty przyglądasz się im. Każda
z nich jest inna, tak jak ty jesteś inny od wszystkich ludzi. Twoje życie też.
Nie trwoń go na dyskusje o drewnianych klockach i wciąganiu nosem. Wszechświat
jest wielkim matematycznym równaniem, więc aby obie strony wyszły na zero,
każde 500+ musi mieć swój minus.
Stanisław Tym
Zabrakło kiru w Warszawie
W Polsce Ludowej brakowało papieru
toaletowego, w Polsce dzisiejszej zabrakło kiru. („Zabrakło czerwonych róż” -
pisał Tuwim). Powód: żałoba po przegranych (?) przez opozycję wyborach do Parlamentu
Europejskiego. Brak ten może się jeszcze pogłębić po wyborach parlamentarnych.
Panie wyciągną czarne welony, nieużywane od stanu wojennego. Gdziekolwiek
spojrzeć - nosy na kwintę (oczywiście poza PiS). „Ranek po wyborach budzę się
zgnębiony. Wiem od dziesiątków moich znajomych, że budzili się w poczuciu,
jakby im ktoś umarł. Umarła nadzieja, że nie zakończymy życia w kraju rozdartym
i skłóconym, w toksycznej atmosferze pełnej nienawiści i gniewu” - pisze Tomasz
Jastrun, poeta, felietonista „Przeglądu”.
PiS nie da się
pokonać, można jedynie uniemożliwić mu zdobycie ponad 231 mandatów - wieszczą
politolodzy Marek Migalski i Rafał Grajcar w artykule pod znamiennym tytułem
„Wielka koalicja nie ma sensu” („Rz”).
Zaczyna się
polowanie na winnego. Pada to, co dotychczas szeptano sobie do ucha lub bano
się nawet pomyśleć: Grzegorz Schetyna - architekt koalicji - w oczach niektórych
jest jej obciążeniem. Wyborcy pragną zmiany, Miller, Kopacz, Buzek, Cimoszewicz
i Schetyna pachną naftaliną.
Grzegorz Schetyna - mówią - nie nadaje się do roli lidera.
Nie ma charyzmy, wizji, pozytywnego programu. Jest całkowicie odtwórczy
względem PiS i względem Biedronia. Genialny kadrowiec, sprawny negocjator,
twardy i odporny, zebrał partie opozycyjne w całość. Tyle że był to twór bez
treści. „Jaki autor, takie dzieło” - pisze Jakub Bierzyński, prezes domu
mediowego i współpracownik Roberta Biedronia. Schetyna - proponuje autor -
powinien skupić się na rozgrywkach partyjnych i personalnych, z jednym
wyjątkiem: kandydata na premiera, który mógłby zostać twarzą i osobowością tej
kampanii, być „Beatą Szydło” Koalicji Europejskiej. Tylko kto mógłby odegrać
rolę „naszej Beaty”? - oto jest pytanie.
Tyle się Schetyna
napracował, a na wdzięczność nie może liczyć. - Nie zmienia się konia w czasie
przeprawy - ostrzegają jedni. - To ostatnia chwila, ta przeprawa tonie - odpowiadają
drudzy. Jan Zielonka, profesor Oxfordu, należy do tych drugich. Po podaniu
przykładów Theresy May, która ustąpiła, i premiera Matteo Renziego (nie ustąpił
i przegrał wybory) Zielonka (nie byle kto) pokazuje Schetynie drzwi: „Kiedy w
Warszawie ogłoszono wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, mogliśmy
oczekiwać, iż Grzegorz Schetyna przyzna się do błędów i ze stanowiska lidera
ustąpi. Te wybory odbyły się dla niego w wymarzonych warunkach (...). Szeroka
koalicja zmontowana przez Schetynę jednak przegrała, lej autor i przywódca nie
uderzył się w piersi, lecz z uśmiechem na twarzy oświadczył, że wyniki
głosowania pokazały słuszność jego taktyki. (...) Już widzę gorycz w szeregach
liberałów po następnych przegranych wyborach jesienią”.
W każdej partii są
ludzie zainteresowani trwaniem albo jej przejęciem po następnych przegranych
wyborach. Partie, które nie są w stanie wyłonić skutecznych przywódców,
są skazane na zagładę. W polityce o sukcesie decydują
wyborcy, a nie partyjni notable. Tak jest w Anglii, we Włoszech i tak jest dziś
w Polsce - kończy prof. Zielonka.
Polowanie na
Schetynę trwa, bo przegrani szukają alibi. - Opozycja, po przegraniu wyborów
parlamentarnych i prezydenckich, teraz przegrała wybory, których nie miała
prawa przegrać. W każdej normalnie funkcjonującej firmie zarząd podałby się do dymisji
- mówi Władysław Frasyniuk. „Polityk, któremu Polacy nie ufają, który
ustawicznie prowadzi partię od klęski do klęski, nie ma szans poprowadzić
opozycji do zwycięstwa”. Bez szybkich zmian opozycja nie ma szans - twierdzi
polityk i wymienia kandydatów: Arłukowicz, Brejza, Mucha i inni. którzy z
pewnością będą lepszymi twarzami opozycji. Tyle Frasyniuk.
Teraz ja. Zmiana jest konieczna i
nieuchronna, najwyżej nastąpi po przegranych wyborach, kiedy będzie za późno.
Mam już powyżej uszu nawoływań, że „trzeba iść do ludzi, rozmawiać z Polakami,
ruszyć w teren, być o świcie na targowisku, w południe wśród powodzian, po
południu w przedszkolu, potem haftować obrusy w kole gospodyń wiejskich, a
wieczorem śpiewać przy grillu »Zasiali górale ooowies«”.
Czyżby opozycja
stała wobec wyboru: albo dalszy paraliż, albo noc długich noży? Niekoniecznie.
Może wrócić do hasła: „Zamiast palić komitety - twórzmy własne”. Nie szarpać
Schetyny, lecz obok niego na plan pierwszy wysunąć program i osobę o innych
walorach, jako kandydata(kę) koalicji na premiera, w myśl sprawdzonego
kompromisu: „Wasz przewodniczący - nasz(a) premier”. I ruszyć z tym „naszym
premierem” w Polskę, zamiast owijać się kirem. Opozycja, która zapowiada swój
program na sierpień (!), bo najpierw musi zapytać Polaków, mnie nie porwie.
Nie ma co czekać na
Tuska na białym koniu. Przewodniczący Rady Europejskiej wspiera opozycję, jak
może, ale nie do tego stopnia, żeby wiązać z nią swoje plany na przyszłość.
Mogą one być płynne i zmienne, jak sytuacja w Polsce. Każda kolejna wizyta
Donalda Tuska w kraju podnosi co prawda na chwilę adrenalinę (będę z wami,
możecie na mnie liczyć, wasza TVP - nasz internet, nie jesteście antyPiSem, nie
jesteście anty, jesteście za), ale pozostawia coraz większe znaki zapylania,
niedosyt. Będzie z nami czy jest z nami? A może nie chce wchodzić na tonący
okręt? Może doszedł do wniosku, że młodzi wyborcy potrzebują nowej twarzy? Może
nie chce ryzykować, by wygrać wybory prezydenckie? Zbyt dużo niejasności, żeby
na tym budować. Więc róbmy swoje. Nawet jeżeli przegramy, to liczy się każdy
punkt. W tym kraju i z tymi wyborcami będziemy żyć. (Jeżeli Opatrzność
pozwoli...). Mamy prezydenta, który na Westerplatte demonstracyjnie odwracał
się tyłem do polskiej premier, premiera, który sądzi, że wyborca nie potrafi
dodać majątku męża i żony, specjalistę od boksu, który jako dyrektor muzeum w
Gdańsku nie pozwala śpiewać piosenki „Ciemna dziś noc”. Faktycznie, ciemna.
PS Ja bym
premierowi rękę podał. Jest tyle innych możliwości wyrażenia dezaprobaty bez
poniżania...
Daniel Passent
Grzech zaniechania
Mądrzy ludzie wiedzą przed, nie po. Obserwują
świat, dostrzegają rzeczy niedostrzegalne, błyskawicznie syntetyzują je w
głowie, wyciągają wnioski, szukają remedium. Czynią to mimochodem, bez
tabelek, idąc ulicą, siedząc przy stole, jedząc frytki w McDonaldzie, jadąc
metrem. Pstryk, jakby im meszka śmignęła tuż przed źrenicą - i mają. Zanotowali,
wrzucili do słoiczka z danymi. Mają instynkt. Najważniejszą z reguł
przetrwania.
Na filmiku stado
kilkunastu wilków na polanie, krążą, krzątają się niczym tłumek na bazarze,
wtykają nosy w trawę, wiercą nimi przy ziemi, inne wyciągają nosy ku niebu, co
chwila któryś nieruchomieje i czujnie nasłuchuje. Nic z tego nie wynika - nie
ma tam pożywienia ani strumyka z wodą, po prostu zbierają niewidzialne informacje.
I nagle jeden rusza biegnie, inne pędzą za nim. Znikają z kadru. Kamera ukryta
w mchu nadal rejestruje pustą polanę. Po kilkunastu minutach zjawiają się na
niej dwa niedźwiedzie. Rozjuszone. Szukają wilków.
Dziś wszyscy są
mądrzy i wiedzą, dlaczego koalicja przegrała. Zwłaszcza jej apologeci -
wcześniej dopingowali do zwarcia szeregów i pójścia na wybory, skandowali
„zwyciężymy!”, choć każdy, kto miał instynkt, czuł, że to nie nastąpi. Teraz
zaś wyliczają pretensje do twórców porażki, rzucają nazwiskami i rozczarowaniami.
Nie, nie w siebie - winnych. Drepczą po polanie i nie wąchają śladów, nie
nasłuchują dźwięków. Nie knują nowego planu. Powarkują, łypiąc na siebie, jakby
chcieli uzyskać zwycięstwo za pomocą zaklęć i zawołań, nie czynów i talentu.
Mantra „musi nas być więcej” oznacza: wyciśnięta do cna cytryna musi znaleźć
jeszcze trochę soku w sobie, choć go w niej nie ma. No i ten Biedroń kłamca, i
to PSL niewierne jak zawsze. Okropni ludzie, którzy uznali, że wojna z PiS nie
jest ich. Tak swoją drogą: dla ZSL wojna opozycji demokratycznej z PZPR też
nie była ich.
Tymczasem
wspomniane PiS już wyszło z bloków. Szef stada napisał list do Polaków, po
ekranie fruwa wideo z młodą dziewczyną grającą na gitarze i kusi nowe
pokolenie, niszczenie Tuska jest w fazie najwyższej. Nie tracą czasu. Nigdy nie
tracili. Szef przegranej kampanii KE, pan Kierwiński, mówi o konieczności
zakończenia bojkotu TVP przez polityków PO. „Musimy dotrzeć do przeciwników,
bojkot TVN przez PiS też zakończył się porażką” - mówi. Really? PiS przez lata
bojkotowało nieprzychylne sobie media, ale nie traciło czasu. Stworzyło alternatywną
rzeczywistość na miesięcznicach smoleńskich, które bojkotowane media łapczywie
transmitowały i roznosiły ich przekaz po Polsce. Raz w miesiącu PiS serwowało
milionom ludzi antyrządowy przekaz nuklearny, więc po co jakieś wizyty u
Olejnik? PiS miało co innego do roboty: w oparciu o stworzone przez siebie
SKOK-i budowało własne media. Bojkotowane okazały się niepotrzebne. Do tego
doszedł Rydzyk, Kluby „Gazety Polskiej” i mityngi w tzw. Klubie Ronina,
rozsiewane przez internet - kombajn pracował pełną parą i karmił miliony ludzi.
Siał nienawiść. Teraz zbiera żniwo.
Więc gratuluję dziś
wizyty u Ziemca czy Holeckiej, naprawdę, to wiele zmieni. Jak do tej pory tylko
Bartek Węglarczyk potrafił tam na antenie wygarnąć prawdę w temacie, kim oni
są. Trzy lata na zbudowanie własnych kanałów informacji zostało przebimbane,
pozostało pstrykanie w przeciwnika na Twitterze, czym zajmują się prominentni
politycy sejmowej opozycji. Dramat. Bicie piany we własnym gronie trwa.
Byłem w Gdańsku na
czerwcowych obchodach. Piękne chwile, które nic nie zmienią. Tusk nie przekręcił
kluczyka w stacyjce. Pełni zwątpienia ludzie czekał na jakiś konkret, a nie na
apel „o bardziej wydajną pracę”. Tusk apelował o pomysły, zapominając, że
pomysły były, ale się nie przebiły. Do pomysłów trzeba mieć lotny umysł
akceptacji. Dziś SMS o „dowodzie babci” by nie powstał ani by nie przeszedł.
Dziś „polityka miłości” nie przeszłaby nikomu przez gardło, a jeśli - nikt by w
nią nie uwierzył. Młodość by nie eksplodowała nieokiełznaniem, bo
nieokiełznani młodzi są nadal lekceważeni i sprowadzani do parteru szybko.
Wiele by można
pisać, ale jedno napisać trzeba: ludzie walczący o demokrację potrzebują celu
i człowieka, który ich do walki o ten cel poderwie. Poderwać mogłaby
Aleksandra Dulkiewicz z Gdańska, wspierana przez Jacka Karnowskiego z Sopotu -
niestety, nie dostaną wsparcia. Już słyszę „nie oni, nie teraz”. Nie są z klanu.
Mają fantazję i charyzmę, więc są niebezpieczni. Są skazani na siebie.
Zbigniew Hołdys
Ofiara Edka
Co nie zabije, to wzmocni - często
powtarzam sobie i innym tę wyświechtaną mądrość i zastanawiam się nad jej
sensownością. Werdykt wyborców nie zabił opozycji, ale jakoś nie widzę przesadnego
wzmocnienia. Słyszę mnóstwo zapewnień o rzeczonym wzmocnieniu, głównie przez
podział, łączenie, dzielenie, przetaczanie, urabianie pif-paf i deklaracje
Grzegorza O Krokodylim Uśmiechu Schetyny, że teraz to dopiero da do pieca.
Wszystko to słyszę, ale wzmocnienia, choćbym szyję wyciągnął, nie widzę.
Chociaż taka klęska
w wyborach prezydenckich w 2005 roku, przypieczętowana porażką w wyborach do
Sejmu, ewidentnie zahartowała Donalda Tuska, czyniąc z niego wojownika. Czego
efekt zobaczyliśmy dwa lata później, gdy spuszczał przesławne lanie Jarosławowi
Kaczyńskiemu w debacie telewizyjnej.
No, a Jarosław
Kaczyński! Toż to opowieść jak z horroru science fiction, w którym stwór z
kosmosu wzmacnia się każdym wystrzelonym przez Ziemian pociskiem, każdą
nuklearną rakietą. Głośnych jest osiem klęsk zadanych Prezesowi przez Donalda w
latach 2007-2014, ale i przez wcześniejsze dwie dekady Kaczyński generalnie
zbierał nieustający łomot. No i teraz wszyscy ponosimy tegoż konsekwencje, bo
potrafi pamiętać i odreagowywać fakt, że ktoś w latach 70. na spotkaniu
opozycjonistów nie ustąpił mu miejsca przy stole. Co ciekawe, sam to zdarzenie
przywołuje po latach, by ukazać nędzę moralną swych przeciwników. Jeśli tak
przeżywał krzesło, to pomyślmy, co by chciał zrobić z ludźmi, którzy sprawili
mu nieco większe przykrości: na przykład pokonywali go w wyborach.
Ja tam Prezesa
jakoś rozumiem. Edward Antoszkiewicz. Zapamiętam człowieka na całe życie, choć
po maturze widziałem go chyba tylko raz. Gdy byłem w klasie drugiej, a Edek w
trzeciej, stanęliśmy naprzeciw siebie w wyborach na przewodniczącego samorządu
szkolnego w XILO imienia Mikołaja Reja w Warszawie. Była połowa lat 80., pełna jeszcze
komuna, niedawno skończył się stan wojenny, jego zamordystyczne reguły nadal
panowały, dyktatura w pełnym rozkwicie, a w Reju dyrekcja pozwoliła na
demokratyczne bezhołowie. Moja kampania była mocno polityczna. Hasła pisane
zakazaną wszędzie poza murami szkoły solidarycą, nawet nie aluzje, tylko
bezpośrednie nawiązania do bohaterów podziemia, wzniosłe hasła w rodzaju
wolności słowa czy prawdy o historii. Edek postawił na konkret: poszerzenie
działalności szkolnego sklepiku (który zresztą prowadził), techniczne problemy
związane z codziennym funkcjonowaniem w szkole. No i spuścił mi solidne manto.
Coś Wam to przypomina?
No, zabolało jak
cholera. Po pierwsze dlatego, że 60 proc. głosujących uczniów wybrało
przyziemny pragmatyzm zamiast najważniejszych i bezcennych - jak sądziłem -
wartości, które jako młody romantyk wychowany w insurekcyjnej tradycji
wyznawałem. Po drugie, codziennie patrzyłem na koleżanki i kolegów, zastanawiając
się, kto z nich poparł zwycięskiego Edka. Którego, jeśli czyta ten felieton,
serdecznie pozdrawiam, choć wyparty ból znowu szarpie duszę, żal ściska
gardło, a rozczarowanie podnosi ciśnienie. No cóż, mam nadzieję, Edek, że
dobrze się bawiłeś.
Czy mnie tamta
przegrana wzmocniła? Z pewnością nie. Nie załamała, nie musiałem chodzić do
psychologa ani wypłakiwać się rodzicom czy dziewczynie, ale w niczym nie
pomogła. Raczej podważyła wiarę we własne siły i na chwilę - na szczęście tylko
na chwilę - zaraziła niechęcią do ogółu ludzkiego, który nie docenił moich
szlachetnych intencji. No, demokracja też mi się wydała przez chwilę niemądrym
ustrojem, bo przecież to ja byłem tym fajniejszym kandydatem, a nie szkolny
biznesmen Edward Antoszkiewicz.
Tę moją obrazę na
rzeczywistość przypomniałem sobie niedawno, gdy gruchnęła wieść, że Katarzyna
Bonda i Remigiusz Mróz mają się ku sobie, a może nawet, hej, hej, są już parą.
Poczciwie ucieszyłem się, że duet pisarski trafia na plotkarskie portale, wszak
to najlepsza promocja czytelnictwa od czasów mercedesa Szczepana Twardocha.
Ale wtedy zajrzałem na fora, gdzie dyskutowali koledzy i koleżanki po fachu
naszych gołąbeczków: pisarze, redaktorzy, krytycy, dziennikarze. I poczytałem
wylewane przez nich strumienie żółci, nieudolnie przykrywane kiepską szyderą,
że jakże to tak, my, tacy wybitni, subtelni i utalentowani, a ludzie czytają
i, co gorsza, kupują tę bezczelną dwójkę! Przecież nie na tym polega
sprawiedliwość!
No pewnie, że nie.
Wiem to od czasów przegranych wyborów z Edkiem Antoszkiewiczem.
Marcin Meller
Tak tego nie zostawimy
Co
pozostanie po obchodach rocznicy 4 czerwca?
Paweł Adamowicz, zapraszając samorządowców
do współpracy przy organizowaniu w Gdańsku obchodów 30. rocznicy wyborów z 4
czerwca 1989 r., pragnął osiągnąć dwa cele. Pierwszym było uczczenie jednego z
najważniejszych wydarzeń na naszej drodze do wolności. Tragicznie zmarły
prezydent Gdańska był świadkiem i uczestnikiem procesu, który w latach 80. XX
w. doprowadził do historycznego przełomu. Dobrze wiedział, co było w nim ważne.
Dlatego chciał, aby rocznica wyborów, które okazały się plebiscytem za
odrzuceniem ówczesnego systemu, była zorganizowana z rozmachem i skupiła
przybyszów z całego kraju. Chodziło mu o to, aby Polacy odczuli dumę z tego,
czego dokonali przed 30 laty.
Drugi cel Pawła
Adamowicza miał wymiar polityczny. Prezydent Gdańska przenikliwie i bez żadnych
złudzeń oceniał politykę obozu politycznego, który przejął władzę w Polsce w
2015 r. Bronił konstytucji i wolnych sądów. Przewidywał uderzenie władzy
centralnej w samorząd terytorialny. Pragnął więc, aby rocznicowe obchody,
odbywające się na kilka miesięcy przed wyborami parlamentarnymi, stały się
okazją do spotkania i zmobilizowania Polaków, którzy dostrzegają zagrożenia
związane z kontynuacją rządów Prawa i Sprawiedliwości. I wzbudzenia w nich
nadziei na zwycięstwo wyborcze.
Pierwszy z
przywołanych celów został bez wątpienia osiągnięty. Obchody czerwcowej
rocznicy obfitowały w ciekawe i różnorodne wydarzenia. Skupiły
pierwszoplanowych bohaterów naszej wolności i bardzo wielu ludzi z całej
Polski. Byli też ważni
politycy, zagraniczni goście i samorządowcy. Nie brakowało
ludzi młodych, którzy nie mogą mieć osobistych wspomnień z 1989 r. Bohaterowie
tamtych czasów byli dosłownie oblężeni. Proszono ich o pamiątkowe zdjęcia i
autografy. Panowała atmosfera wzajemnej życzliwości i serdeczności. Gdańsk
jeszcze raz udowodnił, że jest miastem gościnnym i świadomym roli, jaką odegrał
w najnowszej historii Polski. Aleksandra Dulkiewicz doskonale wywiązała się z
roli gospodarza. Umiała znaleźć właściwe słowa, starała się być wszędzie tam,
gdzie coś ważnego się działo. Nie było to łatwe, gdyż wiele wydarzeń odbywało
się równolegle. Prezydent Gdańska potwierdziła, że jest godną następczynią
Pawła Adamowicza.
Mniej jednoznacznie wypada polityczny
wymiar gdańskich obchodów rocznicy 4 czerwca. Pomimo że prezydent Dulkiewicz
zapraszała na nie władze państwowe, było oczywiste, ze zwłaszcza w roku
wyborczym nie wezmą w nich udziału. Polskie podziały są zbyt głębokie.
Niewątpliwym zgrzytem było zachowanie premiera Mateusza Morawieckiego, który 3
czerwca, zmierzając do historycznej Sali BHP, w której 31 sierpnia 1980 r.
podpisano Porozumienie Gdańskie, nie raczył podać ręki prezydent Gdańska,
usiłującej zaprosić go do debaty przy Okrągłym Stole. Nie było to ładne, ale nie
byłem specjalnie zdziwiony. Mojemu kiepskiemu mniemaniu obecnym premierze
dawałem już wyraz na tych łamach.
Od stycznia było
wiadomo, że krytycznie nastawieni do obecnej władzy samorządowcy zamierzają
wysłać z Gdańska mocny polityczny sygnał. Wiele obiecywano sobie po
zapowiadanym wystąpieniu Donalda Tuska. Niektórzy liczyli także na powstanie nowego
ruchu politycznego, który miał nosić nazwę 4 Czerwca.
Należę do tych,
których przemówienie przewodniczącego Rady Europejskiej wygłoszone 4 czerwca
pod Zieloną Bramą na gdańskim Długim Targu raczej rozczarowało. Zdaję sobie
sprawę, że Donald Tusk nie był w łatwej sytuacji. Zabierał głos kilka dni po
bardzo wyraźnym zwycięstwie PiS w wyborach do Parlamentu Europejskiego.
Opozycja nie miała powodów do satysfakcji, a publiczność, składająca się w
ogromnej większości z jej sympatyków, miała pełne prawo przeżywać zwątpienie co
do szans na zwycięstwo
opozycji w jesiennych wyborach parlamentarnych. Potrzebowała
pocieszenia i słów pobudzających nadzieję. Tusk wybrał więc rolę terapeuty,
wskazując, że nie ma sytuacji beznadziejnych i apelując o docenienie jedności
opozycji i tego, co osiągnęła w eurowyborach.
Jednak wybicie
przez Donalda Tuska na pierwszy plan możliwości zwycięstwa w wyborach do
Senatu, o ile opozycja pójdzie do nich zjednoczona, świadczy o pewnej jego
bezradności. Wszyscy interesujący się polityką wiedzą, że Senat nie ma możliwości
zablokowania działań rządu, gdy posiada on bezwzględną większość w Sejmie.
Polityczne losy Polski, co najmniej na następne cztery lata, rozstrzygną się w
wyborach do Sejmu, a nie do Senatu.
Dla mnie politycznym wydarzeniem o
najwyższej randze było uchwalenie przez samorządowców 21 tez programowych oraz
deklaracja wzięcia udziału w szerokiej koalicji opozycji. Nadzieją jest dla
mnie zaangażowanie w to przedsięwzięcie mego przyjaciela Jacka Karnowskiego,
prezydenta Sopotu. Wiem, że ma duszę wojownika, a zarazem ma duży talent
organizacyjny i potrafi układać polityczny plan gry. Na serio traktuje
zobowiązanie złożone przez środowisko samorządowe po śmierci Pawła Adamowicza:
„My tego tak nie zostawimy”.
Prezydenci i
burmistrzowie wybrani jesienią ubiegłego roku po raz pierwszy na swe urzędy
najprawdopodobniej w wyborach parlamentarnych nie wystartują. Środowisko
samorządowe jednak nie ogranicza się tylko do nich. Jest w nim znacznie więcej
liderów lokalnych i ludzi, którzy już dłużej - lub wcześniej - sprawowali
bardzo ważne funkcje. Można stworzyć z nich mocną ekipę. Koalicja opozycji z
ich udziałem byłaby politycznie bardziej wyważona mniej podatna na ideologiczną egzaltację, która - moim
zdaniem - zaszkodziła Koalicji Europejskiej.
Aleksander Hall
Nienawidzę siebie
Przepraszam, że się zwierzam, przepraszam
również za to, że jestem wściekły, że być może będę szerzył mowę nienawiści,
ale napiszę krótko: nienawidzę siebie. Nienawidzę siebie za to, że przelewem
bankowym, przymuszany przez monity, Izbę Skarbową i odsetki, zapłaciłem
abonament radiowo-telewizyjny wraz z zaległościami. Suma, którą wysłałem,
zasili budżet kiedyś publicznej telewizji. Zostałem opodatkowany po raz drugi.
Z moich i Państwa podatkowych pieniędzy uchwałą sejmową nie tak dawno Sejm
przelał na konto TVP ponad 1,3 mld złotych. Przysięgam, że przez ostatni rok w
telewizji Kurskiego obejrzałem parę transmisji sportowych i dwa spektakle
Teatru Telewizji.
Te dwie redakcje zasługują na to, żeby utrzymać się przy
życiu. Reszta to chłam podporządkowany Nowogrodzkiej, bezguście, tania rozrywka,
a nad wyczynami propagandzistów, którzy na razie jeszcze występują w cywilnych
strojach, nie będę się rozwodził, bo byłoby to dodatkowym nietaktem wobec Państwa.
Przymuszanie mnie urzędowo do daniny na rzecz tego skompromitowanego potwora jest
jedną z najbardziej bolesnych rzeczy, które odczuwam.
Mam spory dorobek w
telewizyjnym dziedzinach, tym bardziej bolesny jest dla mnie poziom kłamstwa,
oszczerstw, fałszu historycznego, który płynie z telewizyjnych studiów z Woronicza
i placu Powstańców. Dlatego też, żeby zmniejszyć swój ból, gorąco apeluję do
kogoś, kto będzie na Woronicza rozdzielał moje pieniądze, żeby przypadkiem nie
trafiły na konto wynagrodzeń prezesów tej instytucji i nie zasiliły TVP Info.
Ponieważ nie mam wyjścia, proszę, żeby trafiły na konto Teatru Telewizji,
który próbuje legitymizować normalność tej instytucji. Ze wszystkich podatków,
jakie płacę, ten boli mnie najbardziej. Od tego momentu abonament będę płacił
regularnie, żeby nie dostarczać tym kłamcom dodatkowych pieniędzy z odsetek i
kar.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz