poniedziałek, 29 lipca 2019

Joachim szlifuje kanty



Joachim Brudziński usunął się na bok, bo nie chciał walczyć z Morawieckim i Ziobrą. Ale i tak ma nad nimi przewagę - i to podwójną - zna partię i ma zaufanie Jarosława Kaczyńskiego

Renata Grochal

Gdy Joachim Brudziński wystartował do Parlamentu Europejskiego, wszyscy za­stanawiali się, dlaczego wiceprezes PiS szef jednego z najważniejszych resor­tów usuwa się z krajowej polityki. Jed­nak Brudziński rezygnować z niej nie zamierza.
   W europarlamencie zapisał się do Komisji Wolności Oby­watelskich, Sprawiedliwości i Spraw Wewnętrznych (LIBE) oraz Kontroli Budżetowej (CONT), ale nie przeprowadzi się z rodziną do Brukseli, co robi wielu europosłów. Chce być w kraju tak często, jak tylko się da, przecież właśnie został szefem sztabu PiS w najważniejszej kampanii wyborczej.
   - Sztab zbiera się prawie codziennie, a Joachim gra w nim pierwsze skrzypce - mówi mi jego bliski współpracownik. Ja­rosław Kaczyński powierzył mu tę funkcję, bo świetnie zna partyjne struktury, a poza tym prezes chce, by w kampa­nię zaangażowali się europosłowie, którzy mieli dobre wyni­ki w wyborach. Brudziński przegrał co prawda w swoim okręgu z Bartoszem Arłukowiczem, ale dostał ponad 180 tys. głosów.
   Chętnie wziął sztab, bo sondaże wskazują na wygraną PiS, a sukces tylko wzmocni jego polityczną pozycję.

EUROPEJSKI SZNYT
Start Brudzińskiego do euro parlamentu zaskoczył preze­sa. Gdy zjawił się w jego gabinecie i powiedział: „Jarek, pozwól mi kandydować”, układanie list było już na finiszu. Z jednej strony ta prośba roz­wiązywała sytuację w okręgu zachodniopomorsko-lubuskim, bo tamtejsza lista nie miała wyraźnego lidera. Z drugiej jed­nak oznaczała, że Kaczyński traci jednego z najważniejszych ministrów i najbliższe­go współpracownika, który na co dzień zarządza partią. Brudziński przekonał prezesa, że obsadzenie MSWiA na kil­ka miesięcy do wyborów nie będzie prob­lemem, a w partii nic się nie zmieni. Tak jak dotąd będzie on czuwał nad struktu­rami. Sam Brudziński na pytanie, dlacze­go zdecydował się na wyjazd do Brukseli, odpowiada w esemesie: „z ciekawości, ot­wartości i pasji do nowych wyzwań”. Ale jego dobry znajomy mówi, że na tę decy­zję wpływ miało także to, iż Kaczyński po­stawił na Mateusza Morawieckiego.
   - Gdyby premierem był Jarosław, Bru­dziński nigdy nie wyjechałby do Bruk­seli. Między nim a Morawieckim nie było chemii. Joachim nie chciał walczyć z Morawieckim ani z Ziobrą, który cią­gle podgryza premiera, i uznał, że pocze­ka na swój czas w Brukseli - opowiada mój rozmówca.
   Inny współpracownik dodaje, że to był dla niego ostatni mo­ment, by zdobyć europejskie szlify, które polityk musi mieć, je­śli chce ubiegać się o najwyższe stanowiska. 51-letni Brudziński zrozumiał to, gdy jako szef MSWiA zaczął jeździć na spotkania unijnych ministrów. Wtedy zobaczył, że aby liczyć się w euro­pejskiej rozgrywce, trzeba mieć kontakty, a jego koledzy mini­strowie z europejskim epizodem w życiorysie łatwiej osiągają polityczne cele.
   Brudziński jest politykiem rozpoznawalnym, ale ciągle jest postrzegany raczej jako ostry fighter. - Teraz musi oszlifować kanty, które nabył przez lata, zyskać europejskie obycie - doda­je jego współpracownik. Poza tym zarobki europosła znacząco przewyższają pensję w polskim parlamencie, a że ma na utrzy­maniu żonę i trójkę dzieci, uznał, że przez pięć lat w Brukseli może się ustawić.

EWOLUCJA DO CENTRUM
Brudziński przeszedł w ostatnich latach drogę od orga­nizatora działającego na zapleczu do samodzielnego polityka.
- W 2010 roku trzymał partię mocną ręką - wspomina Joanna Kluzik-Rostkowska, kiedyś w PiS, dziś w PO. - W kampanii pre­zydenckiej Jarosława Kaczyńskiego, którą razem prowadzili­śmy, mówił: „Asia, ja jestem od spraw organizacyjnych. Muszę wiedzieć, co, gdzie, kiedy i będzie załatwione”. Nawet nie próbo­wał wchodzić w niuanse, czy może akcent trzeba położyć tu, czy gdzieś indziej. Zajmował się partią i robił to skutecznie - pod­kreśla Kluzik-Rostkowska.
   Kiedy Brudziński został szefem MSWiA, spodobało mu się rządzenie.
- Jak poszedł do ministerstwa, zobaczy­łam w nim polityka. Dojrzał. Popełnił ileś błędów, na przykład pozwolił wicemini­strowi Jarosławowi Zielińskiemu dalej dewastować polską policję. Zamiast łapać przestępców, funkcjonariusze ciągle sku­piają się na statystykach. Jednak na tle Zalewskiej, Macierewicza czy Błaszczaka, Brudziński radził sobie nieźle - oce­nia posłanka PO.
   Wizerunek partyjnego bulteriera za­czął łagodzić już po wyborach, gdy został wicemarszałkiem Sejmu. Kiedyś na jed­nym z wieców PiS na słowa Kaczyńskie­go skierowane do opozycji: „cała Polska z was się śmieje” odkrzyknął: „komuni­ści i złodzieje”. Donalda Tuska nazwał „niemieckim popychlem”. W roli wice­marszałka potrafił wyjść z partyjnych bu­tów, co kontrastowało z postawą innych pisowskich marszałków: Marka Kuchcińskiego, Ryszarda Terleckiego i Beaty Mazurek. Nieraz studził emocje na sali plenarnej. Gdy Jarosław Kaczyński z sej­mowej mównicy nazwał opozycję „zdra­dzieckimi mordami” i oskarżył o morderstwo brata, a później mówił posłowi Nowoczesnej, że politycy opozycji pójdą sie­dzieć, całe zdarzenie próbowała nagrać telefonem komórko­wym posłanka PO Kinga Gajewska. Dominik Tarczyński z PiS chciał wyrwać jej z ręki aparat i zaczął ją szarpać. Brudziński ogłosił trzy minuty przerwy „na uspokojenie emocji” i sam zszedł rozdzielać posłów.
   Jako szef MSWiA też potrafił zachować się bezstronnie. Gdy podczas Parady Równości w Lublinie doszło do starć między ochraniającymi paradę policjantami a narodowcami i kibolami, Brudziński dziękował policji za ochronę środowisk LGBT, kry­tykowanych przez jego partię. „Dopóki jestem ministrem, ocze­kuję, aby reakcja na agresję, czy to chuliganerii kibolskiej, czy też lewackiej Antify, atakującej policję podczas zabezpieczania le­galnej manifestacji, była taka sama jak dziś w Lublinie - pisał na Twitterze.

KLĄTWA DELFINA
Wielu rozmówców uważa, że Brudziński przygotowuje się do przejęcia partii. Jarosław Kaczyński już kilka lat temu oddał mu PiS w zarządzanie, robiąc go szefem komitetu wykonawcze­go. Na posiedzeniu rady politycznej prezes powiedział, że gdy­by złamał nogę, to Brudziński będzie go zastępował. Został jego pierwszym zastępcą, a wielu w PiS odebrało to jako namaszcze­nie na sukcesora.
   To Brudziński decyduje o tym, co się dzieje w regionach, kto zostaje szefem lokalnych struktur. Nawet po objęciu MSWiA ani na chwilę nie wypuścił partii z rąk. Chociaż formalnie zrezyg­nował ze stanowiska szefa komitetu wykonawczego, to funkcję tę objął jeden z jego zaufanych - Krzysztof Sobolewski. Dzięki temu to Brudziński de facto podejmuje wszystkie decyzje.
   Żeby kontrolować także partyjne finanse, pozbył się wielolet­niego skarbnika PiS Stanisława Kostrzewskiego. Intrygę prze­prowadził w iście mistrzowskim stylu, tak żeby nie splamić sobie rąk. Przypomina w tym trochę Donalda Tuska, który wykańczał swoich przeciwników tak, by powstało wrażenie, że sami się po­ślizgnęli na mydle pod prysznicem. Kostrzewskiego Brudziński wyciął rękami kuzyna Kaczyńskiego - Jana Marii Tomaszew­skiego, który chciał zarabiać na partyjnych zleceniach. Brudziń­ski mówił, że on dałby mu pieniądze, ale skarbnik nie chce się zgodzić. Kuzyn skarżył się prezesowi, a Kostrzewski odpowia­dał, że Brudziński mu się nie będzie mieszał do finansów. W koń­cu zagroził dymisją, a Kaczyński ją przyjął. Chciał mieć święty spokój, a Joachim przekonał go, że ogarnie partyjne finanse.
   - Brudziński jest o wiele inteligentniejszy, niż wskazywał­by na to jego publiczny wizerunek - mówi jego dobry znajomy. Przez lata dopasowywał własny wizerunek do wizerunku partii. Kreował się na swojego chłopa, zapijającego wódką kaszankę, bo chciał być taki jak tzw. zwykli Polacy, którzy głosują na PiS.
   - Gdyby mnie ktoś 10 lat temu zapytał, czy Joachim może za­stąpić Kaczyńskiego na czele PiS, powiedziałabym, że absolutnie nie. Ale dziś myślę, że on może tego chcieć. I może mu się to udać - mówi Joanna Kluzik-Rostkowska. Jej zdaniem po odejściu Ka­czyńskiego tylko Brudziński będzie potrafił utrzymać jedność partii i pogodzić różne środowiska. Nie uda się to Morawieckiemu, który wciąż ma słabą pozycję w PiS, a Zbigniew Ziobro, któ­ry też marzy o sukcesji, nawet nie należy do partii Kaczyńskiego.
   - Joachim zna działaczy, wie, jak to działa w terenie. To już na wejściu daje mu kilka punktów przewagi nad rywalami - podkreśla Kluzik-Rostkowska.
   Ale Brudziński jak ognia boi się tego, że Kaczyński zobaczy w nim delfina z ambicjami. „Znam kilku polityków, którzy po wylądowaniu w PE uwierzyli w wizję przejmowania PiS. PiS ma lidera, który na szczęście nigdzie się nie wybiera” - odpi­suje mi pytany, czy przejmie kiedyś partię. To nawiązanie do Zbigniewa Ziobry, który jako europoseł za wcześnie poczuł się sukcesorem i wyleciał z PiS, bo Kaczyński poczuł się zagrożo­ny. Brudziński brał udział w pacyfikowaniu Ziobry i wyciągnął z tego lekcję, by swoich ambicji nie ujawniać.

PRZECIWKO SZYDŁO I MORAWIECKIEMU
Jednak sukcesywnie osłabia rywali. To on był jednym z tych, którzy stali za odwoła­niem Beaty Szydło ze stanowiska premiera.
Wspólnie z Mariuszem Błaszczakiem i inny­mi politykami tzw. zakonu PC (Porozumie­nia Centrum - pierwszej partii Kaczyńskiego) przekonywali prezesa, żeby sam stanął na czele rządu, bo Szydło nie radzi sobie z kon­fliktami, przez co rząd jest sparaliżowany.
Kaczyński na poważnie brał to pod uwagę, ale w ostatniej chwili się wycofał ze względu na stan zdrowia. Szydło do dziś nie może za­pomnieć Brudzińskiemu, że przeciwko niej intrygował. Brudziński nie był także zwo­lennikiem pomysłu, by na czele rządu stanął Morawiecki, bo uważał, że ma on za małe do­świadczenie polityczne. Jednak gdy Kaczyń­ski uznał, że sam nie może objąć stanowiska, Brudziński się z tym pogodził. W partii mó­wią, że on jest jednym z nielicznych polityków, którzy nie podlizują się prezesowi. Zachowuje się wobec niego po partnersku, chociaż nigdy publicznie się z nim nie kłóci. Jak się z nim w czymś nie zgadza, mówi mu to w cztery oczy.

BEZPIECZNIK KACZYŃSKIEGO
Siła Brudzińskiego bierze się stąd, że potrafi czekać, co w polityce jest zaletą. W latach 90. jako 22-letni student wstą­pił do Porozumienia Centrum i został asystentem szczeciń­skiego senatora Jacka Sauka. Gdy Kaczyński przyjeżdżał do Szczecina, w biurze witał go Brudziński. Żona Sauka, która nie dostała się do parlamentu, za czasów „dobrej zmiany” trafiła do Krajowej Rady Radiofonii i Telewizji.
   Brudziński przez lata otorbił Kaczyńskiego. Odkąd w 2005 roku został posłem i szefem biura organizacyjnego partii, pra­wie codziennie był na Nowogrodzkiej, gotów na każde zawo­łanie prezesa. Jeździł z nim po kraju, organizował spotkania z działaczami, hotele, obiady. Po katastrofie smoleńskiej za­częli wspólnie spędzać nawet urlopy. Zdjęcia z tych wyjazdów Brudziński zamieszcza w internecie, wysyłając sygnał działa­czom, że jego pozycja w PiS wciąż rośnie. Jednak wie, że stano­wisko szefa partii to może być odległa perspektywa. Kaczyński sam nigdy nie zrezygnuje. Po śmierci brata i matki PiS to jedy­ne, co mu zostało.
   - Wyobraźmy sobie, że Jarosław jedzie na Żoliborz i co tam będzie robił? W domu jest sam jak palec. A poza tym on przez całe życie był obsługiwany. Jeździ partyjnym samochodem z kierowcą, sekretarka zamawia mu obiady. A w domu kto mu podstawi wszystko pod nos? Dlatego nigdy partii nie zosta­wi. Będzie oddawał kawałki władzy tak, jak Joachimowi oddał struktury - dodaje mój rozmówca. Jego zdaniem prezes wie, że Brudziński nigdy nie będzie działał przeciwko niemu, dlatego mu ufa. A o Morawieckim, a tym bardziej o Ziobrze tego powie­dzieć nie może.

PREZESOWI SIĘ NIE CHCE
W PiS mówią, że brukselskie szlify są Bru­dzińskiemu potrzebne nie tylko po to, żeby przejąć PiS, ale i po to, by stanąć na czele rzą­du. Gdy startował w eurowyborach, wydawa­ło się, że jeśli PiS wygra drugą kadencję, to premierem zostanie ponownie Morawiecki. Jednak kolejne niejasności wokół jego mająt­ku mocno go osłabiły. A wejście Kaczyńskie­go w kampanię do Parlamentu Europejskiego pokazało, że PiS nie musi już zakładać centro­wych masek, żeby wygrywać. Może się więc okazać, że w drugiej kadencji Kaczyński nie będzie potrzebował Morawieckiego. Wśród polityków z zakonu PC odżyły marzenia, że może Kaczyński mógłby po raz drugi stanąć na czele rządu tak jak niegdyś Piłsudski. To byłoby spełnienie jego politycznych marzeń. Jednak realiści mówią, że po katastrofie smo­leńskiej prezes mocno podupadł na zdrowiu, ostatnie kłopoty z kolanem i pobyt w szpitalu wyeliminowały go z polityki na kilkanaście ty­godni, a przed nim operacja kolana. Stał się też mniej porywającym mówcą.
   -10 lat temu można się było z prezesem zga­dzać lub nie, ale potrafił w swoich przemówieniach zaskoczyć. W tej chwili operuje kalkami, powtarza sam siebie, już mu się nie chce - przyznaje polityk PiS. Dodaje, że stanowisko pre­miera wymaga pracy po kilkanaście godzin dziennie i Kaczyń­ski nie dałby rady. Poza tym rozsmakował się w sterowaniu wszystkim z tylnego siedzenia bez ponoszenia żadnej odpo­wiedzialności. Jeśli po wyborach PiS będzie potrzebowało ko­alicjanta, a co za tym idzie - silnego premiera z mocną pozycją w partii, to wielu uważa, że Kaczyński może sięgnąć po Bru­dzińskiego. Ten co prawda zapewniał, że jedzie do Parlamentu Europejskiego na pełną kadencję, czyli na pięć lat, ale przecież prezesowi się nie odmawia.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz