poniedziałek, 22 lipca 2019

Bal u prezesa



W polskiej polityce karty wydają się już rozdane, a PiS dzięki socjalnym transferom - teflonowy. Ale przy tak głębokim podziale społeczeństwa wciąż jedno zdarzenie lub ich sekwencja mogą wiele zmienić.

Na początek przenieśmy się niedaleko w przyszłość. Oto tegoroczne październikowe wybory parlamen­tarne zakończyły się bezprecedensowym zwycię­stwem PiS. Wyjątkowo wysoka frekwencja, sięga­jąca rekordowego poziomu 60 proc., sprawiła, że obok PiS próg wyborczy przekroczyła jedynie wąska koalicja zbudowana wokół PO, do której - wskutek zawirowań wokół ostatecznego kształtu list wyborczych, jakie miały miejsce pod koniec sierpnia - nie weszły ostatecznie ani PSL, ani też SLD oraz Wiosna. Formacje te, podobnie jak resztki Kukiz’15, Kon­federacji, a także niewielki lewicowy sojusz skupiony wokół partii Razem, znalazły się poza Sejmem. Za sprawą bezlito­snej metody d’Hondta głównym beneficjentem ponad 20 proc. oddanych na nich wszystkich głosów zostało - podobnie jak w 2015 r. - Prawo i Sprawiedliwość. Również w wyborach do Senatu, mimo wystawienia przez lewicowo-liberalną opozycję wspólnych kandydatów, w większości okręgów zwyciężyli poli­tycy PiS. Na pierwszym posiedzeniu Sejmu, na wniosek klubu parlamentarnego PiS, liczącego 310 posłów, powołano komisję konstytucyjną, na której czele stanął Stanisław Piotrowicz.
   Pracując w znanym z poprzedniej kadencji tempie, w ciągu zaledwie czterech tygodni komisja przygotowała całościową nowelizację ustawy zasadniczej. Z uwagi na wymóg art. 235 konstytucji, przewidujący 60-dniową zwłokę oraz możliwość zażądania przez posłów opozycji przeprowadzenia referendum zatwierdzającego, zrezygnowano jedynie ze zmian w rozdzia­łach I, II oraz XII, gruntownie zmieniając natomiast pozostałe. Wśród nich - z uzasadnieniem konieczności osłabienia szko­dliwej dla kraju polaryzacji politycznej - ten opisujący sposób wyboru prezydenta RP. Zamiast w wyborach powszechnych wyłaniany miał być teraz przez nowe Zgromadzenie Narodowe, złożone nie tylko z Sejmu, Senatu, ale i - by podkreślić zna­czenie, jakie suweren przywiązuje do instytucji samorządu
także z przedstawicieli sejmików wojewódzkich. Prace nad nowelizacją konstytucji w izbie wyższej również były rekordowo krótkie i już w końcu grudnia prezydent Andrzej Duda podpisał znowelizowaną konstytucję, którą prezes PiS uznał za najpiękniejszy prezent noworoczny dla Polski. A w niespełna pół roku później Zgromadzenie Narodowe wybrało Jarosława Kaczyńskiego wyraźną większością głosów na kolejnego pre­zydenta RP.
   Niemożliwa wizja? Ale właściwie dlaczego? Rozważmy jed­nak także drugi wariant. Oto opozycja w środku lata niespo­dziewanie wyrwała się wreszcie ze stanu osłupienia, w jaki po­padła po majowych wyborach do PE. Błyskawicznie stworzyła wielki wspólny blok, a we wrześniu chaos w przepełnionych szkołach doprowadził do kolejnego strajku nauczycieli, który poparło wielu zdesperowanych rodziców, przyłączając się do okupacji szkół. Zapoczątkowało to gwałtowny zwrot w nastro­jach społecznych, pogłębiony następnie przez taśmy ujawnione przez Marka Falentę, które pogrążyły nie tylko premiera Ma­teusza Morawieckiego, ale i kilku prominentnych polityków PiS. W rezultacie antypisowska koalicja uzyskała ponad 3/5 miejsc w Sejmie oraz Senacie i w ciągu kilku kolejnych mie­sięcy nie tylko stworzyła nowy rząd, ale i uruchomiła procedurę impeachmentu wobec prezydenta Andrzeja Dudy. A wio­sną 2020 r. rozpoczął Się przed Trybuna­łem Stanu proces Jarosława Kaczyńskiego oraz kilku członków rządu PiS.

Dramatyczne rozdroże
Zarysowałem oba te scenariusze nie dlatego, abym któryś z nich uważał za szczególnie prawdopodobny. Ocenie czy­telników pozostawiam, który i dlaczego uważają za bardziej fantastyczny. Oba po­kazują jednak, na jakim rozdrożu stanął polski system polityczny w trzy dekady po upadku dyktatury komunistycznej.
Zanim jednak, korzystając z wakacyjnego luzu, zabawię się w futurologa i spróbuję nakreślić jakiś bardziej realistyczny scenariusz, chciałbym wystąpić w bliższej mi roli historyka, starając się wyjaśnić, dlaczego trafiliśmy jako społeczeństwo na to rozdroże.
   Najłatwiej jest wszystko zwalić na przetaczającą się przez Europę i świat falę populizmu oraz ogólny kryzys demokracji liberalnej. Oba te, związane zresztą ze sobą, zjawiska są faktem i nie jest moją intencją ich bagatelizowanie. Jednak nietrud­no zauważyć, że z tą falą na Starym Kontynencie lepiej radzą sobie kraje zachodniej i północnej Europy. Południu naszego kontynentu zaszkodził przedwczesny udział w eksperymencie ze wspólną walutą, natomiast na naszej części wciąż ciąży zło­wrogie dziedzictwo epoki komunistycznej. Najlepiej widać to na obszarze Niemiec, gdzie - mimo wtopienia astronomicz­nych kwot w rewitalizację wschodniej, postenerdowskiej czę­ści państwa - wciąż większą popularnością niż w starych lan­dach cieszą się rozmaitej maści ekstremiści. Po części wynika to z gospodarczego upośledzenia wschodniej części Niemiec, którego nie zdołały do końca przezwyciężyć ponad 2 bln euro wpompowane w ich rozwój, po części jednak z zainfekowania totalitarną mentalnością odziedziczoną po epoce NRD.
   W Polsce opresyjność systemu komunistycznego była oczy­wiście mniejsza niż w NRD, tym niemniej po 1989 r. polska klasa rządząca wszystkich odcieni skwapliwie uwierzyła w mit narodu zjednoczonego w walce o wolność i przepojonego de­mokratycznymi wartościami. Dlatego nikt się specjalnie nie przejmował faktem, że w kolejnych wyborach parlamentarnych frekwencja rzadko przekraczała fundamentalny dla legitymi­zacji całego systemu próg 50 proc. Z jeszcze większym lekce­ważeniem podchodzono do wyników badań socjologicznych prowadzonych przez CBOS od początku lat 90., w których od­setek respondentów odpowiadających twierdząco na pytanie, „czy rządy niedemokratyczne mogą być bardziej pożądane niż demokratyczne", nie spadł aż do 2017 r. nigdy poniżej 30 proc., a zdarzały się okresy - jak w połowie minionej dekady - gdy przekraczał 50 proc.!
   Odpowiedzialność za ten stan rzeczy można też próbować zrzucić na polską szkołę, która zmagając się z niedofinansowaniem i kolejnymi reformami, nie zdołała odejść od ukształtowa­nego wczasach PRL modelu, w którym jej głównym zadaniem pozostawało wypełnienie młodych głów maksymalną ilością informacji. Przygotowanie do pracy zespołowej, a przede wszystkim socjalizacja obywatelska, do której wstępem po­winno było być nadanie realnych kompetencji i obowiązków szkolnym samorządom, konsekwentnie pozostawały na margi­nesie zainteresowań nauczycieli i dyrektorów szkół. Trudno im się jednak dziwić, że zdecydowana większość z nich bagatelizo­wała ten problem, skoro nikt - poza nielicznymi naukowcami i działaczami społecznymi - tego od nich nie oczekiwał. W rzeczywistości bowiem niemal całej klasie politycznej odpowia­dała niska frekwencja, pozwalająca lepiej przewidywać wyniki wyborów, w których uczestniczą głównie tzw. żelazne elekto­raty poszczególnych partii, odpowiadała także absencja kolejnych roczników mło­dych Polaków, traktujących nasze życie publiczne jak skrzyżowanie burdelu z domem wariatów.

Odwet za chude lata
Najgorsze notowania demokracji w po­łowie minionej dekady miały oczywiście związek z rekordowym wówczas bezro­bociem oraz olbrzymią skalą frustracji, zwłaszcza najmłodszej części społeczeń­stwa, jaka narastała od początku transformacji. Problem roz­wiązało wtedy wejście do UE, masowa emigracja zarobkowa, a następnie impuls rozwojowy związany z napływem unij­nych środków. Ten ostatni okazał się na tyle silny, że polska gospodarka jako jedyna w UE stawiła czoła recesyjnej fali powstałej po wybuchu światowego kryzysu gospodarczego w 2008 r. Jednak rządy „ciepłej wody w kranie” doprowadzi­ły do petryfikacji społecznego status quo, symbolizowanego przez katastrofalnie niski poziom zaufania oraz jedne z naj­niższych w Europie wskaźniki członkostwa w partiach poli­tycznych i wszelkich stowarzyszeniach. Towarzyszyło temu pogłębianie się różnic między najbogatszymi regionami, skupionymi wokół głównych metropolii z Warszawą na czele a resztą kraju. Dla przykładu: o ile w latach 2000-10 PKB na głowę mieszkańca wzrósł w mazurskim Ełku z 11 do 19,7 tys. zł, to w stolicy w tym samym czasie zwiększył się z 54,9 do 112 tys. zł.
   W 2008 r. szacowano, że 5,6 proc. Polaków żyje poniżej mi­nimum egzystencji, zaś po sześciu latach nieprzerwanego wzrostu gospodarczego ten odsetek zwiększył się do 7,4 proc. Działo się tak, ponieważ szybkiemu powiększaniu się PKB nie towarzyszył równie znaczący wzrost płac. W 2014 r. udział płac w polskim PKB wyniósł 46 proc., podczas gdy średnia dla całej UE była o 10 proc. wyższa. Jej zwiększenie o zaledwie jeden procent dałoby każdemu z 16 mln pracujących Polaków wzrost dochodów o blisko 350 USD. Tak się nie stało, dlatego rosło niezadowolenie mieszkańców mniejszych ośrodków, w których nie odczuwano zbyt wielkiej satysfakcji ani z budowy kolej­nych odcinków autostrad, ani też ze stadionów otworzonych w 2012 r. z okazji mistrzostw Europy w piłce nożnej. Niepokój budziło zaś zamykanie kolejnych połączeń kolejowych, urzę­dów pocztowych, a nawet posterunków policji, których liczba spadła w latach 2007-15 o ponad połowę - z 817 do zaledwie 399. Wszystkie te decyzje rząd Tuska uzasadniał racjonalizacją wydatków, ale wśród ludzi mieszkających na wsi oraz w mniejszych miejscowościach powodowało to wrażenie opuszczenia przez państwo.
   Z tej perspektywy zwycięstwo Andrzeja Dudy, a następnie PiS w 2015 r. nie wydaję się zaskoczeniem. Nie powinna także dziwić skuteczność polityki społecznej prawicowego rządu, zasilonego środkami z lepiej uszczelnionego systemu podat­kowego, co pozostaje zresztą jedyną udaną reformą przepro­wadzoną przez minione cztery lata. Na tyle udaną, by w po­łączeniu ze znakomitą koniunkturą gospodarczą utrzymać wysokie notowania i myśleć z optymizmem o drugiej kadencji. Dziwi natomiast naiwność wielu prominentnych przedstawi­cieli lewicowych i liberalnych elit, które przez kilka lat próbo­wały zbudować ruch protestu przeciwko rządom PiS, koncentrując się na obronie niezależności prokuratury oraz sądownic­twa, o których wszyscy wiedzieli, że od lat działały coraz gorzej, budząc wręcz w niż­szych warstwach społeczeństwa auten­tyczną agresję. Niestety smutna prawda jest taka, że PiS nie musiał przeprowadzać idiotycznych kampanii billboardowych wymierzonych w sędziów, aby przekonać do swej wojny z Temidą większość Pola­ków. Sędziowie bowiem swoją niechęcią do jakichkolwiek zmian, demonstrowaną przez lata, stworzyli idealną wręcz atmos­ferę do takiego ataku. Ich niepodatność na jakąkolwiek zewnętrzną krytykę najlepiej pokazało zgodne odrzucenie przez całą korporację kosmetycznej i czysto organi­zacyjnej reformy Gowina z początku obecnej dekady, gdy był jeszcze ministrem sprawiedliwości w rządzie Tuska, a pole­gającej na przesunięciu części sędziów z mniej obciążonych sądów do tych zawalonych sprawami.

Kto zostanie w grze
W istocie rzeczy, gdyby kierować się wyłącznie kryterium społecznego przyzwolenia, to pisowska większość w parlamen­cie mogła pójść znacznie dalej na drodze tworzenia systemu demokracji nieliberalnej. Jeśli tak się nie stało, to przesądziła o tym zagraniczna presja, głównie zresztą ze strony Waszyng­tonu, a nie europejskich stolic z Brukselą na czele.
Demokracją nieliberalną, albo nieco inaczej: demokracją narodową, nazywam system polityczny budowany w Polsce od 2015 r. Nie podzielam bowiem poglądu tych politologów i konstytucjonalistów, którzy twierdzą, że jedyną możliwą formą demokracji jest ta opatrzona przymiotnikiem liberalna. Tak nie jest i potwierdziły to wyniki zarówno ubiegłorocznych wyborów samorządowych, jak i majowego głosowania do PE. Przez trzy poprzedzające te elekcje lata często słyszałem, że nie będzie już demokratycznych wyborów, bowiem podważono niezależność sądownictwa na czele z TK i SN, w efekcie czego nie będzie już gwaranta uczciwości głosowania. A jednak po żadnym z tych głosowań nie usłyszałem zarzutu nierzetelności.
   Teraz z kolei słyszę, że PiS będzie fałszowało, dopiero gdy zagrozi mu porażka. Mam na to niezmiennie tę samą odpo­wiedź: wiara, że to sądy, a nie sami obywatele są gwarantem uczciwości głosowania, trąci naiwnością i wskazuje na słabą znajomość dziejów demokracji w Europie i na świecie. To, że takich obywateli nie mamy zbyt wielu, a mam wrażenie, że wręcz zaczyna ich ubywać, nie jest jednak rezultatem rządów PiS, ale wspomnianych błędów i zaniechań edukacyjnych na­warstwiających się przez trzy ostatnie dekady. Paradoksalnie to właśnie gwałtowny spór wokół oceny stopnia zagrożenia demokratycznych standardów pod rządami PiS sprawił, że we wspomnianych badaniach CBOS zaczęła się w ostatnich dwóch latach zmniejszać liczba zwolenników rządów silnej ręki. Wbrew pozorom bowiem, choć sporo z nich to rzeczywi­ście wyborcy PiS, są też wśród nich sympatycy innych partii oraz - co skądinąd logiczne - liczni Polacy bojkotujący wszelkie wybory.
   Patrząc na ostatnie sondaże, wielu przeciwników PiS zadaje sobie obecnie pytanie: czy opozycja mogła przez cztery lata rzą­dów PiS zrobić więcej? Oczywiście. Na przykład nie stosować histerycznej, nieadekwatnej do sytuacji retoryki, która utwier­dzała jedynie w gniewie tych już od dawna przekonanych, ale odstraszała potencjalnych zwolenników, niedostrzegających jednak codziennie czającego się tuż za rogiem państwa policyjnego. Można też było pójść śladami najzdolniejszego po­sła PO Krzysztofa Brejzy, który działając w pojedynkę, zadał obozowi władzy wię­cej celnych ciosów niż setka innych par­lamentarzystów tej partii razem wziętych. Generalnie prorządowi propagandziści mieliby trudniejszy orzech do zgryzie­nia, gdyby to nie PO, ale pozbawiona ba­gażu ośmioletniego sprawowania władzy Nowoczesna wygrała trwającą do końca 2016 r. rywalizację o miano głównej siły opozycyjnej. Jednak nawet to nie przewa­żyłoby korzystnego dla PiS trendu, wyni­kającego z przeprowadzenia olbrzymich transferów socjalnych. Bowiem przed czterema laty prezes Kaczyński zaprosił miliony Polaków mieszkających poza największymi miastami na bal i biada tym, którzy będą próbowali go przerwać. Tym zresztą od dawna straszą i z każdym tygodniem przybliżającym nas do dnia wyborów będą straszyły z coraz większą intensyw­nością wszystkie media sprzyjające PiS.
   Pomyślny dla PiS trend w nastrojach społecznych jest dziś oczywistością i podzielonej opozycji trudno będzie go odwró­cić. Wciąż jednak nie jest jasne, czy jesienią do Sejmu wejdą - co uważam za prawdopodobne - kandydaci z zaledwie dwóch list wyborczych, czy też uda się to jeszcze komuś innemu. A od tego, a nie tylko od liczby głosów oddanych na dwóch głównych graczy, zależeć będzie ostateczny podział mandatów. Później zaś zacznie się kampania przed najbardziej nieprzewidywal­nym z polskich wyborów głosowaniem, czyli tym na prezy­denta. Prezydenta, bez wsparcia którego, nie mając 3/5 głosów w Sejmie, można jedynie administrować państwem. Patrząc na kolejne z sześciu elekcji głowy państwa, jakie mamy już za sobą, nietrudno zauważyć, że zazwyczaj powodowały one znacznie głębsze zawirowania na partyjnej scenie niż wybory parlamentarne. Być może zatem balu prezesa zakłóci dopiero przyszłoroczna prezydencka ruletka.
Antoni Dudek
Prof.drhab. Antoni Dudek jest historykiem i politologiem, wykładowcą UKSW. We wrześniu ukaże się jego nowa książka „Od Mazowieckiego do Suchockiej.
Polskie rządy wiatach 1989-1993".
 

1 komentarz: