Kłamstwo i sprawiedliwość
PiS idzie jak zwykle na chama. Prowadzi
kampanię pod hasłem „wiarygodność” akurat w momencie, gdy pokazuje, jak mało
jest wiarygodne.
Jak to było?
„Wysyłamy do Europy najsilniejszą ekipę”, „Będziemy się twardo bić o interesy
Polski”, „Polacy zobaczą, jak bardzo liczą się z nami w Unii”. Minął miesiąc z
okładem. Nadeszło „sprawdzam” i widzimy jak na dłoni, jakąż to ekipę wysłało
PiS do Europy. Grupka drugorzędnych postaci, bez autorytetu, bez przyjaciół i
bez partnerów, otoczona złą sławą i skazana na kompletny margines. Do tego, co
w Unii jest rzadkie, odrzucana ostentacyjnie, upokarzana demonstracyjnie.
Ktoś mógłby
powiedzieć, że w Parlamencie Europejskim delegacja PiS traktowana jest tak, by
czuła się komfortowo w znajomym sobie klimacie, czyli tak jak traktuje w Polsce
opozycję. Jest to jednak o tyle niezasłużone, że PiS traktuje tak opozycję, bo
takie jest i dlatego też jest tak traktowane w Unii, a nie dlatego, że taka jest parlamentarna większość. To są po prostu
specjalne reguły stworzone dla intruzów, którym nie można pokazać drzwi, ale
można pokazać miejsce w szeregu.
Przyznam szczerze,
że musiałem stoczyć trudną walkę, by pokonać schadenfreude na wieść o kolejnej klęsce
Beaty Szydło w Europie. Bo jednak, czy tego chcę, czy nie, reprezentuje ona
nie tylko PiS, ale i Polskę. Jej upokarzająca porażka pokazuje więc, jak nisko
upadł autorytet państwa, jeszcze niedawno w Europie traktowanego i poważnie, i
życzliwie. Walka z schadenfreude była trudna, bo kara, jaką poniosła niedawna
wicepremier, jest uzasadniona, a despekt - całkowicie zrozumiały.
Przypadek Beaty
Szydło to jednak coś więcej niż jej osobista historia. To egzemplifikacja. Jej
działania, zachowania i losy są ilustracją tego, jakie jest PiS i jaka jest
rzeczywista pozycja PiS - w sprawie Europy i w Europie. Jest tylko jedna rzecz
równie wielka jak arogancja prezentowana przez polityków PiS w Polsce. To ich
kompleksy, gdy lądują oni na europejskich salonach.
Tu straszna buta,
tam pełne zakłopotania uśmiechy, tu opozycja traktowana z buta, tam
konsternacja, że na każdym kroku jest czarna polewka, tu bezgraniczny tupet,
tam niezgrabne selfie z informacją, że mamy już swoje skrzynki pocztowe, tu
chowanie europejskich flag, tam czekanie na przelew w euro, tu podniesiony
głos, tam ściszone jęki po kolejnych porażkach. No, ewentualnie oburzone wpisy
pani Mazurek, która oburzać się jednak nie powinna. Czyż nie ona dziwiła się w
swoim czasie, że nielubiany dziennikarz jeszcze nie dostał łomotu? Czy to nie
ona nie popierała, ale rozumiała, że bandyterka ruszyła z kopniakami na
działaczy KOD? To niech teraz przynajmniej nie kwili i pomilczy.
Beata Szydło z tonu
już spuściła. Pamiętają Państwo jej wrzaskliwe wystąpienie w Sejmie z wezwaniem
do „chorej” Europy, by wstała z kolan? No to wstała. To są dwie strony tej
samej monety. Jak tu się chciało, żeby była „nasza chata z kraja”, to tam
pozostaje nerwowe przestępowanie z nogi na nogę w kącie sali.
Czas, by państwo z
PiS w końcu przyjęli do wiadomości, że ich koleżanki i koledzy z europarlamentu
żyją na co dzień w normalnych, demokratycznych krajach, gdzie pewne zasady są
przez wszystkich respektowane, gdzie chamstwo i prostactwo nie są tolerowane,
żyją w krajach, w których publiczkę media nie mówią Goebbelsem, ale rzetelnie
informują. 0ni naprawdę wiedzą, co się u nas wyrabia. Dokładnie wiedzą, kto
jest kim, co kto zrobił i jak się zachowywał.
Elektoratowi PiS
może oczywiście nie przeszkadzać chowanie europejskich flag, mogą mu nie
wadzić antyunijne filipiki, może mu wisieć łamanie konstytucji, może go nie
obchodzić, gdy w sprawie wypadku pani Szydło dowody „są uszkodzone”, może mieć
gdzieś, że ktoś jest dwa lata na wicepremierowej synekurze, może nawet mieć
centralnie gdzieś wrzaski „nam się te pieniądze należały”. Ale Europa to
wszystko widzi, słyszy i ocenia. Wyrzucić intruzów z klubu nie może, ale do
stołu ich nie dopuszcza.
Można oczywiście tę
Europę spróbować polubić, starać się ją do siebie przekonać, może nawet nauczyć
się języka i zdobyć kilku przyjaciół. Szczerze tego Beacie Szydło życzę, bo
wtedy zrobiłaby tam kilka sensownych rzeczy a tu sensowne rzeczy by mówiła.
Ale nie mam złudzeń. Czego na stażu w europarlamencie nauczyli się panowie
Ziobro i Kurski? Jeden - jak niszczyć wymiar sprawiedliwości, drugi - jak
zgnoić publiczne media. Nasza tzw. prawica na europejskie korepetycje jest
wybitnie odporna.
PiS w kampanii
europejskiej kolejny raz okłamało Polaków. Trzeba to powtarzać, bo teraz
próbuje ich okłamać znowu. A koszt może być nieskończenie wyższy. Gdy pani
Szydło z koleżankami będą kasować euro, Polacy dostaną rachunki za kłamstwa,
nieudolność i zwykłą głupotę władzy która tę nieszczęsną delegację do Brukseli
wystawiła.
Tomasz Lis
Szóstką w piątkę
Opozycja wreszcie przerwała milczenie.
Platforma Obywatelska, występująca pod szyldem Koalicji Obywatelskiej, ogłosiła
główne punkty programu wyborczego nazwane „szóstką Schetyny”. Niektóre brzmią
ogólnikowo (np. te dotyczące służby zdrowia), inne wymagają doprecyzowania i
wyjaśnień (choćby plan podwyżek najniższych wynagrodzeń), ale jak na formację,
o której przed tygodniem PiS mówił jako politycznym zombie, KO nieoczekiwanie
wymierzyła władzy kilka bardzo celnych i ciężkich ciosów. Efekt zaskoczenia po
stronie obozu rządzącego był aż nadto widoczny: tuż po wystąpieniu Grzegorza
Schetyny głos zabrał Jarosław Kaczyński, przedstawiając partyjne „jedynki” co
zapewne miało medialnie przykryć Forum KO. Prezes PiS był jednak wyraźnie
skonsternowany, ograniczył się do odczytania jakichś w połowie nierozpoznawalnych
nazwisk, nie odnosząc się ani słowem, ani aluzją, ani jedną insynuacją do
programu opozycji. Zupełnie nie w jego stylu. Zatkało także zwykle sprawną
maszynę propagandową PiS: poza rutynową kpiną rzeczniczki partii nie było
reakcji, polemiki; zdaje się, że wciąż trwa poszukiwanie odpowiedniej
odpowiedzi.
Przede wszystkim podważona została
lansowana przez PiS teza, że opozycja nie ma żadnego planu, pomysłu, programu.
No więc już ma. Co więcej, teraz to opozycja przejmuje inicjatywę, bo od czasu
„piątki Kaczyńskiego” PiS właściwie niczego nowego nie zaproponował.
Wypowiedzi premiera Morawieckiego w Katowicach sugerowały jedynie, że partia do
końca sierpnia przedstawi jakieś plany dotyczące poprawy służby zdrowia, walki
ze smogiem, wsparcia dla młodzieży i seniorom. Tymczasem wszystkie te obszary
zostały już przez PO/KO wskazane jako własne pole programowe i zajęte mniej lub
bardziej konkretnymi propozycjami. Cokolwiek teraz władza ogłosi, będzie
zmuszona, otwarcie lub pośrednio, wejść w polemikę z planami i deklaracjami
opozycji. A to bardzo niekomfortowa sytuacja, bo do tej pory rządzący
znajdowali się w sytuacji monopolu narracyjnego. Po raz pierwszy od trzech lat
to opozycja wybrała, i to bardzo niedogodne dla PiS, punkty starcia. KO
zamierza bowiem atakować władzę oskarżeniami o doprowadzenie do ciężkiej „choroby
państwa”, wskazując, obszar po obszarze, zaniedbania, błędy, niekompetencję i
prywatę partyjnych nominatów. A tu przykładów jest pod dostatkiem i każdy dzień
przynosi następne.
Z tego punktu widzenia priorytety
programowe zostały dobrze wytypowane. Praworządność, służba zdrowia, polityka
senioralna, oświata, ochrona środowiska to tematy, którymi można do woli
grillować PiS. Jednocześnie „szóstka Schetyny” jest niezłą propagandową odpowiedzią
na „piątkę Kaczyńskiego”. Przypomnijmy, że propozycje PiS obejmowały 500 zł na
każde dziecko, obniżkę pierwszego progu PIT i likwidację PIT dla młodych, 13.
emeryturę oraz - na doczepkę - autobusy lokalne. Potem jeszcze doszła tzw.
Świnia plus. Cały ten program ogranicza się niemal wyłącznie do bezpośrednich
transferów pieniężnych. Opozycji łatwo będzie wykazać, że wypłaty - w sumie
najprostsze, co każdy rząd może zrobić - zastąpiły politykę państwa. A jeśli
już podejmowane były przedsięwzięcia zwane reformami, to okazywały się
nieporadne, destrukcyjne, chaotyczne, jak w oświacie, wojsku, dyplomacji, energetyce,
wymiarze sprawiedliwości itd. PO deklarując, że „nic, co zostało dane, nie będzie
odebrane” zaoferowała więc wyborcom swoisty program „PiS plus”. To znaczy: nie
ruszymy „piątki” bo to prawa nabyte, a dodajemy „szóstkę” i jeszcze dużo
więcej, jeśli chodzi o poprawę jakości państwa. W ten sposób „morderczy dla
opozycji” plan Kaczyńskiego zostaje otoczony - ostatnio to modne określenie -
kordonem sanitarnym. Cokolwiek jeszcze „PiS da” da to również opozycja, ale ona
da to, czego PiS dać nie może i nie potrafi - czyli „uzdrowienie” usług i
instytucji publicznych. Takie jest główne przesłanie. W konkurencji na
wiarygodność to od razu wyrównuje szanse: KO rzeczywiście nie ma wielkiej wiarygodności
jako „dawca pieniędzy” za to PiS nie ma żadnej wiarygodności w reformowaniu,
realnej naprawie państwa.
Rozsądna jest też polityczna lokalizacja
programu KO. Ma on wyraźnie charakter centrolewicowy czy raczej socjalliberalny.
To oznacza zwrot, bo jeszcze niedawno Grzegorz Schetyna mówiło konieczności
utrzymania konserwatywnej kotwicy PO, jej chadeckiego, centroprawicowego,
ludowego charakteru. Ale teraz PO chyba inaczej odczytuje naturę naszych
politycznych podziałów. Proszę przeczytać w tym wydaniu POLITYKI wywiad z prof.
Piotrem Radkiewiczem liczne badania i analizy potwierdzają istnienie w Polsce
dwóch dominujących, trwałych, wielkich formacji mentalnych i ideowych -
„komunitarnej” wspólnotowej, oraz liberalnej, indywidualistyczne, obsługiwanych
polityczni przez PiS i PO. Jeśli tak jest, Schetyna robi słusznie rezygnując z
odbijania wyborców PiS i opuszczając terytoriom przeciwnika. Słusznie też KO
proponuje program na tyle szeroki i wolny od radykalizmów, aby zmieściły się
pod nim wszystkie formacje „liberalne”, niepisowskie. Światopoglądowe, zwykle
najbardziej kontrowersyjne punkty programu (tu: poparcie dla związków
partnerskich, in vitro, obowiązek szczepień, przywrócenie handlu w niedzielę)
mają dziś tak znaczne poparcie społeczne, że nie stanowią ryzyka wyborczego.
Więc ogłoszony program może być równie dobrze podbudową szerszej koalicji, co
ewentualnego samodzielnego wyborczego startu PO.
Jest jeszcze jeden ważny przekaz„programu
Schetyny”. Otóż KO wyraźnie zwraca się do „pracujących” a nie tylko, co zawsze
eksponował PiS, do „potrzebujących”. Bonusy socjalne mają być wiązane z pracą
(skłaniać do przedłużenia aktywności zawodowej, wychodzenia z szarej strefy
itp.), a nie z samym faktem istnienia. Wielu komentatorów rzuciło się te
pomysły krytykować, że populistyczne, i skąd będą pieniądze, lub że za mało
populistyczne, zbyt skomplikowane i „konkretnej oferty PiS” nie przebiją. Ale
kto wie? O pracujących, o podatników, przedsiębiorców, klasę średnią, fachowców
(„elity”), finansujących wyborcze prezenty PiS, rzeczywiście jakoś nikt się od
trzech lat nie upominał. PO proponuje więc swoistą kontrrewolucję narracyjną.
Ryzykowne to, ale wreszcie jest jakieś. Teraz trzeba zaglądać w sondaże.
Jerzy Baczyński
Wojna i spokój
Zgodnie z jedną z
tez, które krążą po mediach, KE przegrała w europejskich wyborach, ponieważ
dała sobie narzucić gorące tematy wojny kulturowej - aborcję, pedofilię i
gender - na które nie potrafiła odpowiedzieć innym językiem.
To po części prawda; Koalicja wmanewrowana
w spory stawiające sprawy na ostrzu noża czuła się niepewnie i popadła w milczenie,
licząc na to, że to nie one ukształtują postawy wyborców.
Stało się jednak inaczej. Film braci Sekielskich, który
obejrzały w sieci miliony, zogniskował konflikt, który z jednej strony
przyczynił się do wzrostu nastrojów antyklerykalnych, z drugiej zaś
zmobilizował elektorat katolicki, przekonany, że ujawnianie skandalu pedofilii
w Kościele to tylko kolejny pretekst do ataku na ich umiłowaną instytucję. W
rezultacie spora część wyborców postępowych nie zagłosowała na zbyt letni i
umiarkowany antyPiS, lecz na znacznie w tej kwestii radykalniejszą Wiosnę.
Spora zaś część dotąd niegłosujących wyborców wiejskich
pobiegła do urn, by „wesprzeć swojego proboszcza”. Powodem przegranej KE była
więc wojna kulturowa: stan radykalizacji, w którym centrowa koalicja z zasady
nie może czuć się dobrze.
Język wojny
kulturowej nie jest naturalnym językiem liberalnego centrum, które tkwi, coraz
bardziej miażdżone, między młotem lewicy walczącej o kulturową hegemonię a
kowadłem prawicy odpowiadającej reakcyjną mobilizacją. Bo też w ogóle wojna
nie jest układem domyślnym centrum, które od rewolucji woli reformę,
naruszającą status quo powoli i mozolnie. Trudno powiedzieć, kto tak naprawdę
pierwszy wymyślił zasady kulturkampfu: czy był to Antonio Gramsci, który
nauczył lewicę walczyć w sferze symbolicznej, tworząc pojęcie hegemonii
kulturowej? Czy może faszyzujący myśliciele ery Weimaru, którzy odwołali się do
idei prostego człowieka i jego naturalnej ludowej mądrości. Od kiedy jednak nastąpiło
to zwarcie, walka o kulturę stała się wojną domową, która rozrywa społeczeństwa
Zachodu od wewnątrz, coraz bardziej naruszając liberalny konsens oparty na
prymacie społecznego pokoju.
Dziś, i w Polsce, i na świecie, dla sporej
części lewicy i prawicy wojna domowa (jako rewolucja ścierająca się z coraz
gwałtowniejszą reakcją) to ulubiony model polityczny. Tymczasem w bardziej
umiarkowanym centrum, które ceni sobie pokój społeczny, znajdują się i
konserwatyści, i postępowcy, jednoczy ich jednak formuła liberalna, czyli
zasada poszukiwania porozumienia. Można rozmawiać o wszystkim - o aborcji,
pedofilii księży, rozdziale Kościoła i państwa, prawach mniejszości - ale w taki
sposób, by unikać skrajnych oskarżeń, bo te dehumanizują przeciwnika i z góry
uniemożliwiają zawarcie jakiejkolwiek ugody, czyli niezbędnych regulacji prawnych.
Kulturkampf, dokładnie odwrotnie, dąży do jak najszybszego odczłowieczenia
adwersarza, który od razu staje się śmiertelnym wrogiem. Na ostatniej konwencji
PiS Jarosław Kaczyński już nawet nie próbował zbudować żadnego argumentu wokół
swojej wojennej narracji: od razu nazwał opozycję „siłami zła” uciekając się
do ostatecznej - bo teologicznej - formy wykluczenia, której logicznym
następstwem może być już tylko fizyczna eliminacja.
Od kilku lat idea
liberalizmu atakowana jest z prawa i z lewa: za kapitalizm z nieludzką twarzą,
za kosmopolityzm, za lekceważenie religii, a ostatnio także za ekologiczną
katastrofę. Liberalizm okazuje się uniwersalnym chłopcem do bicia, na który
łatwo zrzucić całą winę za zło świata, od kolonialnego gwałtu (lewica) po
przymus wykorzenienia (prawica). Spośród tych krytyków liberalizmu mało kto
jednak pamięta o tym, że tylko doktryna liberalna posługuje się językiem,
który dąży do pokoju społecznego. Tam, gdzie liberalizmu zaczyna brakować, tam
natychmiast wyrasta plemienny język wrogich sobie tożsamości, eskalujący przemoc
symboliczną do ostatecznych granic, poza którymi przestaje być ona symboliczna
i staje się, całkiem realna.
Tam, gdzie liberalna
zasada poszukiwania konsensu przestaje obowiązywać, język kulturkampfu podżega
do wojny. To nie przypadek, że liberalizm wyłonił się po straszliwej traumie
wojen religijnych: „Lewiatan” Thomasa Hobbesa, dzieło założycielskie
liberałów, opowiada o walce, jaką nowe tolerancyjne państwo musi stoczyć z
Behemotem, uosabiającym fanatyzm wszelkiej maści radykałów. Tytułowy Lewiatan,
biblijny smok morski, jest dla Hobbesa symbolem żywiołu wodnego, który gasi
pożar wywołany przez fanatyków i zaprowadza społeczny pokój.
Polscy liberałowie
mówili dotąd chętnie o „ciepłej wodzie w kranie”, przedstawiając polską transformację
jako przede wszystkim sukces w domenie materialnej. Zapomnieli chyba jednak
trochę o tym innym, bardziej symbolicznym użyciu wodnego elementu, jakim dla
Hobbesa jest gaszenie pożaru wojny domowej: o języku, który nie likwiduje
sporów, lecz pozwala wypowiedzieć je na sposób cywilizowany, gdzie słowo civil
oznacza jednocześnie obywatela i człowieka ogłady, nieskłonnego stawiać spraw
na ostrzu noża i walić prosto z mostu, „jak jest”.
Mam jednak wrażenie, że to się zmienia - że
opozycja nauczyła się, iż pomijanie milczeniem niewygodnych tematów narzucanych
przez radykałów z obu stron to strategia nieskuteczna. I teraz naturalnie sięga
do mowy liberalnej, która pozwala wyartykułować sedno konfliktu, zarazem nikogo
nie wykluczając z obywatelskiej wspólnoty. Zapowiedź Grzegorza Schetyny, że w
ramach „szóstki” programowej koalicja zamierza doprowadzić do związków partnerskich,
wydaje się dobrym zwiastunem tej przemiany. Akcentując pragmatyczną potrzebę
zadbania o polskich obywateli z grupy LGTB, a jednocześnie powstrzymując się od
wygrażania homofobom, przekaz ten gasi pożar emocji i skupia się na prawnym rozwiązaniu,
którego celem jest tworzenie społecznego pokoju. Może więc wreszcie ci, którzy
tak chętnie wyklinają liberalizm z prawa i lewa, zrozumieją, że po kilku latach
niszczącej wojny kulturowej jest on nam dziś potrzebny jak powietrze.
Agata Bielik-Robson - profesor
filozofii w Polskiej Akademii Nauk oraz profesor Studiów Żydowskich na Wydziale
Teologii Uniwersytetu w Nottingham. Mieszka w Warszawie i Nottingham.
Rząd pierwszego kontaktu
Premier Morawiecki na konwencji Prawa i
Sprawiedliwości zapowiedział, że rząd nie zazna wakacji, będzie pracował od
rana do wieczora. Dla kogoś, kto pragnie rozstać się z tym rządem, jeżeli nie
można na zawsze, to choćby na krótko, kto marzy o tym, żeby rząd wyjechał,
przynajmniej na kilka dni do Bułgarii - była to wieść hiobowa. Zapowiedź, że
rząd będzie z nami całe lato, non stop, od świtu do nocy, do 11 października,
brzmi jak pogróżka. - Nie liczcie na to, że zaznacie spokoju, przeciwnie:
prokuratorzy z całą determinacją będą już kolejne lato pracowali nad aferą
Srebrna czy nad wypadkiem drogowym z udziałem premier Szydło (chyba rekord
świata w nieudolności), a sama była premier prosto stąd jedzie do Brukseli,
gdzie we wrogim otoczeniu będzie pracowała na rzecz Polek i Polaków Nam nie w
głowie urlopy, „dobra zmiana” nie zna wakacji - prawda, panie premierze?
„Każda władza się zużywa. Jesteśmy podmęczeni.
Dosłownie - powiedział wicepremier Gowin w rozmowie z Agatonem Kozińskim
(„Polska The Times”) - Ci ministrowie, którzy pełnią obowiązki od dwóch i pół
roku, są już solidnie zmęczeni. Pamiętam, jak w czasach PO zostawałem
ministrem sprawiedliwości, doświadczony polityk, który wcześniej kilka razy był
szefem resortu, powiedział mi: »Przez pierwsze trzy miesiące jedzie się na
euforii, drugie trzy miesiące na hektolitrach kawy, a potem już tylko na
oparach«. Widać, że w trzecim roku rządu jedziemy na oparach - podobnie jak
nasi przeciwnicy” - powiedział wicepremier.
Miałem nadzieję, że
rząd, który jest blisko ludzi, będzie tam, gdzie ludzie naprawdę są - czyli że
będzie tłoczyć się na plażach, spychać się w przepaść w Tatrach, rozbijać się
w wypadkach samochodowych i walczyć o życie w jeziorach, gliniankach czy w
morzu, skąd wyciągają ich dzielni strażacy i ratownicy Jakaż to byłaby frajda
dla ratownika uratować z glinianki ministra żeglugi (i gospodarki morskiej)!
Niestety, zamiast tłoczyć się z Polkami i z Polakami,
zwiedzając zamek w Malborku czy Morskie Oko, rząd woli pozostać w swoim
klimatyzowanym zakładzie pracy gdzie np. minister Dworczyk może lepiej skupić
się na swoim oświadczeniu majątkowym, premier Morawiecki na majątku swojej
małżonki, minister zdrowia - zamiast wylegiwać się na plaży, woli poleżeć na
korytarzu, jak Polki i Polacy, którym brakuje ponad trzystu różnych leków
Najbardziej zadziwia minister edukacji, rzecz jasna, narodowej, bo jaka inna
może być edukacja, jeśli nie narodowa? Zamiast, jak człowiek, pojechać do Karwicy
(Nadleśnictwo Maskulińskie), zwiedzić leśniczówkę Pranie, w której żył i
tworzył Gałczyński, minister woli śledzić narodowy bieg z przeszkodami do
szkoły średniej.
Ciekawe, kto
dobiera kadry w tych ministerstwach, np. edukacji (narodowej). Najpierw pani
Zalewska, która w czasie najtrudniejszej próby deformy oświaty pierzcha do
Brukseli, zostawiając nauczyciel i uczniów, potem wiceminister, który radzi
temu, kto nie dostał się do wymarzonej szkoły, szukać szczęścia za granicą
(polecam Eton w Anglii i Newton Academy w USA). Dobre są też podobno licea z
internatem we Francji i w Szwajcarii. Najbogatsza z domu część młodzieży polskiej
wzięła sobie słowa ministra do serca. Przez wiele lat prowadziłem wywiady (tzw. intervieus) z polskimi kandydatami
(-kami) do sławnego Uniwersytetu Princeton w USA. Wtedy poznałem rozwarstwienie
klasowe z bliska. Jeden kandydat (bardzo dobry) był synem woźnego i sprzątaczki
w szkole. Swój pierwszy komputer dostał od rodziców chyba na rok przed maturą.
Do Princeton się nie dostał, ale trafił nie gorzej: MIT. Te trzy litery mówią
wszystko.
A drugi chłopiec?
Była zima, „potworny mróz, od Chitaway do Syracuse”. Wysiadł z samochodu i
przyszedł do mnie, ale zauważyłem, że w samochodzie ktoś został za kierownicą.
- Może pan zaprosi tatę tutaj, do innego pokoju, gdzie poczeka przy
herbacie-zaproponowałem. -To kierowca, on jest przyzwyczajony - odpowiedział
młodzieniec. Kiedy zajrzałem do jego papierów, wszystko było jasne: tata w
spółce Skarbu Państwa. Do Princeton się nie dostał, ale do innej wybornej
szkoły biznesu, którą ukończyli m.in. Donald Trump i miliarder Buffett - tak.
Nasz kandydat był bardzo dobry, tylko nikt mu nie powiedział, że kierowca też
człowiek.
Wracając do wakacji dla rządu, to
niekoniecznie musi wyjeżdżać. Wicepremier Jacek Sasin mieszka w Ząbkach koło
Wołomina. Powietrze jest tam czyste, a dookoła mieszkają krewni i przyjaciele,
którym uczynny premier dużo w życiu pomógł - przede wszystkim znaleźć pracę.
Sasin, bystry polemista, jest częstym gościem TVN24. W ogóle zauważyłem, że
większość polityków obozu władzy znam z widzenia, dokładnie z telewizji, a
jeszcze dokładniej - z TVN24, ponieważ żadnej innej telewizji polskiej nie
oglądam (raz na kwartał panią Holecką). Wnoszę z tego, że prywatna telewizja
stwarza partii i rządowi polskiemu szerokie możliwości dotarcia do ludzi,
takich jak niżej podpisany, do którego PiS za Chiny by nie trafił, gdyż dobrze
się przed nimi ukrywam. Po kolacji na przykład zmywam, ale dobrze rozpoznaję
dobiegające z pokoju znajome głosy panów Bielana, Gowina czy Ziobry (nie
wspominając profesorów Nałęcza czy Bugaja). Dziennikarze TVN powinni otrzymać
medal za męstwo, gdyż dyskusja na przykład z ministrem Brudzińskim czy z
Wójcikiem to nie przelewki. Moja żona, która źle znosi różnice zdań (wiem coś o
tym), po prostu wychodzi z pokoju i zostawia mnie sam na sam z minister
Mazurek. Potem muszę ją przepraszać.
PS Szanowny Panie
Prezesie i Redaktorze Naczelny!
Pozwolę sobie
poinformować, że Boris Johnson - kandydat na premiera Wielkiej Brytanii -
zaczynał swoją karierę jako dziennikarz. Nawet kiedy był burmistrzem Londynu,
pisał felietony do gazety „The Telegraph”, za które otrzymywał 250 tys. funtów rocznie
(!). Czy w ramach akcji premiera Morawieckiego „zarobki jak na Zachodzie” nie
warto by zacząć od felietonistów?
Łączę wyrazy
nadziei.
Daniel Passent
K2
Nareszcie otworzyły się jakieś drzwi i
trochę pokrzepiającego wiatru wpadło w duchotę przedwyborczych kłamstw.
Szerzej, szerzej te drzwi, byśmy poczuli, że jest szansa. Chodzi mi oczywiście
o „sześciopak” Grzegorza Schetyny. Przez cztery lata PiS dokonał takiej demolki
we wszystkich dziedzinach życia, że powrót do normalności wydaje się tak
trudny jak zdobycie K2 zimą. Ale próbować trzeba - przywrócić ład prawny i
zadbać o człowieka od jego narodzin do późnej starości. Żeby uczył się
samodzielności, odwagi i wolności myślenia, a nie wkuwania ideologicznych
sztanc. Żeby wiedział, że gdy państwo daje mu 500 zł, to nie po to, by odebrać
800. Publicystyką o ochronie zdrowia w Polsce można już zapełnić całą
bibliotekę.
Niestety, pisanie jeszcze nikogo nie uzdrowiło. Schetyna jakąś
obietnicę musiał więc złożyć. Trzy tygodnie na wizytę u specjalisty, a na SOR
pomoc lekarska w godzinę? To już nie tylko K2, ale całe Himalaje. Przepełnione
szpitale z resztką personelu, które bronią się jak Westerplatte przed PiS, są
dla chorych niczym najczarniejszy sen. Morawiecki chełpi się, że zwiększa
nakłady na służbę zdrowia. Jak zwykle kłamie. To są nasze pieniądze z coraz
wyższych składek. On to wie. Wie też, że przybywa chorych na nowotwory i są oni
poddawani przestarzałym terapiom. Ale rząd właśnie znalazł świetną receptę na
brak leków w aptekach - uruchomi infolinię. Wyobrażam sobie te rozmowy. - Dzień
dobry, dzwonię ze Szczecina, gdzie mogę kupić lek na cukrzycę? - Już panu
mówię: dwie apteki w Przemyślu mają jeszcze niewielki zapas.
Czy Polak musi
przez całe życie oddychać smogiem z rosyjskiego węgla i opon palonych w starych
piecach? Na razie musi, ale nie powinien. Zwłaszcza że od tej trucizny umiera
już u nas co roku 45 tys. osób. Schetyna ma tu ambitny plan: do 2040 r. węgiel
można wyeliminować z energetyki. Oby nie wymiękł, bo dość już mamy tego
żerowania na naszej inteligencji. Pewien radny PiS z Warszawy wnikliwie przeanalizował
problem zmian klimatycznych i wyszło mu tak: „Skoro nie chcemy używać paliw
kopalnianych, to należy pomyśleć, że mniej ich będziemy używać, jeśli będzie
cieplej”. Pół miliarda drzew zasadzonych w pół roku obiecał premier. Nieuk.
Powinien wziąć do ręki kalkulator i w minutę się dowiedzieć, Że32 drzewa na
sekundę to paranoja. Jeszcze inną jakość w sprawie ochrony środowiska proponuje
prezydent Duda. Ostatnio w Szczecinku wyjaśniał narodowi, że drzewa mają
zdolność fotosyntezy. Widać wie, że w pisowskiej szkole młodzież się tego nie
nauczy. Nauczy się natomiast, że LGBT - cztery litery alfabetu, tak właśnie
zestawione - obrażają Boga.
Szóstka Schetyny i Koalicji Europejskiej
Kościół omija z daleka. I słusznie, bo to instytucja wysoce toksyczna. Oto
homilię dla Rodzin Radia Maryja wygłosił w ostatnią niedzielę na Jasnej Górze
bp Dec. Na widowni zasiedli o. Rydzyk oraz w charakterze scenografii pan
premier i marszałek Senatu Karczewski. Przez kontynent przesuwa się fala
agresji skierowanej na Kościół i rodzinę, wciąga nas wir liberalizmu i lewactwa
- sunął biskup. Po kraj u rozlały się Marsze Równości propagujące grzeszne
zachowania, wspiera je ofensywa zagranicy, narzucająca Polsce ideologię gender
- grzmiał dalej.
Kto dał Decowi
prawo do hańbienia ludzi za osobowość, z którą przyszli na świat? Za ich
temperament, wrażliwość i przekonania. Za potrzebę bycia sobą. „Chcemy
zjednoczenia całego narodu pod biało-czerwonym sztandarem’’ - jakby na
urągowisko agitował na koniec jasnogórskiego spektaklu znany właściciel działek
we Wrocławiu.
Stanisław Tym
Koalicja Wandali
Dotarły do mnie wyniki ankiety, w której
kobiety Europy oceniały urodę mężczyzn. Polacy zajęli przedostatnie miejsce.
Kto zajął ostatnie, nie powiem, żeby nie obrażać innych narodów. Poszedłem do
lustra, spojrzałem na siebie i doszedłem do wniosku, że piękny nie jestem.
Nie chcę przywoływać podobnych do mojej publicznych twarzy, ale jak sobie przypomnę
umalowane na biało-czerwono twarze polskich narąbanych kibiców, którzy
trzykrotnie w czasie meczu śpiewają pełną wersję hymnu polskiego, to dochodzę
do wniosku, że średnia naszej urody rzeczywiście nie jest najwyższa. Dla przykładu - Brazylijczycy wygrywają wszystkie konkursy
piękności, ponieważ ich uwarunkowania historyczne spowodowały nieprawdopodobną
liczbę mieszanek. Czarni z białymi. Indianie z czarnymi, a do tego wiele nacji
kolonizujących w różnych czasach Brazylię. Przy naszym wstręcie do cudzoziemców
masowe mieszanie naszych genów właściwie nie ma szans. Przypomniałem sobie, od
kogo pochodzimy i jak się nazywamy. Jedno jest pewne, byliśmy na naszych
ziemiach przed Żydami, a wywodzimy się od Wandala. Nie jesteśmy Germanami. nie
łupiliśmy innych narodów. Ryliśmy zawsze pracowici i przedsiębiorczy, a
pierwsze wzmianki o powiązaniu Wandali ze Słowianami zostały spisane jak
donoszą źródła przez proboszcza katedry w Habsburgu Gerharda pod koniec X
wieku. Wandalem był Mieszko I, który - jak wiadomo - przyjął chrześcijaństwo,
czego konsekwencje ciągną się za nami do dzisiaj. Wyobraźnia o naszej
wandalowej urodzie została zburzona przez mistrza Matejkę, który moim zdaniem
upiększył polskich władców, bo był estetą, a trudno estecie namalować choroby
(w- tym ciężkie, również weneryczne, które męczyły polskich władców na
przestrzeni dziejów). My, Wandalowie, nie jesteśmy ładni, ale za to dumni i
pobożni. Może powyższy opis uświadomi Państwu, jak trudno jest Wandalom złożyć
koalicję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem,
aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym
Wieś
Mieszkam na wsi. Dwadzieścia lat temu z
okładem było to jasne jak słońce. Wjeżdżałem szosą na wprost wielkiej łąki, na
której pasła się setka krów. Biało-czarnych muciek z okładki płyty zespołu Pink
Floyd „Atom Heart Mother”. Uwielbiałem ich widok. Szwendały się godzinami,
wylegiwały w słońcu, muczały. Brałem zakręt i mijałem niewielką stadninę koni.
Pasły się na grodzonej łące, dorosłe i źrebaki, stąpały dostojnie, skubiąc
trawę, niekiedy biegając w zabawie. Pastwisko ogrodzone niczym ranczo na
westernie, w głębi murowana stodoła z drewnianymi wrotami, często otwartymi na
oścież. Wypełniona po dach sianem - jego zapach oszałamiał na odległość. Samochody
zwalniały, ludzie robili zdjęcia. Gdy mijałem to miejsce pieszo, zdarzało się,
że rumak podchodził i pozwalał się drapać po głowie. Moje jamniki merdały
ogonami zaciekawione.
Od roku krów nie
ma. Znikały stopniowo. Kilka tygodni temu przyjechała telewizja, zaniepokojona
sygnałami o straszliwych zaniedbaniach, połamanych nogach zwierząt, braku
weterynarza. Nowy zarząd zakładu, który nastał w ramach „dobrej zmiany”, okazał
się dramatem dla hodowli. Podobno całość ma być zamknięta. Konie też zniknęły,
ale z innej przyczyny. Właściciel zginął w jakimś banalnym wypadku i nie było
komu opiekować się zwierzętami. Karuzela się nie kręci, co rozczarowało naszego
kundla Elvisa, który potrafił przez kwadrans stać zapatrzony w krążące konie.
Zmiany. Zmienia się
wygląd mojej wsi, jej zabudowa, natura. Znika stare. Na szlaku, na którym
kiedyś biegały zające i lisy, a lisia mama wyprowadzała małe na spacer i to w
ciągu dnia, rosną domy willowe, szeregowce i pałace. Pola znikają. W malutkim
lasku na posesji sąsiada, gdzie pomieszkiwało spokojnie stadko jeleni z małymi,
ani listek nie drgnie. Dzików też już dawno nikt nie widział. Gdy się
sprowadziłem, każdego poranka piał kogut. Wtedy mnie to ciekawiło, czasem rozśmieszało,
bo skrzeczał jak starzec - teraz mi go brak. Zamilkł kilka lat temu.
Nowe domy są inne,
mają rozległe balkony i filary. Są wystawne. Przed nimi jeepy i mazdy. Zniknęły
Pele, Gonzo, Szuja, Maksio i Demon (zagryzał kury we własnym gospodarstwie)
oraz kilka innych psów, z którymi widywałem się dwa razy dziennie podczas
spacerów. W ich miejsce nie pojawiły się nowe. I jeszcze to: dawniej w każdą
niedzielę mijały mój dom grupki ludzi ubranych na biało. Całe rodziny z dziećmi
szły do kościoła. Teraz jeżdżą samochodami, bo to jednak dwa kilometry.
Niedawno podczas popołudniowej mszy było sporo ludzi, młode kobiety szykownie
ubrane, jedna z torebką Louis Vuitton, jacyś panowie w korporacyjnych
garniturach, obok nich ludzie mniej zamożni, ubrani zwyczajnie. Moje oko
wychwyciło brak ministrantów. Za moich czasów było nas nawet ośmiu podczas
mszy - teraz jeden kościelny robi wszystko i pilotem włącza dzwonki i sztuczne
świece.
Pan Marek Sawicki,
opędzając się od lewicy jak od much, mówi, że PSL istnieje nieprzerwanie od 125
lat i twardo trzyma się tradycji. „To prawdziwy głos wsi” - mówi. Dlatego goni
skręt koalicji w lewackie zaułki i nie uznaje ludzi LGBT. Aż patrzę w Wikipedię
- ma 61 lat. Za wcześnie na alzheimera. Przez myśl mu nie przejdzie wspomnieć o
ZSL, do którego sam należał, gdy PSL (jako ZSL) stał ramię w ramię z przewodnią
siłą narodu, PZPR. I że był z komuchami w rządzie jako minister u Cimoszewicza,
i że był w koalicji z SLD. Zostawmy to. Niech sobie wyciera gumką kartki
własnego życiorysu, niech nadal buduje markę „istniejącej nieprzerwanie partii
chłopskiej z tradycjami” i poniewiera ludźmi o odmiennej orientacji, skoro taka
jest ta tradycja. Po prostu nie wiedziałem o tym.
Kiedyś w mojej wsi
był z wizytą jako wicepremier Janusz Piechociński. Troszczył się i o krowy, i
o stanowiska dla swoich ludzi. Teraz w mojej wsi nikt PSL nie widział od lat.
Chyba na szczęście. Z PiS zmaga się opozycja złożona z PO i niezależnych.
Walki toczą zażarte, a jednak nikt tu nie użył karty lewactwa i LGBT. Myślę, że
ludzie uznaliby to za niegodne, choć kto wie. Może wystarczy kogut, by zło w
nich obudzić.
Łabędzi w
pobliskich stawach jest więcej niż przed rokiem, ale karpi w ostatnie święta
nie sprzedawano. Mówią, że nie nadawały się do luksusowego handlu, jak lata
wcześniej, gdy były słynne na całą Polskę. Coś zaniedbano. Wszyscy tu mają
internet i telewizję satelitarną. Żeby ludzi cofnąć w rozwoju do
średniowiecza, trzeba silnej woli, Panie Sawicki.
Zbigniew Hołdys
Smok kulturalny
Za dużo w głowie mam, za dużo w głowie mam
/ i spać nie mogę, kiedy myślę o tym / a myślę całe dnie, że coś jest w głowie
źle, że coś jest w głowie źle / za dużo myśli naraz mam na myśli” - śpiewał
Kuba Sienkiewicz w swym tłumaczeniu kawałka The Kinks „Too Much on My Mind”, a
mnie się przypomniał, gdy w audycji „Śniadanie do łóżka” Radia Chillizet Dominika
Biegańska zapytała, ile książek czytam naraz. Ha!
To tak na szybko:
„Podróżny” Ulricha A. Boschwitza, opublikowana po 80 latach powieść o
antysemickim szaleństwie w Niemczech na chwilę przed Holokaustem. Sam autor
jeszcze nie wie, że nocne walenia w drzwi i nienawistne komentarze sąsiadów
skończą się Treblinką i Auschwitz i może dlatego jego powieść thriller jest tym
bardziej przerażająca, bo zadziwiająco współczesna.
„Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu
zgładzonych gminach żydowskich w Polsce” Mordechaja Canina. Autor, polski Żyd,
wędruje tuż po wojnie z brytyjskim paszportem, wyglądem i akcentem, może więc
uchodzić za angielskiego dziennikarza, co powoduje, że jego polscy rozmówcy
niczego nie udają.
„Rana” Wojciecha Chmielarza. Zachwyciłem się
jego poprzednim kryminał o thrillerem psychologicznym „Żmijowisko”, a końcówka
to już zryła mi psychikę, więc jestem pełen oczekiwań.
Maszynopis „Kimkolwiek jesteś” Jakuba Szamałka, dalszy ciąg
techno thrillera „Cokolwiek wybierzesz”, przez który zarwałem dwie noce i
bardzo polubiłem główną bohaterkę, dziennikarkę i słoika, Julitę Wójcicką.
„Wojna według Karskiego” Tomasza Łubieńskiego,
skrzący się erudycją, anegdotą i dygresjami esej historyczny o niespełnionej,
a czasem spełnionej piękniejszej Polsce i jej bohaterach.
„Jak kończy się demokracja” brytyjskiego
politologa Davida Runcimana, czyli o tym, jak wyobrazić sobie niewyobrażalne i
że nic nie trwa wiecznie. Trochę, żeby się postraszyć, a trochę żeby przekonać,
że nic na szczęście nie powtarza się dokładnie w ten sam sposób.
„Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu
oczami zwykłych ludzi” Julii Boyd. Czyli, jak wyglądała III Rzesza, kiedy
jeszcze (prawie) nikomu nie śniła się wojna, Niemcy kusiły zagranicznych gości
i co ci goście widzieli i rozumieli.
„Eva” Arturo Pereza-Revertego, druga rzecz z
cyklu rozpoczętego sensacyjno-szpiegowskim „Falco”. Kiedyś, w czasach
„Ostatniej bitwy templariusza”, „Szachownicy flamandzkiej” czy „Królowej
Południa”, byłem niemal psychofanem Hiszpana. Potem zaczął się według mnie coraz
bardziej powtarzać, poniechałem kolejnych lektur, aż zeszłego lata kumpel
poradził przeczytanie „Falco”, które uznał za rzecz wyśmienicie opisującą
paranoję hiszpańskiej wojny domowej. Miał absolutną rację. Zachwyciłem się
historycznym tłem i niejednoznacznym tytułowym bohaterem, frankistowskim
Jamesem Bondem.
Nie, nie robię
sobie jaj, czytam to wszystko naraz i końca nie będzie, bo to jak walka z
pięciogłowym smokiem. Co jedną lekturę skończę albo przerwę, to zaczynam dwie
nowe, a lista w komórce „must read!!!” tylko się powiększa.
Ale co gorsza, jest
jeszcze oglądanie. Dopiero co kończyłem dobry rosyjski serial biograficzny
„Trocki” i pochłonąłem drugi sezon niemieckiego metafizycznego horroru SF
„Dark”. Jako fan jedynki, dzięki której przeżyłem jedną z większych
serialowych ekstaz w kategorii open, bałem się, co twórcy zrobią po
niespodziewanym sukcesie, a oni pojechali po bandzie, uszczęśliwiając mnie
kompletnie. „Stranger Things 3”
łyknąłem na relaksacyjne odmóżdżenie, bo to jednak rzecz dla nastolatków.
Apropos odmóżdżenia
zacząłem oglądać zjadliwą, przewrotnie niepoprawną politycznie, przesiąkniętą
czarnym i bardzo brytyjskim humorem dystopię „Rok za rokiem” o naszym coraz
bardziej skretyniałym świecie, którym rządzą politycy podkreślający swoją
kompletną ignorancję i prostactwo, a głosują na nich ludzie niewierzący w istnienie
zarazków, za to dopuszczający wiarę, że Ziemia jest płaska. Na argumentację, że
to czysty idiotyzm, odpowiadają, że to ich obraża i ogranicza wolność słowa.
Byłem w trakcie,
kiedy kolega z telewizji wysłał SMS, że koniecznie, ale to koniecznie muszę
obejrzeć pierwsze dwa wrzucone odcinki „Na cały głos” z Russellem Crowe’em grającym Rogera Ailesa,
założyciela i twórcę potęgi prawicowej telewizji informacyjnej Fox News. Pochłonąłem
natychmiast, mocarna rzecz, czekam na trzeci odcinek, wracam do „Rok za rokiem”
i nucę „There’s too much on my mind, and there is nothing I can say...”
Marcin Meller
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz