PiS jest w stanie
wywołać dowolną wojnę kulturową, a następnie ją wygrać. Kiedyś o uchodźców,
teraz o prawa społeczności LGBT, a zasób kolejnych wrogów wydaje się
niewyczerpany. Czy opozycja ma szansę uniknąć tego samego scenariusza w kolejnej
kampanii?
„Opozycja zdradziła mniejszości”. Te słowa
padły w ferworze dyskusji podczas niedawnej konferencji Fundacji Batorego.
Wypowiedziała je, ocierając przy tym łzy działaczka na rzecz osób
transpłciowych Ewa Hołuszko. Osoba pod każdym względem zasłużona. Przed wieloma
laty kiedy była jeszcze Markiem Hołuszką, kierowała drukiem i kolportażem w
strukturach solidarnościowego podziemia w Warszawie.
Miała pełne prawo
do swoich emocji. Od kilku lat jest regularnie atakowana, zastraszana i poniżana
przez okolicznych bandytów w jednej z podwarszawskich miejscowości.
Homofobiczny kontekst tych napaści nie budzi wątpliwości. I choć o sprawie
gazety nieraz już pisały, policja jest bezradna.
Ale czy zarzut jest
sprawiedliwy? Na czym zdrada opozycji miałaby polegać? Jakież to zobowiązania
zostały niedotrzymane? Ewa Hołuszko tego nie sprecyzowała. Jej wypowiedź
najwyraźniej była jedynie emocjonalną reakcją na publicznie eksponowane po
wyborach europejskich wątpliwości, czy aby opozycji przysłużyła się wywołana
przez rządzących kulturowa wojna o prawa osób LGBT, wpływy Kościoła i kilka
innych tożsamościowych kwestii.
W dramatycznej
wypowiedzi odzwierciedliło się nieusuwalne napięcie pomiędzy światami ruchów
społecznych i partyjnej polityki. Uświadomionego „ja” z jednej strony oraz
szkicowo
tylko określonego „my” z drugiej. To może stać się poważnym
problemem opozycji w przededniu kolejnej kampanii wyborczej.
Zacznijmy od perspektywy ruchów
działających na rzecz praw mniejszości i walczących z wykluczeniami. Od lat
słusznie dopominają się o uwzględnienie swych postulatów w programach politycznych
ugrupowań ogólnie podzielających ich wrażliwości. Przeważnie miały pod górę.
Szczególne rozczarowania przyniosły lata rządów Platformy Obywatelskiej. Kiedy
to większość społeczeństwa zaczynała już akceptować równościowe dążenia
mniejszości seksualnych i stopniowo dojrzewał kompromis dla - na początek! - wprowadzenia
związków partnerskich.
Koniec końców Donald Tusk zdecydował się jednak poświęcić
tę kwestię, aby nie drażnić konserwatywnego skrzydła PO i zachować wewnętrzną
sterowność w partii.
Zostało mu to
zapamiętane do dziś. Dla ruchów progresywnych Platforma niosła przecież
nadzieję na wyprowadzenie Polski z tradycjonalnego zaścianka. Trudno zresztą
rozstrzygnąć, na ile była ona uzasadniona. Komponent konserwatywny w PO zawsze
się przecież ścierał z liberalnym, a liderzy tej partii nigdy nie obiecywali
forsownego postępowego marszu. Oczekiwania brały się raczej z ogólnej oceny
spolaryzowanego układu sił. Skoro na jednym biegunie umościło się
katolicko-narodowe PiS, spodziewano się, że cały progresywny bagaż siłą rzeczy
powinna przejąć monopolizująca drugi biegun Platforma. Symetrii tu jednak nie
było i kiedy formacja Tuska uchyliła się od realizacji tej polityki, stała się
- nawet w większym stopniu niż PiS - adresatem pretensji ze strony środowisk
równościowych.
Szczególnie napięta
sytuacja miała miejsce w najbardziej progresywnym polskim mieście, czyli w
Warszawie. Jeszcze w 2004 r. doszło tu do pierwszej masowej mobilizacji pod
tęczowymi sztandarami, kiedy to ówczesny prezydent stolicy Lech Kaczyński
podjął próbę zakazania Parady Równości. Ale w oczach równościowych aktywistów
długie rządy jego następczyni Hanny Gronkiewicz-Waltz z PO nie stanowiły
wielkiej odmiany. Tyle że kolejne parady odbywały się już bez przeszkód.
Niemniej pani prezydent, publicznie eksponująca swoją religijność, nie miała
serca do polityki „równościowej”. Na tle innych metropolii, zwłaszcza Gdańska i
Poznania, stolica wydawała się wręcz skansenem. Symbolicznym przełomem okazała
się dopiero prezydentura Rafała Trzaskowskiego, który mimo pohukiwań z
macierzystej formacji podpisał Kartę LGBT. Podejmując zobowiązanie, że
wprowadzi system realnych udogodnień. Zaangażowani progresywiści mieli prawo do
satysfakcji. Ale zaraz potem zaczęty się kłopoty.
Bo oto właśnie ruszała kampania do Parlamentu
Europejskiego. PiS jak zwykle potrzebowało wroga, którym można by postraszyć
wyborców. Kogoś takiego jak kilka lat wcześniej muzułmańscy uchodźcy.
Inicjatywa Trzaskowskiego była pretekstem wręcz idealnym. Na pozór histeryczna,
w istocie precyzyjnie sterowana akcja propagandowa PiS z dnia na dzień zaczęła
produkować lawinę strasznych obrazów. „Seksualizują nasze dzieci!”, „Uczą czterolatków
masturbacji!”. Przy okazji zaroiło się nawet od pedofilskich aluzji.
W tle pojawiały się
wszystkie tradycyjne wątki propagandy PiS. Piętnowano „lewackie obsesje” oraz
rzekomy „ostry skręt w lewo” samej Platformy. Atakowano zachodnią zgniliznę
oraz Unię Europejską, która niby to wymuszając równościowe standardy, dybie na
naszą suwerenność. Troskano się o zagrożoną polską tradycję narodową tożsamość.
Rządzący próbowali nawet stroić się w szaty obrońców wolności, która nieodwracalnie
się skończy, gdy stery przejmą dyktatorzy politycznej poprawności. Wówczas za
mówienie oczywistych prawd (np. o tym, że w związku homoseksualnym nie rodzą
się dzieci) będzie można pójść do więzienia.
Przy czym celem
ataku nawet już nie były osoby o odmiennych orientacjach. Coraz częściej się w
końcu ujawniają, a nic tak nie redukuje lęku przed odmiennością jak osobisty
kontakt. W niedawnym tekście opublikowanym na łamach „Do Rzeczy” (kampania
wcale bowiem nie została wygaszona po wyborach) Rafał Ziemkiewicz stwierdza, iż
„homoseksualiści w ruchu LGBT i na jego paradach są znikomą mniejszością”.
Miejsce „pedała” zajął teraz obłąkany aktywista, wyalienowany z polskości i
opłacany przez wiadome ośrodki na Zachodzie. Jego celem jest „długi marsz” ku
nowemu totalitaryzmowi. „Jest to ideologia równie obłędna, równie chora i
potencjalnie równie zbrodnicza jak bolszewizm i nazizm. Trzeba ją ze
wszystkich sił demaskować i ze wszystkich sił zwalczać (...)” - zaleca swym
czytelnikom Ziemkiewicz, który na okładce tygodnika wgryza się w tęczową
flagę.
Na początku było
kilka zdroworozsądkowych zobowiązań prezydenta Trzaskowskiego. Takich jak
edukacja antydyskryminacyjna w szkołach, budowa hostelu dla wyrzuconej z domu
młodzieży LGBT, miejskie centrum spotkań dla tej społeczności. Skończyło się
na totalnej wojnie kulturowej.
Jak można się było
spodziewać, brutalnie zaatakowani i publicznie napiętnowani aktywiści LGBT
również się zradykalizowali. Tak już jest, że akcja zwykle wywołuje reakcję, pojawia
się efekt śnieżnej kuli, dochodzi do eskalacji konfliktu. Tym bardziej że
każdy co radykalniejszy gest, choćby marginalny, natychmiast jest nagłaśniany
przez drugą stronę, służąc za paliwo do kolejnej mobilizacji. Pojawiła się
tęczowa Matka Boska, transparent z waginą, ekscentryczna msza LGBT dla garstki
zainteresowanych. A tu jeszcze po wystąpieniu Leszka Jażdżewskiego i premierze
filmu braci Sekielskich wybuchł przy okazji wielki spór o Kościół, co natychmiast
zasiliło i tak już nabrzmiały splot tożsamościowy. Jak wojna, to wojna. Trzeba
się bić i nie liczyć ofiar.
Ruchy społeczne
zawsze bazują na tożsamościach swych członków, co nie sprzyja zawieraniu
kompromisów z rzeczywistością. Zaangażowanie uczestników zwykle zaczyna się
od ich wewnętrznej przemiany. Uświadomienia własnego „ja” oraz idącego za tym
rozbudzonego poczucia własnej siły. Jednostka na nowo porządkuje swoją
biografię, rekonstruuje jej ciągłość. Odkrywa, że całe dotychczasowe życie
układa się w proces, na końcu którego znajduje się postawiony cel. Poszukuje
więc podobnych sobie, rzuca się w wir aktywności, we wspólnym działaniu zaczyna
się kształtować tożsamość zbiorowa ruchu. Rodzą się silne wewnętrzne więzi
oparte na solidarności, często jednak nieufne wobec świata zewnętrznego. Stąd
skłonność ruchów społecznych do popadania w sekciarstwo. Wspólny cel staje się
wszystkim, a każda napotkana przeszkoda prowokuje do radykalniejszych działań.
Zachodnie
demokracje dawno już dołączyły postulat równych praw dla społeczności LGBT do
ogólnego katalogu praw i wolności obywatelskich. Choć zwykle było to wynikiem
rozciągniętego w czasie procesu, społeczeństwa stopniowo dojrzewały do
przyjęcia kolejnych, coraz dalej idących rozwiązali. W Polsce te przemiany
również postępują. Choć nie da się ukryć, że wciąż jesteśmy daleko w tyle za
Europą.
Nie można jednak wykluczyć, że ów mozolnie
dokonujący się postęp w istocie dokonuje się... zbyt szybko. Inaczej rządzącej
prawicy trudno byłoby przekonująco uzasadnić propagandowy przekaz o
importowanej z Zachodu rewolucji. I nie byłaby w stanie wywołać
kontrrewolucyjnej mobilizacji. Zdrowy rozsądek nakazywałby więc postępowym
aktywistom nieco teraz odpuścić, nie prowokować moralnie zmanipulowanej
większości, poszukać łagodniejszych form artykulacji swych wartości, określić
nową przestrzeń kompromisu. Tyle że trend wydaje się wprost przeciwny.
Najczęściej więc słyszymy, że dalsze powstrzymywanie się nie ma sensu, zawsze
jest zły czas na odważne działania, dość więc kunktatorstwa, wreszcie trzeba
iść na wojnę. A kto tchórzliwi e odmawia teraz wsparcia, ten zdrajca.
Równościowe
aktywizmy postępują zgodnie z logiką funkcjonowania ruchów społecznych. Robiąc
dokładnie to, czego oczekują od nich rządzący. Propaganda PiS wręcz nie może
się doczekać kolejnych „bezeceństw” pod tęczową flagą.
W pewnym sensie
postawa tożsamościowa jest zaprzeczeniem polityki. Ruchy społeczne dają
świadectwo, edukują, czasem wręcz ewangelizują. Ich ambicją jest wywołanie
społecznej zmiany. Takie postawy oczywiście bywają nieobce również niektórym
liderom partyjnym. Sęk w tym, że tylko sporadycznie, i to zazwyczaj w
wyjątkowych epokach historycznych tąpnięć, zdarza im się sięgać po władzę.
Najczęściej o
politycznym sukcesie decyduje bowiem umiejętność odczytania
dopasowania się do realnych nastrojów większości, które
decydują o wyniku wyborów. Tusk i Kaczyński odkryli tę prawdę dopiero po
licznych ideowych przygodach obfitujących w polityczne porażki. Skuteczny
polityk nie wymaga bowiem od obywateli, aby się zmienili. Akceptuje ich takimi,
jacy są. Starając się co najwyżej przemycić swoje wartości do świata ich
wyobrażeń, odpowiednio ukierunkować marzenia. A przy tym powinien akceptować
społeczeństwo, zaspokajać aspiracje możliwie najszerszych grup. Partie
funkcjonują inaczej niż skupione na sobie ruchy społeczne. Muszą się
wewnętrznie ucierać, z tożsamościowych fragmentów składać pojemne i otwarte
całości.
Fakty są bezsporne: problemy społeczności
LGBT nigdy nie angażowały powszechnej uwagi. Bezpośrednio dotyczą kilku
procent obywateli. Do tego należałoby dodać jeszcze niewielką grupę
zaangażowanych obywateli, którzy równościowym postu latom nadają wyjątkowe
znaczenie, w zakresie ich realizacji widząc probierz ogólnego stanu demokracji.
Obie grupy stanowią jednak zdecydowaną mniejszość.
Choć jeśli wierzyć
badaniom sondażowym, istnieje już wyraźna większość popierająca związki
partnerskie. Znacząco rośnie też poparcie dla innych postulatów z tego samego
tożsamościowego pakietu (w sprawie lekcji religii, finansowania Kościoła,
aborcji itd.). W ostatniej kampanii okazało się nawet, że miały one więcej
zwolenników w obozie opozycji niż przeciwników na zapleczu wyborczym PiS. Z tej
przyczyny również na łamach POLITYKI zachęcaliśmy liderów Koalicji
Europejskiej, aby śmielej podejmowali te kwestie. Tyle że nie doceniliśmy
potęgi resentymentu, który PiS zdołało rozbudzić, stawiając swój elektorat na
nogi w obronie rzekomo zagrożonych polskich wartości.
Sondaże bywają
ponadto narzędziem zawodnym. Przykładowo: ankieter pyta, czy jesteśmy za tym,
aby geje i lesbijki mieli takie prawa jak wszyscy. Oczywiście, że tak! Bo i po
cóż kogokolwiek dyskryminować? Nic nam do tego, jak żyją. Nikomu przecież nie
wadzą. Tyle że to kwestia zdrowego rozsądku, a nie politycznego wyboru. Przy
głosowaniu kierujemy się zupełnie innymi wartościami. Zresztą, kto wie, możemy
się po drodze zniechęcić do polityków, którzy nadmiernie epatują nas owymi
słusznymi, choć niszowymi tematami. Co innego zaś zmobilizowana mniejszość,
która obronę tradycyjnego ładu uznaje za najważniejsze wyzwanie polityczne. Tą
spory światopoglądowe będą bez końca pobudzać.
To oczywiście
intuicyjna interpretacja. Choć warto pamiętać, że świadomi tej pułapki byli
stratedzy Wiosny w fazie embrionalnej projektu. I zapowiadali, że orientacja
Roberta Biedronia nie będzie przesadnie akcentowana. Chodziło właśnie o to,
aby nie dać się zamknąć w bańce LGBT, raczej zbudować wizerunek partii
ogarniającej rzeczywistość we wszystkich jej wymiarach. Kiepska kampania zniweczyła
jednak te plany. Bez konsekwencji, przeważnie reaktywna, wedle osi ustawionych
przez PiS, na powrót zredukowała lidera Wiosny do roli najsłynniejszego geja
III RP. Czemu również sprzyjało faworyzowanie na tle pozostałych kandydatów
życiowego partnera Biedronia.
Melodię tej
kampanii bez wątpienia intonowali jednak rządzący. Opozycja najczęściej
niezgrabnie tańczyła. Główne cele PiS zostały zrealizowane. Po pierwsze, wokół
obrony tradycyjnych wartości zmobilizowano konserwatywnych wyborców z
prowincji, czemu wybory europejskie same w sobie nie sprzyjały. Po drugie,
formacja Kaczyńskiego wywołała napięcia wewnątrz obozu opozycji, który już po
wyborach znalazł się na skraju rozpadu. „Tęczowe” tematy realnie też poróżniły
wyborców PSL z elektoratem wielkomiejskim.
Czy tematy równościowe powinny zatem
zostać wycofane z opozycyjnej agendy? Bynajmniej, wystarczy zadbać o odpowiednią
ich ekspozycję. Z czym Koalicja ma problem. Do tej pory nie zdołała przecież
określić ram swojego projektu. A przydałoby się jeszcze uszeregować hierarchię
wartości, oddzielić pryncypia od tła, nadać całości spójny
kształt. W polityce każdy element może być istotny. Pod
warunkiem, że panuje się nad kontekstem, w jakim on się pojawia w debacie.
Jeśli decyduje o tym przeciwnik, skutki zawsze będą opłakane. Dlaczego więc
byle brednia przywołań a przez PiS sieje dziś spustoszenie po stronie opozycji?
Otóż rządzący dysponują całościowym projektem, podczas gdy Koalicja jest tylko
luźnym konglomeratem środowisk, liderów, interesów, tożsamości. Z wątłym
zestawem haseł trzymających się w kupie na słowo honoru.
Ale to nie tylko polski problem. W głośnej
książce „Koniec liberalizmu, jaki znamy” Mark Lilia dopatruje się źródeł klęski
amerykańskich liberałów w nadmiernym eksploatowaniu tożsamości
mniejszościowych grup. Każda z nich zapatrzona jest bowiem wyłącznie w siebie,
nie dostrzegając pozostałych. Nie jest więc możliwe określenie wspólnotowego
celu. Nawet słynne „Yes, we can” Obamy niewiele tu zmieniło. Bo choć Amerykanie
dali się uwieść charyzmatycznemu demokracie, wciąż nie za bardzo wiedzieli, co
takiego mogliby wspólnie osiągnąć. Aż po Obamie przyszedł Trump.
Partia
Demokratyczna w obecnym kształcie kojarzy się autorowi z pryzmatem
rozszczepiającym wiązkę światła na wszystkie (nomen omen) kolory tęczy. Podczas
gdy symbolem epoki Roosevelta był wielce wymowny uścisk dłoni. Lilia jest tym
zirytowany. Poucza: „Jesteśmy republiką, a nie polem namiotowym”.
zaleca liberałom, aby powrócili do idei obywatelstwa,
odtworzyli wspólnotę, zrekonstruowali pojęcie „my” (przy okazji grzebiąc
narcystyczne „ja”). Bez tego na dłuższą metę nie da się bowiem wygrywać
wyborów. A tylko rządząc, jesteśmy w stanie realnie chronić grupy zagrożone
wykluczeniem.
Te wskazówki
powinni sobie wziąć do serca liderzy również naszej opozycji. Prawica zdobyła
rząd dusz właśnie dzięki temu, że potrafiła narzucić własną definicję polskiego
„my”, osadzonego na narodowo-katolickim fundamencie. A przy tym zinterpretowała
po swojemu przeszłość, stworzyła iluzję mocarstwowej przyszłości, wreszcie
transferami z budżetu uprzyjemniła teraźniejszość. Opozycja nie ma takich
możliwości, choć akurat sformułowanie alternatywnej definicji wspólnoty bez
wątpienia leży w zasięgu jej możliwości, podobnie jak odnowienie idei
obywatelskiej na lokalnym gruncie. A że nie ma już czasu na tak fundamentalne
sprawy? Tym bardziej nie wolno go trwonić na nieskuteczną politykę cząstkowych
projektów i chaotycznych reakcji.
Rafał Kalukin
NAJLEPSZA MIŁOŚĆ ONLINE SPELL CASTER, ABY UZYSKAĆ SWÓJ EX LOVER, MĘŻCZYZNA, ŻONA, DZIEWCZYNA LUB POWRÓT CHŁOPA. DODAJ GÓRĘ NA WHATSAPP: +2349083639501
OdpowiedzUsuńCześć wszystkim Jestem Darcy lyne i jestem tutaj, aby podzielić się wspaniałą pracą, którą dr Nosa dla mnie zrobił. Po 5 latach małżeństwa z moim mężem z dwójką dzieci, mój mąż zaczął zachowywać się dziwnie i wychodzić z innymi kobietami i okazywał mi zimną miłość, kilkakrotnie groził, że się ze mną rozwiedzie, jeśli ośmielę się go zapytać o jego romans z innymi kobietami, ja był całkowicie zdruzgotany i zdezorientowany, dopóki mój stary przyjaciel nie powiedział mi o rzucającym zaklęcie w Internecie o nazwie Dr..nosakhare, który pomaga ludziom w związku i problemie małżeństwa przez moc zaklęć miłosnych, początkowo wątpiłem, czy coś takiego istnieje, ale postanowiłem spróbować, kiedy się z nim skontaktuję, pomógł mi rzucić zaklęcie miłosne iw ciągu 48 godzin mój mąż wrócił do mnie i zaczął przepraszać, teraz przestał wychodzić z innymi kobietami i jego ze mną na dobre i prawdziwe . Skontaktuj się z tym świetnym zaklinaczem zaklęć miłosnych, aby rozwiązać swój związek lub problem małżeństwa
-Email-blackmagicsolutions95@gmail.com
lub Zadzwoń lub WhatsApp: +2349083639501
Skontaktuj się z nim, aby uzyskać następujące informacje:
(1) Jeśli chcesz odzyskać swojego byłego współmałżonka.
(2) Chcesz zostać awansowany w swoim biurze.
(3) Chcesz, żeby kobiety / mężczyźni biegali za tobą.
(4) Jeśli chcesz mieć dziecko.
(5) Chcesz być chroniony duchowo.
(6) Pomóż wyprowadzić ludzi z więzienia
(7) Wygraj program telewizyjny
Dr.Agbazara is a great man,this doctor help me to bring back my lover Jenny Williams who broke up with me 2year ago with his powerful spell casting and today she is back to me so if you need is help contact him on email: ( agbazara@gmail.com ) or call/WhatsApp +2348104102662. And get your problem solve like me.
OdpowiedzUsuńCześć Dr Obodo,
OdpowiedzUsuńZerwał z nią i wrócił do domu przed świętami Bożego Narodzenia! Dzięki za wszelką pomoc. Zaklęcie zemsty dla dorosłych, OH MOJ BÓG, TO W rzeczywistości zadziałało NAPRAWDĘ DOBRZE. ODWRÓĆ PROSZĘ !!! LOL . dla tych, którzy pomagają info (+234 8155 425481, templeofanswer@hotmail. co. uk) Thanks "