sobota, 1 czerwca 2019

Za chwilę wybory,Lekcja majowa,Julia i przyjaciele,Melduję, że skończyłem,Kiepski bar demokracja,Cisza wyborcza i Komisje na pedofilię



Za chwilę wybory

Być może ważniejsze niż wynik wyborów jest to, ile sił straciły poszczególne ugrupowania, by był on taki, jaki jest.
   Największą publicystyczną kalką ostatnich miesięcy jest twierdzenie, że wybory europejskie są wstępem do parla­mentarnych, a ten, kto wygra teraz, będzie miał zdecydowa­nie większe szanse jesienią. Teza niby oczywista, ale być może bałamutna. Przewidywanie, kto wygra maraton, na podsta­wie sytuacji na półmetku, bywa wyjątkowo złudne. Czołów­ka biegnie wciąż razem, ale jedni mają, jak to się mówi, świeże nogi, a drudzy coraz krótszy oddech.
   Mam ten kłopot i tę przewagę, że piszę ten komentarz dwa dni przed wyborami. Kłopot, bo część prognoz może być unie­ważniona, przewagę, bo emocje po ogłoszeniu wyników czę­sto pozbawiają dystansu. A na to, co zdarzy się jesienią, to, co działo się w czasie kampanii, może mieć większy wpływ niż to, co zdarzyło się w dniu wyborów.
   Od razu nadmieniam, że na potrzeby tych rozważań przyj­muję, iż poparcie dla Koalicji Europejskiej i PiS jest podobne, które to założenie wydaje się i prawdopodobne, i bezpieczne. Przyjmując je, stawiam tezę, że ten remis więcej kosztował PiS. W każdym sensie. Partia Kaczyńskiego musiała bowiem sięgnąć do najgłębszych rezerw i rzucić na stół niemal wszyst­kie karty, nie po to, by zagwarantować sobie zdecydowa­ne zwycięstwo, ale by uchronić się przed porażką. Wybitnie szczodre obietnice, które miały być składane jesienią, musia­ły być złożone już teraz. Nie oznacza to oczywiście, że zdespe­rowane PiS nie pójdzie po bandzie do końca i nie obieca tyle, by na koszt wyborów zapożyczyły się dwa pokolenia Polaków. Będzie to jednak pachniało desperacją i demonstrowało sła­bość, a nie siłę.
   Uderzające było to, jak niewiele, poza prezentami na kredyt, miało w tej kampanii do zaoferowania PiS. Smutny recykling strachów i obsesji - zabiorą wam pięćsetplusy, wprowadzą euro, żebyście zbiednieli, Żydzi odbiorą wam majątek, a geje będą wam seksualizować dzieci. Suma nonsensów wskazu­jąca na kompletną bezradność i intelektualną degrengoladę. Ale - co być może ważniejsze - w istotny sposób zostały osła­bione zasoby PiS.
   Biskupi i księża, udzielający tej partii bezceremonialnego wsparcia, mają teraz na głowie większe kłopoty. Stawką jest los Kościoła, a nie los PiS. Owszem, są one ze sobą złączone, ale nie absolutnie. Najbardziej osłabiona została pozycja pre­miera Morawieckiego. Królówka na politycznej szachownicy błyskawicznie stała się zagrożona. Problemy premiera zdo­minowały drugi kolejny finisz kampanii wyborczej. Jest on teraz najsłabszym ogniwem łańcucha. Gdy ogniwo pęknie, łańcuch może się posypać kompletnie.
   PiS jest dziś najsłabsze od czterech lat. Opozycja jest dziś najsilniejsza od momentu ostatnich wyborów parlamentar­nych. Ale władza i opozycja mają w sumie podobny kłopot i bardzo trudno będzie im znaleźć i pobudzić dodatkowe za­soby. PiS zapewne odwoła się do tego, co zna i lubi najbardziej socjalu i strachu. Opozycja z kolei ma już tylko chwilę, by pokazać, że ma pomysł na Polskę, nie tylko na skądinąd nie­zbędną depisizację, ale na nadanie państwu nowego kształtu i nowego impetu. Powstanie Koalicji Europejskiej było wiel­kim sukcesem, ale wciąż jest ona w swoistym przykurczu. Jakby nie wierzyła w zwielokrotniony efekt pasji, entuzja­zmu, rozmachu i odwagi, bez których jesienią po prostu nie wygra.
   Kluczem do tego, co stanie się jesienią, mogą być wyniki po­tencjalnych koalicjantów albo przeszkadzaczy Kaczyńskiego i Schetyny. Konfederacja i Wiosna mogą dać zwycięstwo pra­wicy i opozycji. Mogą też doprowadzić do ich porażki, jeśli PiS lub Koalicja będą musiały poświęcić wiele czasu i energii na walkę nie z głównym oponentem, lecz z formacją potencjal­nie sojuszniczą.
   Co zdecyduje o wyniku jesiennych wyborów? Ryzykuję tu tezę, że coś, o istnieniu czego dziś jeszcze nie wiemy. Expect unexpected - oczekuj nieoczekiwanego, głosi stara prawda wyborcza. Warto się też przygotować na październikowe niespodzianki. Kampania pokaże, do czego są zdolni panowie Kaczyński, Ziobro i Kurski w obronie swej władzy Hamulców może nie być.
   Na dwie kolejne kampanie wielki wpływ miały wolne me­dia, które uderzając we władzę, dały tlen opozycji. Uderzały nie dlatego, że są opozycyjne, ale dlatego, że są wolne. Auto­rytarna władza chciała je zniszczyć, ale na szczęście nie umia­ła. Po wyborach podejmie kolejną próbę. Chyba że wcześniej przegra. Z ich pomocą.
Gdy czytają Państwo ten tekst, wybory są już przeszłoś­cią. Ale to tylko maty antrakt. Za chwilę wakacje, a tuż po nich 10 tygodni, które zdecydują o losie Polski na dekadę albo dłu­żej. Strach o utratę władzy u jednych zderzy się z nadzieją na normalność w Polsce u drugich, Do przerwy mamy wynik w okolicach remisu. Ale na końcu żadnego remisu nie będzie. Będzie albo triumf, albo klęska.
Tomasz Lis

Lekcja majowa

Miał być„remis ze wskazaniem na PiS” wyszło zde­cydowane zwycięstwo PiS. Siedmiopunktowa przewaga Zjednoczonej Prawicy nad Koalicją Europejską jeszcze w noc wyborczą wydawała się nieprawdopodobna. Ale fakty są nieubłagane: partia Jarosła­wa Kaczyńskiego wygrała eurowybory; w południowo-wschodnich okręgach uzyskała nadwyżkę niemal druzgocącą, kilku kandydatów pobiło krajowe rekordy poparcia (500 tys. głosów na Beatę Szydło robi wrażenie). Zważywszy że to głosowanie miało być dla opozycji najłatwiejsze, a po przebiegu wyborów samorządowych spodziewano się nowej antypisowskiej mobi­lizacji wielkich miast, w sumie dla Koalicji wyniki są bardziej niż rozczarowujące, a nastroje zrozumiale podłe. Choć, formalnie, klęski przecież nie ma: prawie 40 proc. głosów oddanych na KE jest rezultatem przyzwoitym. Opozycyjni politycy powtarzają, że maj jeszcze nie przesądza o wynikach października - ale co mają mówić? I tak niemal wszyscy wróżą dziś łatwe, przygniatające zwycięstwo PiS w wyborach parlamentarnych. Jeśli ta prognoza ma się nie spełnić, opozycja (wiem, że łatwo tak radzić) musi się jak najszybciej otrząsnąć z przygnębienia, nie za­nurzać za głęboko w wewnętrzne rozrachunki. Ale najważniejsze, to w miarę poprawnie odczytać, co się stało.
   My w POLITYCE też nad tym się zastanawiamy; za tydzień, mając już więcej danych, przygotujemy kolejne porcje opinii i analiz. Tymczasem kilka najogólniejszych, pospiesznych obserwacji. Po pierwsze, potwier­dziła się głęboka polaryzacja polskiej polityki. Mimo utyskiwań orędowników tzw. trzecich sił na „wyniszczający duopolu Popisu” prawie 85 proc. głosujących postanowiło wziąć osobiście udział w starciu PiS-KE, uznając, jak widać, jego sens i autentyczność.
Po drugie: ta dwubiegunowość oznaczą też, w praktyce, dwudzielność, czyli że potencjały proPiS i antyPiS pozostają, wbrew pozo­rom, wyrównane. KE wespół z Wiosną zgromadziła ok. 45 proc. głosów, czyli dokładnie tyle samo, co antyPiS (w innym układzie partyjnym) w wyborach sejmikowych w 2018 r. i co Zjednoczona Prawica obecnie. Po trzecie, zaskoczyła frekwencja. Pobite zostały wszystkie wcześniejsze rekordy. Jednak mobilizacja elektoratu nie zadziałała na korzyść „opcji europejskiej” przeciwnie, zwiększyła skalę zwycięstwa PiS. Okazało się, że miasta, poza największymi, były znacznie mniej politycznie pobudzone niż otaczająca je tzw. prowincja. To poważne ostrzeżenie dla Koalicji i wskazówka, żeby przeorientować kampanię.

Istotna, zwłaszcza w perspektywie jesiennych wyborów, jest kolejna, pokrewna, obserwacja: kampania opozycji musi być aktywniejsza. Oczywiście, że PiS dysponuje nieporównanie więk­szymi pieniędzmi i środkami perswazji niż przeciwnicy, a to, co wy­prawiała telewizja, którą wstyd nazywać publiczną, jest właściwie ewenementem w skali światowej i faktycznie przypomina jakieś wzorce północnokoreańskie. PiS w tej batalii użył zresztą wszyst­kich dział: obiecał wyborcom 40 mld zł do ręki, wypłaty uruchomił tak, aby zaczęły trafiać„do portfeli Polaków'” w rytmie wyborczym (portfele uznano za miarę wolności i europejskości); rzucił na wy­borczą szalę gejów, Żydów, Niemców, Matkę Boską, Kościół, euro i krowę plus. Jeśli do tego dodać znakomitą ogólnie koniunkturę gospodarczą, minimalne bezrobocie i wzrosty płac - 45-procentowe poparcie dla partii władzy nie oszałamia, zwłaszcza że w do­mach tradycyjnie pozostała ponad połowa wyborców. Ale też więź PiS z jego wyborcami okazała się na tyle silna, że żaden głośny skandal nie spowodował odpływu elektoratu w stronę opozy­cji. Ba, wygląda na to, że nawet film Sekielskich zmobilizował część tradycyjnego elektoratu, zwłaszcza z tzw. pasa biblijnego, do „obrony Kościoła” i głosowania na PiS. Szansa dla opozycji w tym, że PiS wystrzelał już mnóstwo najcięższej amunicji i trud­niej mu będzie stosować taktykę „więcej tego samego”.
   Kolejna uwaga: logika polaryzacji jest bezwzględna i byłoby niedorzecznością, gdyby po majowych wyborach któryś z człon­ków Koalicji próbował ten projekt porzucić (tu najbardziej po­datny na rozłam jest PSL), skazując się albo na polityczny hazard, albo wchłonięcie przez PiS. Nie wydaje się jednak sensowne po­szerzanie KE poza granice rozsądku. Lewica, mimo słabego wyni­ku Wiosny i tradycyjnie marginalnego Razem, ma szansę być real­ną trzecią siłą w przyszłych wyborach i raczej zwiększa potencjał opozycji, niż go rozbija. Ale pytanie, czy skłócone, egocentryczne środowiska lewicowe zdołają się jakoś organizacyjnie poucierać? Majowy zimny prysznic powinien działać otrzeźwiająco, ale rozu­miem tych, którzy w to nie Wierzą.
   Wyniki wyborów zostawiły też miejsce na osobną inicjatywę polityczną po stronie opozycji, jaką miał być ewentualny „ruch 4 czerwca”. Opozycja bardzo potrzebuje rozszerzenia partyjnej formuły o sojusz z demokratycznymi środowiskami, zwłaszcza samorządowym do tego planowane na 4 czerwca gdańskie Święto Wolności i Solidarności dobrze się nadaje. Pomysł ewentu­alnej wspólnej „samorządowej” listy do Senatu, pod patronatem lub tylko życzliwą protekcją Donalda Tuska, jest wart podjęcia.
W ogóle jest wskazane, aby w Gdańsku, po opadnięciu powy­borczych negatywnych emocji, nastąpił restart decydującego i kampanii wyborczej - nawet nie w sensie technicznym, ale ideowym.

Cała dzisiejsza demokratyczna opozycja broniąca zasad kon­stytucji III RP, prozachodniego kursu, honoru twórców Wolnej Polski, sukcesów transformacji - właśnie w rocznicy 4 czerwca może zaczepić swoją narrację, broniąc się przed nieprawdziwą, zakłamaną, skarykaturyzowaną, alternatywną historią III RP według Kaczyńskiego. Bez odzyskania własnej historii dzisiejsza opozycja będzie tylko odbiciem, refleksem PiS, a wyborcy będą ją popierać jako mniejsze zło. W obecnych warunkach politycznych opozycyjność wobec PiS powinna zostać wbudowana w znacznie szerszy przekaz. Koalicja potrzebuje własnej legendy, ale i agendy, podjęcia porzuconych czy pominiętych w kampanii tematów: zmian klima­tycznych, ochrony środowiska, służby zdrowia, przyszłości edukacji, polityki społecznej czy senioralnej.
   Opozycja wciąż może wygrać jesienne wybory, wciąż ma rezerwę utraconych lub zobojętniałych wyborców, lecz powinna im dać to, co Kaczyński daje swoim: ducha wspólnoty, poczucie własnej - i własnych - wartości, spójny plan na przyszłość.
To dramatyczny wniosek z przegranych majowych wyborów.
 Jerzy Baczyński

Julia i przyjaciele

Bez względu na wynik wyborów wyrazy uzna­nia i podziwu należą się niezależnym mediom, w tym „Gazecie Wybor­czej”, TVN i braciom Sekielskim. Bez nich wynik wyborów byłby trochę inny Od unijnej szmaty i srebrnych interesów, po szmat ziemi (15 ha) kupionej od Kościoła przez premie­ra Morawieckiego - „Gazeta” nie ustawała w odsłanianiu prawdy, dlatego ma tylu wrogów.
   Jednym z ostatnich odkryć „Gazety” jest dyskretny klub towarzysko-polityczny Julia i Przyjaciele, położony w sa­mym centrum Warszawy. Lokalizacja wymarzona, dwa kroki od Belwederu, Ministerstwa Obrony i od Kancelarii Premiera, o barani skok od Trybunału Konstytucyjnego, za to daleko od Czerskiej. Design i stylizacja zapewniają ciepłą, przytulną atmosferę, którą roztacza gospodyni lokalu mgr Julia Przyłębska. Gospodarz lokalu przebywa dużo poza domem, co przyczynia się do niekrępującej atmosfery, jaką potrafi stworzyć tylko kobieta.
   W mieszkaniu Julii Przyłębskiej na Szucha prezes Try­bunału Konstytucyjnego spotyka niektóre z najważniej­szych osób z obozu władzy, na czele z jego prawdziwym władcą - prezesem Kaczyńskim i przybocznym pre­mierem Morawieckim. Media prorządowe usiłują nam wmówić, że są to spotkania apolityczne, niemające nic wspólnego z działalnością gospodyni ani gości, mowa jest głównie o Myszce Miki i o kotach. Kto chce - niech wie­rzy. Kaczyński przyznał niedawno, że lubi bywać u pani Przyłębskiej i nie powiedział, że prywatne kontakty szefa partii rządzącej z szefową najwyższego Trybunału są nie­stosowne. Jednocześnie prawicowe media co pewien czas międlą jedną i tę samą sensację, że kiedyś prezes Rzepliński współpracował przy pisaniu jakiejś ustawy z Platformą. Kiedy prezes PiS regularnie bywa u prezes Trybunału, to jest cacy, kiedy inny prezes Trybunału spo­tkał się z politykami PO - to jest be.
   Prototypem spotkań w mieszkaniu na Szucha jest „gabinet kuchenny” izraelskiej premier Gołdy Meir w la­tach 70. ubiegłego wieku. Premier Izraela miała w zwycza­ju podejmować najbliższych, zaufanych współpracow­ników w swojej niewielkiej kuchni. Była osobą skromną; w Palestynie, jeszcze za czasów brytyjskich, najpierw mieszkała w kibucu, a nigdy w eleganckim apartamentowcu. Przez cztery lata mieszkała w skromnej rezyden­cji premiera.
   Ubrana w fartuszek (podobnie jak Indira Gandhi) pre­mier Gołda w kuchni robiła wszystko sama, w każdą so­botę była gefilte fish, rosół, szarlotka albo sernik własnej roboty i koniecznie mocna kawa po turecku, których sze­fowa rządu wypijała około 20 dziennie. Do tego paliła jak smok. Powietrze w kuchni było ciężkie, ale każdy chciał się w nim dusić, choć tylko nieliczni dostąpili zaszczytu. Stałym gościem był gen. Moshe Dayan - minister obrony, jednooki potwór znany z karykatur w PRL, Levi Eshkol - poprzednik Gołdy Meir na stanowisku premiera, Yisrael Galili - wojskowy i polityk. Nadwyżki jedzenia zjadała ro­dzina, wnuk uważał, że sernik babci jest najlepszy, ale Goł­da twierdziła, że nie jest obiektywny. Spotkania w wąskim gronie w kuchni miały charakter nie­oficjalnych obrad faktycznych decy­dentów, co wywoływało sprzeciwy jako sprzeczne z konstytucją. Trójpodział władzy - twierdzili krytycy - dotyczy trzech pokoi, a spotkania w kuchni są nielegalne. Kiedy generał Ariel Sharon został ministrem finansów, zażądał dopuszczenia go do kuchni, na co David Levy - minister spraw zagranicznych - demonstracyjnie kuchnię opuścił.
   W 1972 r. lewicowa partia Mapam zaczęła się otwarcie buntować przeciwko pichceniu polityki w kuchni pani premier. „Żądamy udziału we wszystkich obradach rzą­du. Nie uważamy, że kuchnia Gołdy Meir jest właściwym miejscem dla pichcenia stanowiska koalicji” - głosiła Shulamit Aloni, działaczka na rzecz praw człowieka, późniejsza minister w rządach Icchaka Rabina i Szimona Peresa. Z czasem premier Netanjahu instytucję kuchni zlikwidował, spotykając się w gronie swojego „gabinetu wewnętrznego” gdzie indziej.

Nie wiemy, jak prezes Przyłębska, ale Gołda Meir miała bogate przygotowanie polityczne do swojego urzędu. Nie urodziła się w niczyim salonie, tylko w Kijowie, po­tem w USA studiowała w drugorzędnym koledżu - była m.in. działaczką syjonistyczną i socjalistyczną, wreszcie ministrem pracy oraz pierwszą kobietą ministrem spraw zagranicznych w Izraelu. Nie była feministką. W jej kuchni przebywali sami mężczyźni, być może dlatego, że udział kobiet w polityce był wówczas ograniczony. Mówiono o niej, że wspina się i zabiera drabinę za sobą. Była twarda. Premier Ben Gurion, jeden z twórców państwa Izrael, mó­wił o niej, że jest najlepszym facetem w rządzie. Nazywano ją matką pszczół. Mimo że dużo czasu spędzała w kuchni, odżywiała się skromnie. - Karmi się polityką - mówiono.
   W tym, że Kaczyński, Przyłębska i Morawiecki wzorują się (być może nieświadomie) na gabinecie kuchennym Gołdy Meir, nie ma nic zaskakującego. Izrael jest dla nich wzorem, czego nie ukrywają. Mimo że PiS popsuło, jak mogło, stosunki z Izraelem oraz z diasporą żydowską, jedno i drugie pozostaje dla nich niedościgłym wzorem. Jest to państwo silne, samodzielne, mocarstwo regionalne, otoczone przez żywioł arabski, państwo raczej okupacyjne niż okupowane, konserwatywne i wyznaniowe (choć sama Gołda Meir była niewierząca), innowacyjne, jak mało który kraj na świecie, umiejące bronić swoich interesów, potęga naukowo-technologiczna, eksporter najnowocześniejszej broni. W dodatku tamtejszy premier Netanjahu ma cały czas na karku prokuratora, który ściga go za rozmaite ge­szefty. No i wreszcie Izrael to oczko w głowie USA.
   Diaspora żydowska wspiera swój kraj jak żadna inna - jest znakomicie zorganizowana, zamożna, wykształ­cona, wpływowa, szczodra i czego jeszcze można wy­magać? Nacisk, jaki rządy PiS kładą na stosunki z Polo­nią, potwierdza, że Izrael jest dla nich wzorem. Żydzi zbudowali to, o czym marzą Polacy. Pierwszy warunek - gorsze stosunki z sąsiadami - już osiągnęliśmy. Drugi (bliski sojusz z USA) usiłujemy spełnić. Trzeci - przera­bianie Holokaustu na Polokaust - jest w toku.
Daniel Passent

Melduję, że skończyłem

Parę dni temu z uwagą wysłuchałem wykładu mistrzowskiego ojca Ludwika Wiśniewskie­go. Dominikanin, erudyta, opozycjonista, ideowiec, po wstrząsającym wystąpieniu w czasie pogrzebu prezydenta Pawła Adamowicza w swo­im wykładzie zajął się analizą stanu polskiej polity­ki i polskiego społeczeństwa. Ubolewał nad naszymi podziałami społecznymi, analizował ich przyczyny i znalazł je w sferze intelektualnej, osobowościowej i mentalnej polskich polityków. Ojciec Ludwik skła­da się z samej prawdy i uczciwości. Nie mieści mu się w głowie, że politycy dla doraźnych celów z ogromną dozą cynizmu potrafią oszukiwać społeczeństwo. Nie mieści mu się w głowie również to, że tak duża część społeczeństwa jest podatna na te kłamstwa, a z dru­giej strony tak mało zainteresowana wpływem decy­zji polityków na swoje życie, Drżącym głosem mówił o politykach, którzy jego, ale nie tylko jego zdaniem powinni przejść badania psychiatryczne. Był niesły­chanie przejęty tą analizą i nie znalazł odpowiedzi na pytanie, czym kierują się ludzie, którzy tak bardzo pragną zdobyć i utrzymać władzę. Z wielkim żalem mówił o dystansie, jaki świat obecnej polityki dzie­li od rządu Tadeusza Mazowieckiego, rządu uczci­wych ideowców i intelektualistów. Wykładu słuchali w większości ludzie młodzi. Nie jestem pewien, czy doszło do nich, że ta porażająca diagnoza związana jest z ich przyszłością, o której, mam nadzieję, będą decydowali w najbliższych i kolejnych wyborach. Obserwując to, co dzieje się dzisiaj w przededniu wybo­rów europejskich, jestem zdania, że najlepiej by było, gdyby w naszym kraju cały czas trwała powódź. Po­wódź w okresie przedwyborczym jest okazją do wło­żenia rządowych gumiaków i pokazania, jak bardzo politycy łączą się z poszkodowanymi. W sztabie kry­zysowym pewien pułkownik powiedział: „Melduję, że skierowałem do zagrożonego miejsca 61 żołnierzy Melduję, że to koniec meldunku”. A ja melduję, że to koniec felietonu.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Kiepski bar demokracja

Bardzo lubię czytać Roberta Krasowskiego. Po­chłaniałem kolejne tomy jego trylogii o historii III RP, gdy tylko się ukazywały: „Po południu. Upadek elit solidarnościowych po zdobyciu władzy”, „Czas gniewu. Rozkwit i upadek imperium SLD”, „Czas Kaczyńskiego. Polityka jako wieczny konflikt”.
   Podoba mi się jego absolutnie cyniczny stosunek do świata polityki. Nie, żebym go podzielał, bo ja ciągle wierzę w możliwość choćby trochę lepszych rządów, w to, że kilku polityków na sto zechce kierować się nie tylko interesem własnym i swojej partii. Więc tak, nie porzuciłem wszyst­kich złudzeń, ale z rozkoszą nurzam się w opisowym nihi­lizmie Krasowskiego.
   Teraz dostałem i oczywiście połknąłem na raz rodzaj podsumowania myśli o polityce autora pod tytułem „O de­mokracji w Polsce”. Mój ulubiony Machiavelli nie zawo­dzi. Rzecz jest konkretna, 250 stron, napisana jak zawsze klarownie, ładnie, chwytliwie, jest pełna anegdot i wie­dzy zakulisowej. Efektowne paradoksy gonią ładne grepsy: „Masy tracą serce do demokracji, gdy tracą dochody, elity, gdy tracą marzenia”, „Premierzy urodzili się w Polsce, ale pracowali w partii. Więc myśleli o Polsce jak wszyscy Pola­cy. Po pracy”, „Patrząc na łąkę, człowiek widzi kwiaty, bo­cian widzi żaby. Politycy biją się o władzę, obywatele biją się o wartości”, „Tusk odwoływał się do tego, co było mięk­kie, leniwe, bezmyślne. Kaczyński do tego, co gniewne, zło­śliwe, pamiętliwe”.
   Krasowski: „Cyniczne partie ogłupiały demos, żałos­ny parlament, fanatyczne media. Tak wygląda demokra­cja nad Wisłą. Nie tylko dziś. Tak wyglądała każdego roku. Kiedy w 1989 r. Polacy sięgnęli po demokrację, wierzy­li, że dostali do ręki zaczarowaną różdżkę. Dziś wiemy, że to było złudzenie. Nie dlatego, że Polacy owo cudo popsu­li, ale ponieważ różdżki nie było. Demokracja nie pociąga za sobą lepszej polityki. Ani w Polsce, ani gdzie indziej. (...) Polityka nie stała się narzędziem w rękach demokracji, to demokracja jest kolejnym narzędziem w rękach polityki”.
   A polityka zajęta jest sama sobą i nie ma żadnego zna­czenia dla życia obywateli, społeczeństwa, państwa, wy­bory są kostiumem, nikogo się tak naprawdę nie wybiera, co najwyżej odsuwa od władzy. Słuchając kolejnych argu­mentów Krasowskiego, kiwałem grzecznie i akceptująco główką, ale gdy zamknąłem książkę, zacząłem się zasta­nawiać, czy ja w zasadzie istnieję. Może śnię i tylko mi się wydaje, że siedzę w susharni przy Waryńskiego i piszę ten felieton? A może jestem tylko bohaterem czyjegoś snu i moje 51 lat życia to tak naprawdę zabawa neuronów mię­dzy chrapnięciami jakiegoś kolesia?
   Tak się zastanawiam, bo według Krasowskiego polityka nie ma znaczenia, „rządzenie” jest mitem, wszystko dzie­je się samo. „Kto zatem zbudował w Polsce kapitalizm? Kto wydał rozkazy, kto podjął decyzje? Nikt. Kapitalizm był samosiejką. Gdy przestał być zakazany, sam wyrósł”. Mógłbym się zastanowić, kto zdecydował o przestaniu zakazywania, ale bez czepialstwa. „Skoro rządzenie jest iluzją, którą roztacza przed nami wyobraźnia, co robili po­litycy za zasłoną iluzji? Czym była polska polityka w rze­czywistości odczarowanej z mitów? Czym się zajmowała? Otóż zajmowała się sobą. Była skupiona na sobie. Na oso­bistych ambicjach polityków, na ich karierach, na ich interesach”.
   Gdyby poważnie potraktować wnioski Krasowskiego, to należałoby uznać, że działalność opozycyjna za komuny nie miała żadnego sensu, tak jak żadnego sensu nie mają dzisiejsze wybory. Nie ma znaczenia, że w Warszawie wy­grał Trzaskowski, nie Jaki, co tam Warszawa, żadnego zna­czenia nie będzie miał wynik jesiennych wyborów. PiS, PO, nieważne, Biedroń czy Konfederacja, nieistotne, o wszyst­kim i tak decydują procesy społeczne i kapitał, na które po­litycy i polityka nie mają żadnego wpływu, więcej, nie chcą mieć wpływu. Krasowski jest tak demonicznie cyniczny, że aż w swym cynizmie wydaje mi się jakoś romantyczny. Tak bardzo demitologizuje mity, że z przytupem tworzy nowe, własne, nie kryję, bardzo chwytliwe i atrakcyjne.
   Więc jeżeli lubicie przesłanie spopularyzowane przez Elektryczne Gitary, czyli „wszystko chuj”, a przy oka­zji choć trochę interesujecie się polityką, to jest lektura wprost stworzona dla Was. Bawiłem się świetnie, czytając, zwłaszcza gdy autor chlastał media i inteligencję, bo po­czuwam się do przynależności do obydwu zbiorów i uwiel­biam taki masochizm. Ale kiedy stwierdziłem, że jednak nie jestem snem i istnieję, w kolejnym kroku uznałem, że polityka ma znaczenie i dlatego - bardzo Cię, Robert, prze­praszam - idę na wybory i nawet zabiorę dzieci, by dać im przykład na przyszłość.
Marcin Meller

Cisza wyborcza

Przyglądałem się tej kampanii z pewnego dy­stansu. Zero ludzkiego języka, banialuki i bajki, wszystko podszyte kitem najwyższe­go sortu. Dla przybysza z Marsa musielibyśmy dość cu­dacznie wyglądać, grając w grę „nie ma kasy - czary mary - jest kasa - a co!”. Nic mnie nie chwyciło za serce, jedy­nie wkurw od czasu do czasu, że dzieją się rzeczy podłe w majestacie prawa. W kampanii kłamstwo jest dozwo­lone. „Różne rzeczy się obiecuje, których się potem nie realizuje, na tym polega kampania” - mówi jeden bez śladu rumieńca na policzkach. Drugi, co wyłudził ważne stanowisko, mówi, że dziś „ojczyzny dojnej” by nie rzucił, bo to była nieprawda.
   Ziobro zapowiedział, Morawiecki uruchomił komisję do badania pedofilii wszędzie, nie tylko w Kościele. A więc i w Kalifornii, gdzie Polański miał swój przypadek - tam pojedzie Ziobro, sędzia Laurence J. Rittenband nie żyje od 25 lat, ale dla niego zmartwychwstanie i zezna, jak było. Coś im podpowiem: artysta Marilyn Manson występował w sutannie, łapać go, bo to wstrętna insynuacja. Grany do dziś na dyskotekach Gary Glitter siedzi za pedofilię w pier­dlu w Wietnamie, ale ileż to roboty zbadać, czy poprzez muzykę nie uwodził polskich dzieci, na przykład mnie.
   Gdyby zsumować obietnice i zapowiedzi partyjne, wy­damy rocznie dwa budżety, zwiążemy się z Rosją, z Niem­cami nigdy, polecimy w kosmos, wygnamy z Polski Żydów, będziemy mieli milion świetnych fur elektrycznych i lot­niskowiec. Pognamy tych typków, co udają kobiety i or­ganizują pedaliady. W Lubelskiem będą pełzać kanałami nielegalnie, bo są wynaturzeniem. Leki będą za darmo (głosuję! 2 tysie co dwa miesiące!), pracę będzie miał każ­dy (jaką zechce, zgodnie z marzeniami, płatną 3 tysie euro miesięcznie), za to podatki będą niższe (ale będą wyższe). Będziemy palić węglem nawet wtedy, gdy lody arktyczne i antarktyczne stopnieją całkiem, a uwolniony spod nich metan wybuchnie, bo polscy górnicy potrzebują węgla jak tlenu, najwyżej misie wyginą. Wtedy każdy dostanie apa­rat tlenowy do nurkowania, bo Polska wyląduje pod wodą, ale co tam. I tak już będziemy na Marsie.
   Na tle tego bełkotu jedno zjawisko przykuło moją uwagę: niszczenie ludzi i to na serio, po całości. Nagon­ki stały się specjalnością naszego gatunku. Dorwanego na czymkolwiek, choćby na brukowej intrydze, nale­ży wglebować obcasami tak, by się nie ruszał, nie oddy­chał, był cienki jak żyletka, by zamknął swój hardy dziób na amen, skompromitować go, by znikł, przepadł, nigdy nosa z dziury nie wystawił. W samosądzie jesteśmy arcymistrzami. W kilka dni z Joanny Scheuring-Wielgus zrobiono „matkę Madzi”, która masowo morduje zwie­rzęta wyrzucane z domów. Kłamczuchę, która udaje alergiczkę. I hipokrytkę, co wcześniej broniła zwierząt. Suka, zwyrolka, więc won z nią: „Nie chcemy jej widzieć”; „Jest nikim”. W podobnej sytuacji, gdy jechano po Nie­siołowskim, Tusk stanął w jego obronie w brawurowej przemowie - i uciął sprawie łeb. Biedroń w obronie Jo­anny wielkiej mowy nie walnął, nie pokazał z dumą, kim ta kobieta jest i ile dobra dla kraju robi - nie narzucił jej nałęczki na głowę. To, co zrobiono z Joanną Scheuring-Wielgus, jest okrutne, ale i typowe. Ja jestem przekor­ny, Joannę lubię i cenię bardzo, zawsze staję w obronie ofiary nagonki, hejt po mnie ścieka jak deszcz po gołębiu.
   Do dziś pamiętam nazwiska osób, które w podobnym stylu niszczyły Dorotę Nieznalską, doprowadzając ją na skraj upadku, pozbawiając ją środków do życia i możli­wości wystawiania prac. A gdy po ośmiu latach sąd ją uniewinnił - żaden nie powiedział „przepraszam”. Te­raz patrzę na moją ulubioną dziennikarkę telewizyjną, która zadaje pytania rodem ze szmatławca, powiela po­mówienia, urządza projekcję zła, jakie się w Joannie rze­komo czai. Nie zadaje pytania: „Czy naprawdę w pani domu eksplodował gaz, cudem pani przeżyła, miesz­kać się nie dało, pieniędzy na odbudowę nie było, sąd nie przyznał odszkodowania i musiała się pani przepro­wadzić?”. Scheuring jest pyskata, protestuje z ludem, wpada na utajnione posiedzenia Komisji Weneckiej, ra­tuje sądy, wspiera ruchy uliczne, niepełnosprawnych, jej męża spotykają szykany, tam, gdzie podejmie się pracy, zjawiają się kontrole, firmy są nękane, póki nie odejdzie, więc rezygnuje z pracy, przenoszą się do mieszkania w kamienicy, z kasą krucho, muszą oddać psy, które mieli od 10 lat. Tego dnia pewna kobieta zamknęła psa w skryt­ce dworcowej i zapomniała kodu. Wydano wyrok śmierci na 179 krów, bo ktoś o nie niedbał. Cisza. Zniszczenie do­brego człowieka jest smaczniejsze.
Zbigniew Hołdys

Komisje na pedofilię

Fundacja Nie lękajcie się, PO oraz rząd zapowiadają powołanie komisji, które rozliczą pedofilię. Która propozycja jest najsensowniejsza?

Projekt PiS sprowadza się do powołania państwowej komisji badania pedofilii we wszystkich środowi­skach zawodowych mających do czynienia z dziećmi. Krytykuje się ją za to, że w istocie zmierza do rozmycia problemu pedofilii wśród księży. I taki jest zapewne zamiar PiS, które tak się przykleiło do Kościoła, że teraz musi go bronić, bo inaczej na partię spadnie odium współwiny. Jed­nak sam pomysł badania zjawiska wykorzystywania dzieci we wszystkich instytucjach wychowawczych, także leczni­czych, wydaje się zaczerpnięty ze - stawianej za wzór także przez Fundację Nie lękajcie się - australijskiej Królewskiej Komisji ds. Odpowiedzi Instytucji na Wykorzystywanie Sek­sualne Dzieci. (W ogłoszonym dwa lata temu raporcie koń­cowym z jej prac stwierdzono, że blisko 70 proc. sprawców wywodzi się właśnie z instytucji wyznaniowych, głównie z Kościoła katolickiego). Australijską komisję powołał rząd, a jej członkami byli prawnicy - sędziowie i prokuratorzy w stanie spoczynku, zatem osoby niezależne od nikogo. Mieli duży budżet, więc mogli swobodnie powoływać ekspertów z różnych dziedzin. Przesłuchania przedstawicieli instytucji były publiczne, transmitowane w internecie. Prze­słuchania ofiar - niejawne. Czteroletnie prace doprowadziły do ujawnienia skali i mechanizmów zjawiska, do zebrania materiałów dla organów ścigania - ostatnio na ich podsta­wie skazano kard. George'a Pella.
   Strona rządowa nie przedstawiła jednak szczegółów swojego pomysłu. Premier zapowiedział tylko, że komisja będzie „tak skonstruował, żeby była jak najbardziej wiarygodna”, przez co rozumie udział w niej przedstawicieli opozycji. Ma mieć „odpowiednie prerogatywy do działania, również do pozyskiwania materiałów, które do tej pory były zastrzeżone tylko do działań śledczych”. Zanosi się na powtórkę z komisji ds. Amber Gold lub komisji weryfikacyjnej - czyli na polityczną przepychankę. Nie można wykluczyć, że PiS powoła szybko swoją komisję po to, aby zablokować powstanie innej.

Fundacja Nie lękajcie się chce zbierać podpisy pod projektem obywatelskim, zatem proponowanej Komisji Prawdy i Pojednania nie należy się spodziewać w tej kadencji parlamentu. Według założeń członków komisji powoływałby Sejm spośród kandydatów rekomendowanych przez środowiska prawnicze, lekarskie, psychologiczne i pozarządowe. Przedstawicieli mieliby prezydent i premier. Komisja miałaby uprawnienia śledcze, mogłaby - za pośrednictwem prokuratury - egzekwować udostępnienie dokumentów, wzywać świadków. Badałaby także działanie organów państwa. Oprócz zbierania materiałów, które posłużyłyby do sformułowania rekomendacji do procesów karnych i odszkodowawczych,
działałaby też w imieniu ofiar w postępowaniach karnych oraz cywilnych. I miała uprawnienia strony. Tak szeroko zakrojone zadania mogłyby jednak sprawić, że komisja latami nie zdołałaby zakończyć prac.
   Wspólne dla obu propozycji jest to, że w komisjach nie przewiduje się udziału Kościoła. I dobrze, bo jest on stroną.
A odpowiedzialność kościelną musi egzekwować sam. Natomiast według pomysłu PO w Komisji Prawdy, oprócz trzech sędziów i trzech prokuratorów w stanie spoczynku, powinni też zasiadać przedstawiciele ofiar (również trzech) - co oznacza złamanie zasady bezstronności komisji. Platforma chce też „współpracy” z Kościołem w udostępnianiu komisji archiwów. Czyli stawia na dobrą wolę tej instytucji. Ale nie jest ona konieczna, ponieważ Kościół można zobowiązać do tego specjalną ustawą. Albo zwrócić się do prokuratury, która może zażądać dokumentów, a w razie nieudostępnienia - nawet je zarekwirować. Nie obejmuje ich żadna tajemnica, bo nie dotyczą spowiedzi. Oczywiście pozostaje problem, czy podporządkowana politycznie prokuratura zechce wykonywać swoje obowiązki.
Ewa Siedlecka

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz