wtorek, 23 lipca 2019

Kłamstwo i sprawiedliwość,Szóstką w piątkę,Wojna i spokój,Rząd pierwszego kontaktu,K2,Koalicja Wandali,Wieś i Smok kulturalny



Kłamstwo i sprawiedliwość

PiS idzie jak zwykle na chama. Prowadzi kampanię pod hasłem „wiarygodność” akurat w momencie, gdy pokazuje, jak mało jest wiarygodne.
   Jak to było? „Wysyłamy do Europy najsilniejszą ekipę”, „Będziemy się twardo bić o interesy Polski”, „Polacy zobaczą, jak bardzo liczą się z nami w Unii”. Minął miesiąc z okładem. Nadeszło „sprawdzam” i widzimy jak na dłoni, jakąż to ekipę wysłało PiS do Europy. Grupka drugorzędnych postaci, bez autorytetu, bez przyjaciół i bez partnerów, otoczona złą sławą i skazana na kompletny margines. Do tego, co w Unii jest rzad­kie, odrzucana ostentacyjnie, upokarzana demonstracyjnie.
   Ktoś mógłby powiedzieć, że w Parlamencie Europejskim delegacja PiS traktowana jest tak, by czuła się komfortowo w znajomym sobie klimacie, czyli tak jak traktuje w Polsce opozycję. Jest to jednak o tyle niezasłużone, że PiS traktuje tak opozy­cję, bo takie jest i dlatego też jest tak traktowane w Unii, a nie dlatego, że taka  jest parlamentarna większość. To są po prostu specjalne reguły stworzone dla intruzów, którym nie można pokazać drzwi, ale można pokazać miejsce w szeregu.
   Przyznam szczerze, że musiałem stoczyć trudną walkę, by pokonać schadenfreude na wieść o kolejnej klęsce Beaty Szydło w Europie. Bo jednak, czy tego chcę, czy nie, re­prezentuje ona nie tylko PiS, ale i Polskę. Jej upokarzająca porażka pokazuje więc, jak nisko upadł autorytet państwa, jeszcze niedawno w Europie traktowanego i poważnie, i życzliwie. Walka z schadenfreude była trudna, bo kara, jaką poniosła niedawna wicepremier, jest uzasadniona, a despekt - całkowicie zrozumiały.
   Przypadek Beaty Szydło to jednak coś więcej niż jej oso­bista historia. To egzemplifikacja. Jej działania, zachowania i losy są ilustracją tego, jakie jest PiS i jaka jest rzeczywista pozycja PiS - w sprawie Europy i w Europie. Jest tylko jedna rzecz równie wielka jak arogancja prezentowana przez poli­tyków PiS w Polsce. To ich kompleksy, gdy lądują oni na eu­ropejskich salonach.
   Tu straszna buta, tam pełne zakłopotania uśmiechy, tu opozycja traktowana z buta, tam konsternacja, że na każ­dym kroku jest czarna polewka, tu bezgraniczny tupet, tam niezgrabne selfie z informacją, że mamy już swoje skrzyn­ki pocztowe, tu chowanie europejskich flag, tam czekanie na przelew w euro, tu podniesiony głos, tam ściszone jęki po kolejnych porażkach. No, ewentualnie oburzone wpisy pani Mazurek, która oburzać się jednak nie powinna. Czyż nie ona dziwiła się w swoim czasie, że nielubiany dziennikarz jeszcze nie dostał łomotu? Czy to nie ona nie popierała, ale rozumiała, że bandyterka ruszyła z kopniakami na działaczy KOD? To niech teraz przynajmniej nie kwili i pomilczy.
   Beata Szydło z tonu już spuściła. Pamiętają Państwo jej wrzaskliwe wystąpienie w Sejmie z wezwaniem do „chorej” Europy, by wstała z kolan? No to wstała. To są dwie strony tej samej monety. Jak tu się chciało, żeby była „nasza cha­ta z kraja”, to tam pozostaje nerwowe przestępowanie z nogi na nogę w kącie sali.
   Czas, by państwo z PiS w końcu przyjęli do wiadomości, że ich koleżanki i koledzy z europarlamentu żyją na co dzień w normalnych, demokratycznych krajach, gdzie pewne za­sady są przez wszystkich respektowane, gdzie chamstwo i prostactwo nie są tolerowane, żyją w krajach, w których publiczkę media nie mówią Goebbelsem, ale rzetelnie informują. 0ni naprawdę wiedzą, co się u nas wyrabia. Dokład­nie wiedzą, kto jest kim, co kto zrobił i jak się zachowywał.
   Elektoratowi PiS może oczywiście nie przeszkadzać cho­wanie europejskich flag, mogą mu nie wadzić antyunijne filipiki, może mu wisieć łamanie konstytucji, może go nie obchodzić, gdy w sprawie wypadku pani Szydło dowody „są uszkodzone”, może mieć gdzieś, że ktoś jest dwa lata na wicepremierowej synekurze, może nawet mieć centralnie gdzieś wrzaski „nam się te pieniądze należały”. Ale Europa to wszystko widzi, słyszy i ocenia. Wyrzucić intruzów z klu­bu nie może, ale do stołu ich nie dopuszcza.
   Można oczywiście tę Europę spróbować polubić, starać się ją do siebie przekonać, może nawet nauczyć się języka i zdo­być kilku przyjaciół. Szczerze tego Beacie Szydło życzę, bo wtedy zrobiłaby tam kilka sensownych rzeczy a tu sensow­ne rzeczy by mówiła. Ale nie mam złudzeń. Czego na stażu w europarlamencie nauczyli się panowie Ziobro i Kurski? Jeden - jak niszczyć wymiar sprawiedliwości, drugi - jak zgnoić publiczne media. Nasza tzw. prawica na europejskie korepetycje jest wybitnie odporna.
   PiS w kampanii europejskiej kolejny raz okłamało Po­laków. Trzeba to powtarzać, bo teraz próbuje ich okłamać znowu. A koszt może być nieskończenie wyższy. Gdy pani Szydło z koleżankami będą kasować euro, Polacy dostaną rachunki za kłamstwa, nieudolność i zwykłą głupotę władzy która tę nieszczęsną delegację do Brukseli wystawiła.
Tomasz Lis

Szóstką w piątkę

Opozycja wreszcie przerwała milczenie. Platforma Obywatelska, występująca pod szyldem Koalicji Oby­watelskiej, ogłosiła główne punkty programu wybor­czego nazwane „szóstką Schetyny”. Niektóre brzmią ogólnikowo (np. te dotyczące służby zdrowia), inne wymagają doprecyzowania i wyjaśnień (choćby plan podwyżek najniższych wynagrodzeń), ale jak na formację, o której przed tygodniem PiS mówił jako politycznym zombie, KO nieoczekiwanie wymierzyła władzy kilka bardzo celnych i ciężkich ciosów. Efekt zaskoczenia po stronie obozu rządzącego był aż nadto widoczny: tuż po wy­stąpieniu Grzegorza Schetyny głos zabrał Jarosław Kaczyński, przedstawiając partyjne „jedynki” co zapewne miało medialnie przykryć Forum KO. Prezes PiS był jednak wyraźnie skonsterno­wany, ograniczył się do odczytania jakichś w połowie nierozpo­znawalnych nazwisk, nie odnosząc się ani słowem, ani aluzją, ani jedną insynuacją do programu opozycji. Zupełnie nie w jego stylu. Zatkało także zwykle sprawną maszynę propagandową PiS: poza rutynową kpiną rzeczniczki partii nie było reakcji, polemiki; zdaje się, że wciąż trwa poszukiwanie odpowiedniej odpowiedzi.

Przede wszystkim podważona została lansowana przez PiS teza, że opozycja nie ma żadnego planu, pomysłu, programu. No więc już ma. Co więcej, teraz to opozycja przejmuje inicjatywę, bo od czasu „piątki Kaczyńskiego” PiS właściwie niczego no­wego nie zaproponował. Wypowiedzi premiera Morawieckiego w Katowicach sugerowały jedynie, że partia do końca sierpnia przedstawi jakieś plany dotyczące poprawy służby zdrowia, walki ze smogiem, wsparcia dla młodzieży i seniorom. Tymczasem wszystkie te obszary zostały już przez PO/KO wskazane jako własne pole programowe i zajęte mniej lub bardziej konkretnymi propozycjami. Cokolwiek teraz władza ogłosi, będzie zmuszona, otwarcie lub pośrednio, wejść w polemikę z planami i deklara­cjami opozycji. A to bardzo niekomfortowa sytuacja, bo do tej pory rządzący znajdowali się w sytuacji monopolu narracyjnego. Po raz pierwszy od trzech lat to opozycja wybrała, i to bardzo niedogodne dla PiS, punkty starcia. KO zamierza bowiem atako­wać władzę oskarżeniami o doprowadzenie do ciężkiej „choroby państwa”, wskazując, obszar po obszarze, zaniedbania, błędy, nie­kompetencję i prywatę partyjnych nominatów. A tu przykładów jest pod dostatkiem i każdy dzień przynosi następne.

Z tego punktu widzenia priorytety programowe zostały dobrze wytypowane. Praworządność, służba zdrowia, polityka senioralna, oświata, ochrona środowiska to tematy, którymi można do woli grillować PiS. Jednocześnie „szóstka Schetyny” jest niezłą pro­pagandową odpowiedzią na „piątkę Kaczyńskiego”. Przypomnij­my, że propozycje PiS obejmowały 500 zł na każde dziecko, obniż­kę pierwszego progu PIT i likwidację PIT dla młodych, 13. emery­turę oraz - na doczepkę - autobusy lokalne. Potem jeszcze doszła tzw. Świnia plus. Cały ten program ogranicza się niemal wyłącznie do bezpośrednich transferów pieniężnych. Opozycji łatwo będzie wykazać, że wypłaty - w sumie najprostsze, co każdy rząd może zrobić - zastąpiły politykę państwa. A jeśli już podejmowane były przedsięwzięcia zwane reformami, to okazywały się nieporadne, destrukcyjne, chaotyczne, jak w oświacie, wojsku, dyplomacji, energetyce, wymiarze sprawiedliwości itd. PO deklarując, że „nic, co zostało dane, nie będzie odebrane” zaoferowała więc wybor­com swoisty program „PiS plus”. To znaczy: nie ruszymy „piątki” bo to prawa nabyte, a dodajemy „szóstkę” i jeszcze dużo więcej, jeśli chodzi o poprawę jakości państwa. W ten sposób „morderczy dla opozycji” plan Kaczyńskiego zostaje otoczony - ostatnio to modne określenie - kordonem sanitarnym. Cokolwiek jeszcze „PiS da” da to również opozycja, ale ona da to, czego PiS dać nie może i nie potrafi - czyli „uzdrowienie” usług i instytucji publicznych. Takie jest główne przesłanie. W konkurencji na wiarygodność to od razu wyrównuje szanse: KO rzeczywiście nie ma wielkiej wiarygodności jako „dawca pieniędzy” za to PiS nie ma żadnej wiarygodności w reformowaniu, realnej naprawie państwa.

Rozsądna jest też polityczna lokalizacja programu KO. Ma on wyraźnie charakter centrolewicowy czy raczej socjalliberalny. To oznacza zwrot, bo jeszcze niedawno Grzegorz Schetyna mówiło konieczności utrzymania konserwatywnej kotwicy PO, jej chadeckiego, centroprawicowego, ludowego charakteru. Ale teraz PO chyba inaczej odczytuje naturę naszych politycznych podziałów. Proszę przeczytać w tym wydaniu POLITYKI wywiad z prof. Piotrem Radkiewiczem liczne badania i analizy potwier­dzają istnienie w Polsce dwóch dominujących, trwałych, wielkich formacji mentalnych i ideowych - „komunitarnej” wspólnotowej, oraz liberalnej, indywidualistyczne, obsługiwanych polityczni przez PiS i PO. Jeśli tak jest, Schetyna robi słusznie rezygnując z odbijania wyborców PiS i opuszczając terytoriom przeciwnika. Słusznie też KO proponuje program na tyle szeroki i wolny od radykalizmów, aby zmieściły się pod nim wszystkie formacje „liberalne”, niepisowskie. Światopoglądowe, zwykle najbardziej kontrowersyjne punkty programu (tu: po­parcie dla związków partnerskich, in vitro, obowiązek szczepień, przywrócenie handlu w niedzielę) mają dziś tak znaczne poparcie społeczne, że nie stanowią ryzyka wyborczego. Więc ogłoszony program może być równie dobrze podbudową szerszej koalicji, co ewentualnego samodzielnego wyborczego startu PO.

Jest jeszcze jeden ważny przekaz„programu Schetyny”. Otóż KO wyraźnie zwraca się do „pracujących” a nie tylko, co zawsze eks­ponował PiS, do „potrzebujących”. Bonusy socjalne mają być wią­zane z pracą (skłaniać do przedłużenia aktywności zawodowej, wychodzenia z szarej strefy itp.), a nie z samym faktem istnienia. Wielu komentatorów rzuciło się te pomysły krytykować, że po­pulistyczne, i skąd będą pieniądze, lub że za mało populistyczne, zbyt skomplikowane i „konkretnej oferty PiS” nie przebiją. Ale kto wie? O pracujących, o podatników, przedsiębiorców, klasę średnią, fachowców („elity”), finansujących wyborcze prezenty PiS, rzeczywiście jakoś nikt się od trzech lat nie upominał. PO pro­ponuje więc swoistą kontrrewolucję narracyjną. Ryzykowne to, ale wreszcie jest jakieś. Teraz trzeba zaglądać w sondaże.
Jerzy Baczyński

Wojna i spokój

Zgodnie z jedną z tez, które krążą po mediach, KE przegrała w europejskich wyborach, ponieważ dała sobie narzucić gorące tematy wojny kulturowej - aborcję, pedofilię i gender - na które nie potrafiła odpowiedzieć innym językiem.

To po części prawda; Koalicja wmanewrowana w spory stawiają­ce sprawy na ostrzu noża czuła się niepewnie i popadła w mil­czenie, licząc na to, że to nie one ukształtują postawy wyborców.
Stało się jednak inaczej. Film braci Sekielskich, który obejrzały w sieci miliony, zogniskował konflikt, który z jednej strony przyczynił się do wzrostu nastrojów antyklerykalnych, z drugiej zaś zmobilizował elek­torat katolicki, przekonany, że ujawnianie skandalu pedofilii w Ko­ściele to tylko kolejny pretekst do ataku na ich umiłowaną instytucję. W rezultacie spora część wyborców postępowych nie zagłosowała na zbyt letni i umiarkowany antyPiS, lecz na znacznie w tej kwestii radykalniejszą Wiosnę.
Spora zaś część dotąd niegłosujących wyborców wiejskich pobiegła do urn, by „wesprzeć swojego proboszcza”. Powodem przegranej KE była więc woj­na kulturowa: stan radykalizacji, w którym centrowa koalicja z zasady nie może czuć się dobrze.
   Język wojny kulturowej nie jest naturalnym językiem liberalnego centrum, które tkwi, coraz bar­dziej miażdżone, między młotem lewicy walczącej o kulturową hegemonię a kowadłem prawicy od­powiadającej reakcyjną mobilizacją. Bo też w ogóle wojna nie jest układem domyślnym centrum, które od rewolucji woli reformę, naruszającą status quo powoli i mozolnie. Trudno powiedzieć, kto tak na­prawdę pierwszy wymyślił zasady kulturkampfu: czy był to Antonio Gramsci, który nauczył lewicę walczyć w sferze symbolicznej, tworząc pojęcie hegemonii kulturowej? Czy może faszyzujący myśliciele ery Weimaru, którzy odwołali się do idei prostego człowieka i jego naturalnej ludowej mądrości. Od kiedy jednak nastąpiło to zwarcie, walka o kulturę stała się wojną domową, która rozrywa społeczeństwa Zachodu od wewnątrz, coraz bardziej naruszając liberalny konsens oparty na prymacie społeczne­go pokoju.

Dziś, i w Polsce, i na świecie, dla sporej części lewicy i prawicy wojna domowa (jako rewolucja ścierająca się z coraz gwałtow­niejszą reakcją) to ulubiony model polityczny. Tymczasem w bardziej umiarkowanym centrum, które ceni sobie pokój społeczny, znajdują się i konserwatyści, i postępowcy, jednoczy ich jednak formuła libe­ralna, czyli zasada poszukiwania porozumienia. Można rozmawiać o wszystkim - o aborcji, pedofilii księży, rozdziale Kościoła i pań­stwa, prawach mniejszości - ale w taki sposób, by unikać skrajnych oskarżeń, bo te dehumanizują przeciwnika i z góry uniemożliwiają zawarcie jakiejkolwiek ugody, czyli niezbędnych regulacji praw­nych. Kulturkampf, dokładnie odwrotnie, dąży do jak najszybszego odczłowieczenia adwersarza, który od razu staje się śmiertelnym wrogiem. Na ostatniej konwencji PiS Jarosław Kaczyński już nawet nie próbował zbudować żadnego argumentu wokół swojej wojen­nej narracji: od razu nazwał opozycję „siłami zła” uciekając się do ostatecznej - bo teologicznej - formy wykluczenia, której logicznym następstwem może być już tylko fizyczna eliminacja.
   Od kilku lat idea liberalizmu atakowana jest z prawa i z lewa: za kapitalizm z nieludzką twarzą, za kosmopolityzm, za lekceważenie religii, a ostatnio także za ekologiczną katastrofę. Liberalizm okazuje się uniwersalnym chłopcem do bicia, na który łatwo zrzucić całą winę za zło świata, od kolonialnego gwałtu (lewica) po przymus wy­korzenienia (prawica). Spośród tych krytyków liberalizmu mało kto jednak pamięta o tym, że tylko doktryna liberalna posługuje się języ­kiem, który dąży do pokoju społecznego. Tam, gdzie liberalizmu za­czyna brakować, tam natychmiast wyrasta plemienny język wrogich sobie tożsamości, eskalujący przemoc symboliczną do ostatecznych granic, poza którymi przestaje być ona symboliczna i staje się, całkiem realna.
   Tam, gdzie liberalna zasada poszukiwania konsensu przestaje obowiązywać, język kulturkampfu podżega do wojny. To nie przypadek, że liberalizm wyłonił się po straszliwej traumie wojen religijnych: „Lewiatan” Thomasa Hobbesa, dzieło założy­cielskie liberałów, opowiada o walce, jaką nowe tolerancyjne państwo musi stoczyć z Behemotem, uosabiającym fanatyzm wszelkiej maści radykałów. Tytułowy Lewiatan, biblijny smok morski, jest dla Hobbesa symbolem żywiołu wodnego, który gasi pożar wywołany przez fanatyków i zaprowadza społeczny pokój.
   Polscy liberałowie mówili dotąd chętnie o „cie­płej wodzie w kranie”, przedstawiając polską trans­formację jako przede wszystkim sukces w domenie materialnej. Zapomnieli chyba jednak trochę o tym innym, bardziej symbolicznym użyciu wodnego elementu, jakim dla Hobbesa jest gaszenie poża­ru wojny domowej: o języku, który nie likwiduje sporów, lecz pozwala wypowiedzieć je na sposób cywilizowany, gdzie słowo civil oznacza jednocześnie obywatela i człowieka ogłady, nieskłonnego stawiać spraw na ostrzu noża i walić prosto z mostu, „jak jest”.

Mam jednak wrażenie, że to się zmienia - że opozycja nauczyła się, iż pomijanie milczeniem niewygodnych tematów narzuca­nych przez radykałów z obu stron to strategia nieskuteczna. I teraz naturalnie sięga do mowy liberalnej, która pozwala wyartykułować sedno konfliktu, zarazem nikogo nie wykluczając z obywatelskiej wspólnoty. Zapowiedź Grzegorza Schetyny, że w ramach „szóstki” programowej koalicja zamierza doprowadzić do związków partner­skich, wydaje się dobrym zwiastunem tej przemiany. Akcentując pragmatyczną potrzebę zadbania o polskich obywateli z grupy LGTB, a jednocześnie powstrzymując się od wygrażania homofobom, przekaz ten gasi pożar emocji i skupia się na prawnym roz­wiązaniu, którego celem jest tworzenie społecznego pokoju. Może więc wreszcie ci, którzy tak chętnie wyklinają liberalizm z prawa i lewa, zrozumieją, że po kilku latach niszczącej wojny kulturowej jest on nam dziś potrzebny jak powietrze.

Agata Bielik-Robson - profesor filozofii w Polskiej Akademii Nauk oraz profesor Studiów Żydowskich na Wydziale Teologii Uniwersytetu w Nottingham. Mieszka w Warszawie i Nottingham.

Rząd pierwszego kontaktu

Premier Morawiecki na konwencji Prawa i Spra­wiedliwości zapowiedział, że rząd nie zazna wakacji, będzie pracował od rana do wieczora. Dla kogoś, kto pragnie rozstać się z tym rzą­dem, jeżeli nie można na zawsze, to choćby na krótko, kto marzy o tym, żeby rząd wyjechał, przynajmniej na kilka dni do Bułgarii - była to wieść hiobowa. Zapowiedź, że rząd będzie z nami całe lato, non stop, od świtu do nocy, do 11 października, brzmi jak pogróżka. - Nie liczcie na to, że zaznacie spokoju, przeciwnie: prokuratorzy z całą determinacją będą już kolejne lato pracowali nad aferą Srebrna czy nad wypadkiem drogowym z udziałem pre­mier Szydło (chyba rekord świata w nieudolności), a sama była premier prosto stąd jedzie do Brukseli, gdzie we wro­gim otoczeniu będzie pracowała na rzecz Polek i Polaków Nam nie w głowie urlopy, „dobra zmiana” nie zna wakacji - prawda, panie premierze?
    „Każda władza się zużywa. Jesteśmy podmęczeni. Do­słownie - powiedział wicepremier Gowin w rozmowie z Agatonem Kozińskim („Polska The Times”) - Ci mini­strowie, którzy pełnią obowiązki od dwóch i pół roku, są już solidnie zmęczeni. Pamiętam, jak w czasach PO zosta­wałem ministrem sprawiedliwości, doświadczony polityk, który wcześniej kilka razy był szefem resortu, powiedział mi: »Przez pierwsze trzy miesiące jedzie się na euforii, dru­gie trzy miesiące na hektolitrach kawy, a potem już tylko na oparach«. Widać, że w trzecim roku rządu jedziemy na oparach - podobnie jak nasi przeciwnicy” - powiedział wicepremier.
   Miałem nadzieję, że rząd, który jest blisko ludzi, będzie tam, gdzie ludzie naprawdę są - czyli że będzie tłoczyć się na plażach, spychać się w przepaść w Tatrach, rozbi­jać się w wypadkach samochodowych i walczyć o życie w jeziorach, gliniankach czy w morzu, skąd wyciągają ich dzielni strażacy i ratownicy Jakaż to byłaby frajda dla ra­townika uratować z glinianki ministra żeglugi (i gospodarki morskiej)!
Niestety, zamiast tłoczyć się z Polkami i z Polakami, zwiedzając zamek w Malborku czy Morskie Oko, rząd woli pozostać w swoim klimatyzowanym zakładzie pracy gdzie np. minister Dworczyk może lepiej skupić się na swoim oświadczeniu majątkowym, premier Morawiecki na mająt­ku swojej małżonki, minister zdrowia - zamiast wylegiwać się na plaży, woli poleżeć na korytarzu, jak Polki i Polacy, którym brakuje ponad trzystu różnych leków Najbardziej zadziwia minister edukacji, rzecz jasna, narodowej, bo jaka inna może być edukacja, jeśli nie narodowa? Zamiast, jak człowiek, pojechać do Karwicy (Nadleśnictwo Maskulińskie), zwiedzić leśniczówkę Pranie, w której żył i tworzył Gałczyński, minister woli śledzić narodowy bieg z prze­szkodami do szkoły średniej.
   Ciekawe, kto dobiera kadry w tych ministerstwach, np. edukacji (narodowej). Najpierw pani Zalewska, która w czasie najtrudniejszej próby deformy oświaty pierzcha do Brukseli, zostawiając nauczyciel i uczniów, potem wice­minister, który radzi temu, kto nie dostał się do wymarzonej szkoły, szukać szczęścia za granicą (polecam Eton w Anglii i Newton Academy w USA). Dobre są też podobno licea z internatem we Francji i w Szwajcarii. Najbogatsza z domu część młodzieży polskiej wzię­ła sobie słowa ministra do serca. Przez wiele lat prowadziłem wywiady (tzw. intervieus) z polskimi kandydatami (-kami) do sławnego Uniwersytetu Princeton w USA. Wtedy poznałem rozwarstwienie klasowe z bliska. Jeden kandydat (bardzo dobry) był synem woźnego i sprzą­taczki w szkole. Swój pierwszy komputer dostał od rodziców chyba na rok przed maturą. Do Princeton się nie dostał, ale trafił nie gorzej: MIT. Te trzy litery mówią wszystko.
   A drugi chłopiec? Była zima, „potworny mróz, od Chitaway do Syracuse”. Wysiadł z samochodu i przyszedł do mnie, ale zauważyłem, że w samochodzie ktoś został za kierownicą. - Może pan zaprosi tatę tutaj, do innego po­koju, gdzie poczeka przy herbacie-zaproponowałem. -To kierowca, on jest przyzwyczajony - odpowiedział młodzie­niec. Kiedy zajrzałem do jego papierów, wszystko było ja­sne: tata w spółce Skarbu Państwa. Do Princeton się nie do­stał, ale do innej wybornej szkoły biznesu, którą ukończyli m.in. Donald Trump i miliarder Buffett - tak. Nasz kandydat był bardzo dobry, tylko nikt mu nie powiedział, że kierowca też człowiek.

Wracając do wakacji dla rządu, to niekoniecznie musi wyjeżdżać. Wicepremier Jacek Sasin mieszka w Ząbkach koło Wołomina. Powietrze jest tam czyste, a dookoła mieszkają krewni i przyjaciele, którym uczynny premier dużo w życiu pomógł - przede wszystkim zna­leźć pracę. Sasin, bystry polemista, jest częstym gościem TVN24. W ogóle zauważyłem, że większość polityków obozu władzy znam z widzenia, dokładnie z telewizji, a jeszcze dokładniej - z TVN24, ponieważ żadnej innej telewizji polskiej nie oglądam (raz na kwartał panią Ho­lecką). Wnoszę z tego, że prywatna telewizja stwarza partii i rządowi polskiemu szerokie możliwości dotarcia do lu­dzi, takich jak niżej podpisany, do którego PiS za Chiny by nie trafił, gdyż dobrze się przed nimi ukrywam. Po kolacji na przykład zmywam, ale dobrze rozpoznaję dobiegające z pokoju znajome głosy panów Bielana, Gowina czy Ziobry (nie wspominając profesorów Nałęcza czy Bugaja). Dziennikarze TVN powinni otrzymać medal za męstwo, gdyż dyskusja na przykład z ministrem Brudzińskim czy z Wójcikiem to nie przelewki. Moja żona, która źle znosi różnice zdań (wiem coś o tym), po prostu wychodzi z po­koju i zostawia mnie sam na sam z minister Mazurek. Po­tem muszę ją przepraszać.

   PS Szanowny Panie Prezesie i Redaktorze Naczelny!
   Pozwolę sobie poinformować, że Boris Johnson - kan­dydat na premiera Wielkiej Brytanii - zaczynał swoją ka­rierę jako dziennikarz. Nawet kiedy był burmistrzem Lon­dynu, pisał felietony do gazety „The Telegraph”, za które otrzymywał 250 tys. funtów rocznie (!). Czy w ramach akcji premiera Morawieckiego „zarobki jak na Zachodzie” nie warto by zacząć od felietonistów?
   Łączę wyrazy nadziei.
Daniel Passent

K2

Nareszcie otworzyły się jakieś drzwi i trochę pokrzepiającego wia­tru wpadło w ducho­tę przedwyborczych kłamstw. Szerzej, szerzej te drzwi, byśmy poczuli, że jest szansa. Chodzi mi oczywiście o „sześciopak” Grzegorza Schetyny. Przez cztery lata PiS dokonał takiej demolki we wszystkich dziedzinach życia, że powrót do nor­malności wydaje się tak trudny jak zdobycie K2 zimą. Ale próbować trzeba - przywrócić ład prawny i zadbać o człowieka od jego narodzin do późnej starości. Żeby uczył się samodzielności, odwagi i wolności myślenia, a nie wkuwania ideologicznych sztanc. Żeby wiedział, że gdy państwo daje mu 500 zł, to nie po to, by odebrać 800. Publicy­styką o ochronie zdrowia w Polsce można już zapełnić całą bibliotekę.
Niestety, pisanie jeszcze nikogo nie uzdrowiło. Schetyna jakąś obietnicę musiał więc złożyć. Trzy tygodnie na wizytę u specjalisty, a na SOR pomoc lekarska w godzinę? To już nie tylko K2, ale całe Himalaje. Przepełnione szpitale z resztką personelu, które bronią się jak Westerplatte przed PiS, są dla chorych niczym najczarniejszy sen. Morawiecki chełpi się, że zwiększa nakłady na służbę zdrowia. Jak zwykle kłamie. To są nasze pieniądze z coraz wyższych składek. On to wie. Wie też, że przybywa chorych na nowotwory i są oni poddawani przestarzałym terapiom. Ale rząd właśnie znalazł świetną receptę na brak leków w aptekach - uruchomi infolinię. Wyobrażam sobie te rozmowy. - Dzień dobry, dzwonię ze Szczecina, gdzie mogę kupić lek na cukrzycę? - Już panu mówię: dwie apteki w Przemyślu mają jeszcze niewielki zapas.
   Czy Polak musi przez całe życie oddychać smogiem z rosyjskiego węgla i opon palonych w starych piecach? Na razie musi, ale nie powinien. Zwłaszcza że od tej tru­cizny umiera już u nas co roku 45 tys. osób. Schetyna ma tu ambitny plan: do 2040 r. węgiel można wyeliminować z energetyki. Oby nie wymiękł, bo dość już mamy tego żerowania na naszej inteligencji. Pewien radny PiS z Warszawy wnikliwie prze­analizował problem zmian klima­tycznych i wyszło mu tak: „Skoro nie chcemy używać paliw kopalnianych, to należy pomyśleć, że mniej ich będziemy używać, jeśli będzie cieplej”. Pół miliarda drzew zasadzonych w pół roku obiecał premier. Nieuk. Powinien wziąć do ręki kalkulator i w minutę się do­wiedzieć, Że32 drzewa na sekundę to paranoja. Jeszcze inną jakość w sprawie ochrony środowiska proponuje prezydent Duda. Ostatnio w Szczecinku wyjaśniał na­rodowi, że drzewa mają zdolność fotosyntezy. Widać wie, że w pisowskiej szkole młodzież się tego nie nauczy. Nauczy się nato­miast, że LGBT - cztery litery alfabe­tu, tak właśnie zestawione - obrażają Boga.

Szóstka Schetyny i Koalicji Europejskiej Kościół omija z daleka. I słusz­nie, bo to instytucja wysoce toksyczna. Oto homilię dla Rodzin Radia Maryja wygłosił w ostatnią niedzielę na Jasnej Górze bp Dec. Na widowni zasiedli o. Rydzyk oraz w charakterze scenografii pan premier i marszałek Senatu Karczewski. Przez kontynent prze­suwa się fala agresji skierowanej na Kościół i rodzinę, wciąga nas wir liberalizmu i lewactwa - sunął biskup. Po kraj u rozlały się Marsze Równości propagujące grzesz­ne zachowania, wspiera je ofensywa zagranicy, narzu­cająca Polsce ideologię gender - grzmiał dalej.
   Kto dał Decowi prawo do hańbienia ludzi za osobo­wość, z którą przyszli na świat? Za ich temperament, wrażliwość i przekonania. Za potrzebę bycia sobą. „Chcemy zjednoczenia całego narodu pod biało-czerwonym sztandarem’’ - jakby na urągowisko agitował na koniec jasnogórskiego spektaklu znany właściciel działek we Wrocławiu.
Stanisław Tym

Koalicja Wandali

Dotarły do mnie wyniki ankiety, w której kobiety Europy oceniały urodę męż­czyzn. Polacy zajęli przedostatnie miejsce. Kto zajął ostatnie, nie powiem, żeby nie obrażać innych narodów. Poszedłem do lu­stra, spojrzałem na siebie i doszedłem do wnio­sku, że piękny nie jestem. Nie chcę przywoływać podobnych do mojej publicznych twarzy, ale jak sobie przypomnę umalowane na biało-czerwono twarze polskich narąbanych kibiców, którzy trzykrotnie w czasie meczu śpiewają pełną wer­sję hymnu polskiego, to dochodzę do wniosku, że średnia naszej urody rzeczywiście nie jest naj­wyższa. Dla przykładu  - Brazylijczycy wygrywa­ją wszystkie konkursy piękności, ponieważ ich uwarunkowania historyczne spowodowały nie­prawdopodobną liczbę mieszanek. Czarni z bia­łymi. Indianie z czarnymi, a do tego wiele nacji kolonizujących w różnych czasach Brazylię. Przy naszym wstręcie do cudzoziemców masowe mie­szanie naszych genów właściwie nie ma szans. Przypomniałem sobie, od kogo pochodzimy i jak się nazywamy. Jedno jest pewne, byliśmy na naszych ziemiach przed Żydami, a wywodzimy się od Wandala. Nie jesteśmy Germanami. nie łupi­liśmy innych narodów. Ryliśmy zawsze pracowici i przedsiębiorczy, a pierwsze wzmianki o powią­zaniu Wandali ze Słowianami zostały spisane jak donoszą źródła przez proboszcza kate­dry w Habsburgu Gerharda pod koniec X wieku. Wandalem był Mieszko I, który - jak wiadomo - przyjął chrześcijaństwo, czego konsekwencje ciągną się za nami do dzisiaj. Wyobraźnia o naszej wandalowej urodzie została zburzona przez mistrza Matejkę, który moim zdaniem upięk­szył polskich władców, bo był estetą, a trud­no estecie namalować choroby (w- tym ciężkie, również weneryczne, które męczyły polskich władców na przestrzeni dziejów). My, Wandalo­wie, nie jesteśmy ładni, ale za to dumni i poboż­ni. Może powyższy opis uświadomi Państwu, jak trudno jest Wandalom złożyć koalicję.
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Wieś

Mieszkam na wsi. Dwadzieścia lat temu z okła­dem było to jasne jak słońce. Wjeżdżałem szosą na wprost wielkiej łąki, na której pasła się setka krów. Biało-czarnych muciek z okładki płyty zespołu Pink Floyd „Atom Heart Mother”. Uwielbia­łem ich widok. Szwendały się godzinami, wylegiwały w słońcu, muczały. Brałem zakręt i mijałem niewielką stadninę koni. Pasły się na grodzonej łące, dorosłe i źre­baki, stąpały dostojnie, skubiąc trawę, niekiedy biega­jąc w zabawie. Pastwisko ogrodzone niczym ranczo na westernie, w głębi murowana stodoła z drewnianymi wrotami, często otwartymi na oścież. Wypełniona po dach sianem - jego zapach oszałamiał na odległość. Sa­mochody zwalniały, ludzie robili zdjęcia. Gdy mijałem to miejsce pieszo, zdarzało się, że rumak podchodził i pozwalał się drapać po głowie. Moje jamniki merdały ogonami zaciekawione.
   Od roku krów nie ma. Znikały stopniowo. Kilka ty­godni temu przyjechała telewizja, zaniepokojona syg­nałami o straszliwych zaniedbaniach, połamanych nogach zwierząt, braku weterynarza. Nowy zarząd za­kładu, który nastał w ramach „dobrej zmiany”, oka­zał się dramatem dla hodowli. Podobno całość ma być zamknięta. Konie też zniknęły, ale z innej przyczyny. Właściciel zginął w jakimś banalnym wypadku i nie było komu opiekować się zwierzętami. Karuzela się nie kręci, co rozczarowało naszego kundla Elvisa, który po­trafił przez kwadrans stać zapatrzony w krążące konie.
   Zmiany. Zmienia się wygląd mojej wsi, jej zabudowa, natura. Znika stare. Na szlaku, na którym kiedyś biegały zające i lisy, a lisia mama wyprowadzała małe na spacer i to w ciągu dnia, rosną domy willowe, szeregowce i pa­łace. Pola znikają. W malutkim lasku na posesji sąsiada, gdzie pomieszkiwało spokojnie stadko jeleni z małymi, ani listek nie drgnie. Dzików też już dawno nikt nie wi­dział. Gdy się sprowadziłem, każdego poranka piał kogut. Wtedy mnie to ciekawiło, czasem rozśmieszało, bo skrze­czał jak starzec - teraz mi go brak. Zamilkł kilka lat temu.
   Nowe domy są inne, mają rozległe balkony i filary. Są wystawne. Przed nimi jeepy i mazdy. Zniknęły Pele, Gonzo, Szuja, Maksio i Demon (zagryzał kury we włas­nym gospodarstwie) oraz kilka innych psów, z którymi widywałem się dwa razy dziennie podczas spacerów. W ich miejsce nie pojawiły się nowe. I jeszcze to: daw­niej w każdą niedzielę mijały mój dom grupki ludzi ubranych na biało. Całe rodziny z dziećmi szły do koś­cioła. Teraz jeżdżą samochodami, bo to jednak dwa ki­lometry. Niedawno podczas popołudniowej mszy było sporo ludzi, młode kobiety szykownie ubrane, jed­na z torebką Louis Vuitton, jacyś panowie w korpora­cyjnych garniturach, obok nich ludzie mniej zamożni, ubrani zwyczajnie. Moje oko wychwyciło brak mini­strantów. Za moich czasów było nas nawet ośmiu pod­czas mszy - teraz jeden kościelny robi wszystko i pilotem włącza dzwonki i sztuczne świece.
   Pan Marek Sawicki, opędzając się od lewicy jak od much, mówi, że PSL istnieje nieprzerwanie od 125 lat i twardo trzyma się tradycji. „To prawdziwy głos wsi” - mówi. Dlatego goni skręt koalicji w lewackie zaułki i nie uznaje ludzi LGBT. Aż patrzę w Wikipedię - ma 61 lat. Za wcześnie na alzheimera. Przez myśl mu nie przejdzie wspomnieć o ZSL, do którego sam należał, gdy PSL (jako ZSL) stał ramię w ramię z przewodnią siłą narodu, PZPR. I że był z komuchami w rządzie jako minister u Cimoszewicza, i że był w koalicji z SLD. Zo­stawmy to. Niech sobie wyciera gumką kartki własnego życiorysu, niech nadal buduje markę „istniejącej nie­przerwanie partii chłopskiej z tradycjami” i poniewiera ludźmi o odmiennej orientacji, skoro taka jest ta trady­cja. Po prostu nie wiedziałem o tym.
   Kiedyś w mojej wsi był z wizytą jako wicepremier Ja­nusz Piechociński. Troszczył się i o krowy, i o stano­wiska dla swoich ludzi. Teraz w mojej wsi nikt PSL nie widział od lat. Chyba na szczęście. Z PiS zmaga się opo­zycja złożona z PO i niezależnych. Walki toczą zażarte, a jednak nikt tu nie użył karty lewactwa i LGBT. Myślę, że ludzie uznaliby to za niegodne, choć kto wie. Może wystarczy kogut, by zło w nich obudzić.
   Łabędzi w pobliskich stawach jest więcej niż przed rokiem, ale karpi w ostatnie święta nie sprzedawano. Mówią, że nie nadawały się do luksusowego handlu, jak lata wcześniej, gdy były słynne na całą Polskę. Coś za­niedbano. Wszyscy tu mają internet i telewizję sateli­tarną. Żeby ludzi cofnąć w rozwoju do średniowiecza, trzeba silnej woli, Panie Sawicki.
Zbigniew Hołdys

Smok kulturalny

Za dużo w głowie mam, za dużo w głowie mam / i spać nie mogę, kiedy myślę o tym / a myślę całe dnie, że coś jest w głowie źle, że coś jest w głowie źle / za dużo myśli naraz mam na myśli” - śpie­wał Kuba Sienkiewicz w swym tłumaczeniu kawałka The Kinks „Too Much on My Mind”, a mnie się przypomniał, gdy w audycji „Śniadanie do łóżka” Radia Chillizet Domi­nika Biegańska zapytała, ile książek czytam naraz. Ha!
   To tak na szybko: „Podróżny” Ulricha A. Boschwitza, opublikowana po 80 latach powieść o antysemickim sza­leństwie w Niemczech na chwilę przed Holokaustem. Sam autor jeszcze nie wie, że nocne walenia w drzwi i nienawistne komentarze sąsiadów skończą się Treblinką i Auschwitz i może dlatego jego powieść thriller jest tym bardziej przerażająca, bo zadziwiająco współczesna.
    „Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce” Mordechaja Canina. Au­tor, polski Żyd, wędruje tuż po wojnie z brytyjskim pasz­portem, wyglądem i akcentem, może więc uchodzić za angielskiego dziennikarza, co powoduje, że jego polscy rozmówcy niczego nie udają.
    „Rana” Wojciecha Chmielarza. Zachwyciłem się jego poprzednim kryminał o thrillerem psychologicznym „Żmijowisko”, a końcówka to już zryła mi psychikę, więc jestem pełen oczekiwań.
Maszynopis „Kimkolwiek jesteś” Jakuba Szamałka, dal­szy ciąg techno thrillera „Cokolwiek wybierzesz”, przez który zarwałem dwie noce i bardzo polubiłem główną bo­haterkę, dziennikarkę i słoika, Julitę Wójcicką.
    „Wojna według Karskiego” Tomasza Łubieńskiego, skrzący się erudycją, anegdotą i dygresjami esej historycz­ny o niespełnionej, a czasem spełnionej piękniejszej Pol­sce i jej bohaterach.
    „Jak kończy się demokracja” brytyjskiego politologa Davida Runcimana, czyli o tym, jak wyobrazić sobie nie­wyobrażalne i że nic nie trwa wiecznie. Trochę, żeby się postraszyć, a trochę żeby przekonać, że nic na szczęście nie powtarza się dokładnie w ten sam sposób.
    „Wakacje w Trzeciej Rzeszy. Narodziny faszyzmu oczami zwykłych ludzi” Julii Boyd. Czyli, jak wyglądała III Rzesza, kiedy jeszcze (prawie) nikomu nie śniła się wojna, Niemcy kusiły zagranicznych gości i co ci goście widzieli i rozumieli.
    „Eva” Arturo Pereza-Revertego, druga rzecz z cyklu rozpoczętego sensacyjno-szpiegowskim „Falco”. Kiedyś, w czasach „Ostatniej bitwy templariusza”, „Szachowni­cy flamandzkiej” czy „Królowej Południa”, byłem niemal psychofanem Hiszpana. Potem zaczął się według mnie co­raz bardziej powtarzać, poniechałem kolejnych lektur, aż zeszłego lata kumpel poradził przeczytanie „Falco”, któ­re uznał za rzecz wyśmienicie opisującą paranoję hiszpań­skiej wojny domowej. Miał absolutną rację. Zachwyciłem się historycznym tłem i niejednoznacznym tytułowym bo­haterem, frankistowskim Jamesem Bondem.
   Nie, nie robię sobie jaj, czytam to wszystko naraz i koń­ca nie będzie, bo to jak walka z pięciogłowym smokiem. Co jedną lekturę skończę albo przerwę, to zaczynam dwie nowe, a lista w komórce „must read!!!” tylko się powiększa.
   Ale co gorsza, jest jeszcze oglądanie. Dopiero co kończy­łem dobry rosyjski serial biograficzny „Trocki” i pochło­nąłem drugi sezon niemieckiego metafizycznego horroru SF „Dark”. Jako fan jedynki, dzięki której przeżyłem jed­ną z większych serialowych ekstaz w kategorii open, bałem się, co twórcy zrobią po niespodziewanym sukcesie, a oni pojechali po bandzie, uszczęśliwiając mnie komplet­nie. „Stranger Things 3” łyknąłem na relaksacyjne odmóżdżenie, bo to jednak rzecz dla nastolatków.
   Apropos odmóżdżenia zacząłem oglądać zjadliwą, prze­wrotnie niepoprawną politycznie, przesiąkniętą czarnym i bardzo brytyjskim humorem dystopię „Rok za rokiem” o naszym coraz bardziej skretyniałym świecie, którym rządzą politycy podkreślający swoją kompletną ignoran­cję i prostactwo, a głosują na nich ludzie niewierzący w ist­nienie zarazków, za to dopuszczający wiarę, że Ziemia jest płaska. Na argumentację, że to czysty idiotyzm, odpowia­dają, że to ich obraża i ogranicza wolność słowa.
   Byłem w trakcie, kiedy kolega z telewizji wysłał SMS, że koniecznie, ale to koniecznie muszę obejrzeć pierw­sze dwa wrzucone odcinki „Na cały głos” z Russellem Crowe’em grającym Rogera Ailesa, założyciela i twórcę potęgi prawicowej telewizji informacyjnej Fox News. Po­chłonąłem natychmiast, mocarna rzecz, czekam na trzeci odcinek, wracam do „Rok za rokiem” i nucę „There’s too much on my mind, and there is nothing I can say...”
Marcin Meller

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz