sobota, 27 lipca 2019

Polskie selfie,Dwie opozycje i pół,Węgierskie memento dla polskiej opozycji,Byle do jutra,Telefon z Brukseli,Minister obrony cywilizacji,Samowar,Wojskowa reforma, Niewola i Rozbłyskująca zapałka


Polskie selfie

Nie jest wielką sztuką kochać kraj i naród ze szkolnej czytanki - kraj raj, naród heroiczny i bezgrzesz­ny. Sztuką jest kochać kraj prawdziwy i naród niedoskonały
   Żyjemy w kulturze selfie, które jest formą instytucjonali­zacji narcyzmu. Robienie zdjęć samemu sobie jest wątpliwe estetycznie, tym bardziej robienie dwudziestu, a potem wy­bieranie jednego, by je jeszcze sfotoszopować. Ostatnio wiel­ką karierę robi aplikacja FaceApp, dzięki której można zrobić zdjęcie swej „przyszłej” twarzy. Nie jest to jednak ukłon zło­żony realizmowi i autoironii, ale potrzebie zabawy. Żyjemy więc w epoce, w której realizm - widzieć i nazywać rzeczy ta­kimi, jakie są - jest znakiem odwagi.
   Polska, choć zamieszkiwana jest przez lud skłonny do chwi­lowych uniesień, wzniesień ma niewiele. Jest raczej płaska, klimat ma umiarkowany, a krajobraz przez osiem miesięcy w roku raczej szary. Można tę krajobrazową przeciętność po­lubić, ale nie można jej konsekwencji ignorować. Jest bowiem Polska, wbrew mitom i wyobrażeniom, krajem po prostu zwy­czajnym, zamieszkanym przez zwyczajnych ludzi. To klucz.
   Dzień przed ostatecznym rozpadem Koalicji Europejskiej polska drużyna grała w eliminacjach piłkarskiej Ligi Mi­strzów. Najlepsi piłkarze ostatniego z jej zwycięzców z FC Li­verpool jeszcze nie wrócili z wakacji. Nasza drużyna właśnie z niej odpadła. Regres - ostatnimi laty mistrz Polski odpadał dopiero w sierpniu.
Dzień przed porażką piłkarzy ulubienica PiS-owskiego ludu, dawna pani premier, po raz drugi została odrzuco­na w wyborach na szefa komisji w Parlamencie Europejskim. Ostatecznie to miejsce zajęła Słowaczka. Tego samego dnia szef gabinetu prezydenta przegrał wyścig o stanowisko wice­szefa NATO. On z kolei z Rumunem. Partia w Polsce rządzą­ca, która ostatnio wygrała również wybory europejskie, nie ma też żadnego wiceszefa Parlamentu Europejskiego, choć mają ich i Węgrzy, i Czesi. Był czas, kiedy Polaków wybierano na stanowiska szefów parlamentu i Rady Europejskiej, naród uznał jednak ich partię za sprawców wszelakich nieszczęść. Najwyżej postawionym w strukturach międzynarodowych przedstawicielem partii absolutnie w Polsce dominującej, czyli wiceszefem Parlamentu Europejskiego, był człowiek, który jednak ze stanowiska wyleciał za paskudne obrażenie koleżanki z parlamentu, zresztą rodaczki.
   Ostatnio portal Spectator Index opublikował ranking kra­jów pod względem liczby noblistów. Z nieznanych powodów ich liczbę w przypadku Polski podwojono z siedmiu do czter­nastu. Ale weźmy tych siedmiu. Cztery Noble zdobyli Polacy sto lat temu albo wcześniej. Dwa były poniekąd „solidarnoś­ciowe”, jeden, pokojowy, dla Lecha Wałęsy, drugi, literacki, dla Czesława Miłosza, trzeci, znowu dla poetki - Wisławy Szym­borskiej. Z pierwszego noblisty udało się w Polsce zrobić agen­ta, na wszelkie sposoby paskudząc jego życiorys i dorobek. Trumny z ciałem poety nie chciano wpuścić do krakowskiego kościoła, uznając go za zbyt sceptycznego wobec wspaniałego narodu. Poetkę zaś od ponad dwudziestu lat, a więc także po jej śmierci, obsmarowuje się jako byłą stalinistkę.
   Nawet Nobel jest więc przepustką do polskiego piekła - niszczenie bohaterów, laureatów i autorytetów jest bowiem naszą specjalnością szczególną. Co tylko potwierdza tezę, że dla osiągnięcia mistrzostwa wystarczy po prostu znaleźć dy­scyplinę mniej popularną gdzie indziej.
   Jeśli narodziła się kiedyś nad Wisłą idea doniosła, która na całym świecie wzbudziła podziw, sympatię i szacunek, to była nią Solidarność. Udało się po jakimś czasie zamienić ją w autoparodię i pośmiewisko. Jeśli narodził się kiedyś nad Wisłą człowiek wybitny, który zrobił światową karierę, to był nim Karol Wojtyła. Po jego śmierci i kilkudniowych wzruszeniach przystąpiliśmy do mozolnego dzieła zniszczenia wszystkie­go, co starał się nam zaszczepić, z miłością bliźniego na czele. Szczególnie gorliwie podjęli się tego dzieła funkcjonariusze Kościoła i politycy demonstrujący do niego przywiązanie.
Być może swoistą pointą tej działalności są nalepki „strefa wolna od LGBT”, popularyzowane przez nieformalny organ partii rządzącej, której szef deklaruje, że ręka podniesiona na Kościół jest ręką podniesioną na Polskę. Ręka podniesiona na bliźniego problemem oczywiście nie jest. Szczególnie gdy nie popiera on partii rządzącej.
   Tak, wiem. Polska jest także taka, a nie wyłącznie taka. Po­trafi być straszna, potrafi być i piękna. Ale nie ma co jej upięk­szać farbkami i kredkami świecowymi. Trzeba po prostu walczyć o to, by była piękniejsza bez farbek i kredek. Smut­ne obrazki nie mogą paraliżować i zniechęcać. Przeciwnie, powinny mobilizować. Na końcu bowiem będzie Polska taka, jaką ją sobie urządzimy. Może nawet dojdziemy do punktu, w którym na moment, ulegając miłości własnej, będziemy mogli sobie, bez potrzeby retuszu, strzelić ładne selfie.
Tomasz Lis

Dwie opozycje i pół

Po stronie opozycji sporo się w ostatnich dniach wy­klarowało. Nie wszystko jeszcze jest jasne - zwłaszcza jeśli chodzi o montowany w pośpiechu tzw. blok lewicowy - jednak definitywnie upadł już projekt budowy wielkiej koalicji antypisowskiej. Miała być ona, przypo­mnijmy, naturalnym przedłużeniem czteropartyjnej (PO, PSL, N, SLD) Koalicji Europejskiej, która co prawda nie wygrała wyborów do europarlamentu, ale razem z Wiosną, nowym potencjalnym koalicjantem, zdobyła tyle głosów, co PiS. Same wyniki majowych wyborów nie odebrały więc sensu formule „szerokiego sojuszu wszystkich sił demokratycznych”; projekt został uśmiercony de­cyzją PSL. Dziś już nawet sami ludowcy niespecjalnie to ukrywają i nie szukają alibi. Przecież Schetyna ostatecznie spełnił ich żąda­nia i nie wziął na pokład lewicowych partii, a do jego koalicji i tak nie przystąpili. (Mieli zresztą swoje racje - szerzej o tym na s. 17). Teraz nie ma już co płakać nad rozlanym mlekiem, choć trochę żal, bo wielka koalicja była od 2016 r. jednym z najważniejszych po­stulatów, oczekiwań, planów większości środowisk i autorytetów opozycyjnych. Niestety, nie sprawdzimy już, na ile jest to stracona szansa. Ale, jak widać, inaczej się nie dało.

Podział opozycji na dwa, trzy, a może i kolejne bloki, słusznie uchodzi za korzystny dla PiS, choć bynajmniej nie przesądza wyniku wyborów. Pewnych atutów opozycję pozbawia, inne jej daje. W przypadku rozległej koalicji, od prawa do lew główne obawy dotyczyły zniechęcenia, demobilizacji części wyborców, nieskłonnych kupować w pakiecie, nieraz mocno sprzeczne z ich poglądami opcje. Więc dzielenie opozycji może - dzięki większej politycznej spójności bloków - dodać jej wyborów. Utrudni też ataki PiS na opozycję, bo nagle będzie kilka opozycji i przekaz władzy albo się zróżnicuje, albo pogubi i stępi. Już teraz ciężko jest zapisać KO czy PSL do „wielkiej partii gejów i lesbijek”, jak wyraźnie chce całą opozycję przedstawiać pisowska propaganda. Trudniejsze do odparcia mogą być także ataki na PiS i jego politykę prowadzo­ne z różnych stron, z różnymi argumentami, w ramach trzech czy czterech niezależnych kampanii wyborczych. Dodatkowo rywa­lizacja opozycyjnych bloków powinna zdynamizować, zagęścić samą kampanię opozycji, zwiększyć liczbę spotkań, konferencji prasowych, konwencji, pikników, plakatów - zupełnie inaczej niż było w kampanii europejskiej, gdzie wszyscy koalicjanci wozili się na Platformie.

Osobnym problemem dla partii władzy robi się samodzielny wyborczy start PSL. Bardzo możliwe, że część działaczy PSL akceptuje na przyszłość rolę przystawki dla PiS, „stronnictwa sojuszniczego”, jakim przez kilka dekad było wobec PZPR Zjedno­czone Stronnictwo Ludowe, poprzednik organizacyjny i kadrowy PSL. Rola obrotowego koalicjanta, opłacanego stanowiskami dla działaczy i ochroną ich biznesów, jest trwałą częścią publicznego wizerunku ludowców, Możliwe też, że wcale nie liczą na wejście do Sejmu, o co tak martwią się komentatorzy: jeśli PSL przekro­czyłby tylko próg 3-procentowy, co wydaje się pewne, zyskałby, jak obliczono, nawet o 5 mln zł więcej z państwowej subwencji i dotacji wyborczej niż jako mały udziałowiec bardzo szerokiej koalicji. W sam raz, aby przetrwać do wyborów 2023 r. i czekać na nieuniknioną erozję rządów PiS. Ale to są scenariusze na po wyborach: na razie PSL zapewne zrobi, co się da, aby zwiększyć swą wagę przetargową, odebrać PiS jak największą część z utraconych w ostatnich latach 300-400 tys. wyborców PSL. Nadzieja na udział we władzy pozwoliłaby też może odzyskać część przejętego przez PiS aparatu partyjnego i działaczy PSL. To jest kalkulacja ryzykowna, ale racjonalna.

Wielu tzw. nieliberalnych wyborców (o podziale Polski na dwa wielkie mentalne i polityczne bloki pisaliśmy w nr. 29) „głosuje na PiS, ale się nie cieszy”, zaniepokojonych, zniesmaczonych awanturnictwem, niekompetencją i butą władzy. Więc PSL, przedstawiając się jako „lepszy PiS”, mógłby pewnie partii rządzącej kilka procent elektoratu uszczknąć. Patrząc z punktu widzenia całej dotychczasowej opozycji, samodzielne, obrotowe, konserwatywne PSL, opuszczając blok antyPiS, staje się formacją zdolną prowadzić akcje dywersyjne „na terytorium wroga” i zadać mu jakieś straty w ludziach. Gdyby jeszcze odnowiła się ultranacjonalistyczna Kon­federacja, PiS mógłby być wzięty w dwa ognie, podgryzany po kilka punktów od strony prawej i od centrum. Przyłączenie się Kukiza do PSL lub Konfederacji (oba warianty są wciąż możliwe) znacznie zwiększyłoby siłę tej partyzantki. Taki scenariusz - i to obojętne, czy podgryzający weszliby do sejmu, czy nie - zapewne oznaczałby dla PiS utratę samodzielnej większości. A to jest właściwie główna staw­ka nadchodzących wyborów.

Zatem prawdopodobnie naprzeciwko Zjednoczonej Prawicy staną dwie formacje półopozycyjne (umowna Konfederacja oraz PSL - obie jako możliwi koalicjanci PiS) i dwa bloki twardej, jak mówi TVP „totalnej”, opozycji: KO i Lewica. Platforma, odkąd nie wyszła jej koalicja partyjna, próbuje stać się, poprzez wpuszczenie na listy wyborcze „samorządowców i autorytety”, rzeczywistą, jak w nazwie, koalicją obywatelską. Zobaczymy, jakie będą listy, ale po­mysł jest dobry. Teraz jednak najciekawsze jest to, co się odbywa na lewicy, czyli w salonie odrzuconych. Sojuszu z lewicą nie chciał ani PSL, ani PO, więc Czarzasty, Biedroń i Zandberg zostali skazani na siebie, co jest okolicznością dla lewicy szczęśliwą. Główny problem to dziś wybór formuły organizacyjnej tego nowego tworu. Niebez­pieczne wydaje się brnięcie w pomysł koalicji, z 8-procentowym progiem wyborczym, bo to grozi polityczną śmiercią lub kalec­twem, jak przed czterema laty. (Najlepszy wariant - omawiamy je na s. 11 - to chyba wprowadzenie wszystkich kandydatów na listy najmniejszej partii, czyli Lewicy Razem). Na razie sondaże dają ko­lejnej lewicowej nadziei od 8 do nawet 14 proc. poparcia. Wyborcy wciąż tu są i może znowu uwierzą.
   Sumując: jak się policzy, co może zebrać KO i Lewica (jeśli nie będzie się wzajem atakować i podbierać sobie wyborców), a co mogą zebrać oraz odebrać PiS formacje półopozycyjne, to wychodzi, że znowu każdy wynik wyborów jest możliwy. No więc nie ma wielkiej koalicji, ale wielkiego nieszczęścia też nie ma.
Jerzy Baczyński

Węgierskie memento dla polskiej opozycji

Rezygnacja z jednego bloku opozycji przybliża nas do scenariusza węgierskiego. Orbán sprawuje niepodzielnie władzę, bo pozostałe ugrupowania nie mogą się porozumieć. Węgierskiemu premierowi sprzyja co prawda system wyborczy korzystny dla ugrupowania zwycięskiego, ale i bez niego rządziłby niepodzielnie.

Wygrywając przed dziewięcioma laty, Fidesz zdobył większość konstytucyjną, która pozwoliła przemodelować system wyborczy. Dzięki temu w 2014 r. partia Orbána powtórzyła sukces. 44,8 proc. głosów przełożyło się aż na 66 proc. miejsc w parlamencie.
Michał Kokot

Opozycja wystartowała wtedy w jednym komitecie wyborczym pod nazwą Jedność i zdobyła 25,5 proc. głosów. Do opozycyjnego bloku nie wszedł jednak Jobbik (wówczas jeszcze skrajnie prawicowy), którego połączony z Jednością wynik (20,2 proc.) dałby opozycji zwycięstwo.

Po wyborach w 2014 r. Jedność szybko się rozpadła. Było to nieuniknione – aparat największej podówczas partii socjalistycznej MSZP (którą można porównać do polskiego SLD) zaciskał zęby na wieść o koalicji ze znienawidzonym Ferencem Gyurcsanyem, owianym złą sławą byłym premierem socjalistów, który doprowadził do klęski MSZP w 2010 r. Odsunięty na boczny tor postanowił założyć własną partię – Koalicję Demokratyczną (DK).

Poparcie partii Gyurcsanya przez lata utrzymywało się na poziomie jednocyfrowym, zaś socjaliści z MSZP mieli kilkanaście proc. Ta postkomunistyczna partia największą popularnością cieszyła się od lat wśród emerytów, osób żyjących na garnuszku państwa oraz czerpiących korzyści z klientelistycznego systemu, który stworzyła.

Fidesz Orbána nie tylko przejął ten model, ale też dołożył jeszcze kilka innych cegiełek, które przysporzyły mu dodatkowych zwolenników. Rozdzielanie kontraktów publicznych w samorządach członkom rządzącej partii oraz ich krewnym stało się normą. Rząd wprowadził również monopol na prowadzenie sklepów z papierosami w całym kraju, a licencje trafiły wyłącznie do zaufanych ludzi Fideszu. Innym istotnym elementem było stworzenie systemu prac publicznych rozdzielanych zwykle przez burmistrzów z rządzącego Fideszu – to narzędzie wpływania na postawy wyborców ukazało się szczególnie skuteczne w biedniejszych i zacofanych gospodarczo częściach kraju (zwłaszcza na północy i wschodzie).

Po wyborach w 2014 r. opozycja zupełnie się pogubiła. Centrowa Partia LMP skręciła na prawo i nagle zaczęła się opowiadać przeciwko przyjęciu uchodźców. Wśród socjalistów zaczęła się bratobójcza walka o przywództwo. Wieloletni przywódca Jobbiku Gabor Vona postanowił co prawda odejść od skrajnie prawicowego wizerunku i przesunął się ku umiarkowanemu centrum, ale niewiele mu to pomogło.
Orbán przejął tymczasem cały prawicowy elektorat, rozpętał kampanię przeciwko uchodźcom, liberałom, Unii Europejskiej i George’owi Sorosowi. W tę kampanię zaangażowany był cały aparat państwowy i większość mediów przejętych przez oligarchów bliskich władzy.

Przed wyborami w 2018 r. opozycja nie była w stanie dogadać się w sprawie kandydata na premiera, ostatecznie nie wskazała nikogo, a partie poszły do wyborów osobno. Wykorzystał to Fidesz, który przedstawiał konkurencję jako skłóconych polityków siedzących w kieszeni Sorosa i chcących otworzyć granice przed niebezpiecznymi imigrantami.

Po przegranych wyborach Vona zrezygnował z przywództwa w Jobbiku, a partia podzieliła się - część członków założyła nowe ugrupowanie skrajnie prawicowe, a niektórzy przeszli do Fideszu.

Majowe wybory do Parlamentu Europejskiego skończyły się dla opozycji katastrofą. Cieszący się w przeszłości nawet 20-proc. poparciem Jobbik ledwo prześlizgnął się nad progiem, zdobywając nieco ponad 6 proc. Podobny wynik odnotowali socjaliści. W polityce zaistniała też wielkomiejska partia Momentum z 10-proc. wynikiem, niemająca dotąd struktur organizacyjnych. Tylko Koalicja Demokratyczna Gyurcsanya dostała dwucyfrowy wynik (16 proc.).

Miażdżące zwycięstwo odniósł za to Fidesz, zdobywając ponad 52 proc. głosów. Obecne sondaże wciąż gwarantują mu podobne poparcie.



Byle do jutra

Przez ćwierć wieku Polacy ciężko pracowali z nadzieją na lepszą przyszłość swoją swoich dzieci. W 2015 r. propagandyści PiS obiecali im, że będą mogli użyć życia już teraz. Nie dodali, że na koszt następnych pokoleń

Zmarły niedawno przewodniczący OPZZ Jan Guz powtarzał, że bogactwo bierze się z pracy, a nie z zasiłków. Obok prawdy, że rozwój bie­rze się z inwestycji, a nie konsumpcji, to dru­ga ważna zasada, jaką powinni się kierować ci, którym zostały powierzone pieniądze publiczne. Obecnie rządzący obie te wytyczne ignorują, nad długofalowy rozwój cywilizacyjny przedkładając doraźne korzyści polityczne.

KONSUMPCJA NA KREDYT
Mateusz Morawiecki jako były bankier teoretycznie wie, że rozwój opiera się na inwestycjach, zatem przycho­dząc na stanowisko premiera, zapowiadał ich zwiększenie z ówczesnego poziomu 20 proc. do 25 proc. PKB. Tymcza­sem po objęciu rządów przez PiS spadły one do 17-18 proc. (a przecież nawet w kryzysowym już roku 2008 wyniosły ponad 23 proc.). Analitycy Business Insider wprost stwier­dzili: „Załamanie w inwestycjach nastąpiło wraz z pojawie­niem się nowej władzy w Polsce”.
   Od tego czasu wzrost jest napędzany konsumpcją sty­mulowaną rozdawaniem pieniędzy. Niestety, nie tylko tych wypracowanych i odłożonych. Morawiecki, jeszcze jako wicepremier, na spotkaniu w Bydgoszczy w lipcu 2016 r. przyznał otwarcie, że program 500+ zostanie sfinansowa­ny z kredytów, czyli na koszt przyszłych pokoleń. Ich spłata spadnie na dzisiejsze niemowlęta i dzieci, także te przyspa­rzające obecnie rodzicom zasiłków.
   Pobudzanie koniunktury łatwo dostępnym pieniądzem, który może zwiększyć popyt i sprzedaż, a więc także pro­dukcję, to zabieg zalecany przez keynesowską ekonomię w przypadku kryzysu i dla przezwyciężenia recesji. Pisowska ekipa rozdaje pieniądze w okresie prosperity. Gdy przyjdzie dekoniunktura (a przyjdzie na pewno), nie bę­dzie się jej czym i jak przeciwstawić. Słabnąca gospodarka nie będzie w stanie udźwignąć przyznanych benefitów so­cjalnych. Lecz tym obecna ekipa się nie przejmuje, bo liczą się tylko doraźne korzyści polityczne.

PO NAS CHOĆBY POTOP
Im bardziej odległe problemy społeczne i gospodar­cze, tym mniej obecna ekipa rządowa jest nimi zaintere­sowana. Zmiany klimatyczne już następują, ale dotkliwie odczuwalne mogą się stać za kilkanaście, może nawet do­piero kilkadziesiąt lat, więc sprawcy i propagandyści „do­brej zmiany” albo zaprzeczają istnieniu problemu, albo go bagatelizują. Ważniejszy jest doraźny interes pracow­ników sektora węglowego i użytkowników pieców kopciuchów niż zdrowie obecnej, a zwłaszcza przyszłej generacji. A przecież sam NFZ przyznaje, że smog może przyczyniać się nawet do 40 tys. zgonów rocznie, zaś wzrost długości życia Polaków, nieprzerwany od początków transformacji, zmienił się w spadek.
   Troska o zdrowie, podobnie jak edukację i inne obszary usług publicznych, nie jest tej ekipie bliska. Kolejki do le­karzy pod jej rządami wydłużyły się: według danych fun­dacji Watch Health Care czas oczekiwania na specjalistę, przed 2015 r. oscylujący poniżej trzech miesięcy, wydłużył się do prawie czterech. Ale wykształcenie dodatkowych le­karzy i pielęgniarek trwa wiele lat, więc nie mieści się w ho­ryzoncie czasowym politycznej kalkulacji.
   W aptekach brakuje leków. Nie tylko przez brak krajowej produkcji, ale także ich wywóz zagranicę. Jeśli obiecuje się lekarstwa za półdarmo i wymusza na producentach obni­żanie cen, to ci nie chcą ich wytwarzać. Na dodatek nabyw­cy takich tanich leków wywożą je tam, gdzie kosztują one więcej. To sytuacja jak z PRL, gdzie regulowane przez rząd ceny powodowały niedobór wszelkich towarów.
   Za likwidacją gimnazjów nie stał żaden projekt nowe­go systemu oświaty. Chodziło o spełnienie doraźnych ży­czeń małżeństwa Elbanowskich i tych, którzy uwierzyli w ich propagandę. Niestety, było ich wystarczająco dużo, aby im się przypodobać. Ciekawe, czy byli wśród nich ro­dzice obecnych kandydatów do liceów, którzy nie mogą do­stać się do wymarzonej szkoły?
   W zakresie usług publicznych obecna ekipa nie ma suk­cesów, bo to wymagałoby działań strategicznych, dłu­gofalowych. Wypłata kolejnego benefitu ze znaczkiem +, najlepiej wprost do ręki i przed wyborami, jest o wiele prostsza. I przynosi natychmiastowy efekt. Taktyka poli­tyczna wygrywa ze strategiczną polityką publiczną.
   Niektórzy obserwatorzy podejrzewają wręcz, że rozda­jąc pieniądze, politycy PiS uważają swoje zadanie za wyko­nane, a obdarowani mają sobie sami wykupić usługi, jakie powinno im zapewnić sprawnie działające państwo. I tak oto z solidarnościowymi hasłami na ustach rząd prywaty­zuje sferę publiczną w tempie dotychczas niespotykanym. Pogłębiając przy tym nierówności - bo na ile czesnego wy­starczy 500+? I ile płatnych wizyt można mieć za jednora­zowy dodatek do niskiej emerytury?

DALEKO DO DOLINY KRZEMOWEJ
Także w zakresie infrastruktury technicznej ob­serwujemy odwrót od myślenia strategicznego na rzecz taktycznego. Rozwój energetyki opartej na źródłach od­nawialnych mógłby nie tylko poprawić jakość powietrza i środowiska, a więc i zdrowia Polaków, lecz także pobu­dzić zaawansowaną technologicznie produkcję. Ale efekty przyszłyby dopiero za jakiś czas, a wydobycie i spalanie wę­gla jest tu i teraz. Według danych Urzędu Regulacji Ener­getyki udział OZE w krajowym miksie energetycznym spada od objęcia rządów przez PiS (w ubiegłym roku wyniósł 8 proc. wobec 11 proc. jeszcze w 2017) i praktycznie niere­alne jest osiągnięcie zadeklarowanego poziomu 15 proc. w roku przyszłym (nie mówiąc o uzgodnionych przez Unię 32 proc. w roku 2030).
   Środowisko nie znajduje się w polu zainteresowania tej ekipy, bo jego ochrona i poprawa wymagają przedsięwzięć długofalowych: las rośnie wolno, oczyszczanie wód trwa długo. Co innego wyrąb drzew czy wybetonowanie górskie­go potoku.
   Jeden z polityków PO żalił się niedawno, że liczył na wdzięczność wyborców za wybudowane podczas rządów PO-PSL autostrady. Jak ustalił były wicepremier tamte-
go rządu Janusz Piechociński (a Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad potwierdziła), w ciągu minionych dwóch lat nie wybudowano w Polsce ani jednego kilometra autostrady. Widocznie stratedzy „dobrej zmiany” uznali, że to wymaga dużych nakładów i długotrwałej pracy pla­nistycznej, która politycznie się nie opłaca, bo użytkowni­cy autostrad nie okazują wdzięczności ich budowniczym.
   Owszem, drożeją usługi budowlane i firmy nie chcą się po­dejmować budowy dróg za proponowane ceny. Ale przecież kiedy rządzący skąpią na cele infrastrukturalne, w tym sa­mym czasie hojnie sypią pieniędzmi na socjal. Długofalowa korzyść społeczna przegrywa z doraźną korzyścią polityczną.
   Mateusz Morawiecki zabajdurzył ostatnio w swoim sty­lu, że Polska staje się „europejską Doliną Krzemową”. Dane Europejskiego Rankingu Innowacyjności wskazują, że pod tym względem zajmujemy w UE czwarte miejsce... od koń­ca. W wielkości wydatków na badania i rozwój (w relacji do PKB) jesteśmy na 20. miejscu. Wydajemy na nie rocznie mniej niż na sam tylko program 500+.
Janusz A. Majcherek jest profesorem w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego

Telefon z Brukseli

W Izbie jest nas 750 osób: przekonanych o swoich racjach. Negocjacje w celu uzyskania większości nie są więc łatwe. A będą jeszcze trudniejsze.

Na temat telefonu Angeli Merkel do Mateusza Morawieckiego z rzekomymi przeprosinami za niewybranie Beaty Szydło na przewodniczącą komisji ds. zatrudnienia i spraw społecznych w Parlamencie Europejskim krąży już dowcip:
   - Halo, Jarosław?
   - Nie, Mateusz.
   - A, to przepraszam.
   W komisji, w skrócie zwanej EMPL i liczącej 55 pełnych członków (są też członkowie zastępcy), jest tylko jeden poseł z CDU/CSU. Więc niby za kogo Merkel miałaby przepraszać? To tylko pisowskie wyobra­żenie tego, jak działa polityka unijna, i przekonanie, że ciemny lud to wszystko kupi? Czy też kolejna próba wmawiania nam, że Merkel rzą­dzi w Europie wszystkim i wszystkimi, oczywiście poza tymi, którzy akurat z kolan wstają? (Najwyraźniej jednak w tym przypadku zawali­ła i „nie dopilnowała” pozostałych 54 europosłów z frakcji socjalistów, liberałów, zielonych, ale i chadeków z Belgii, Finlandii i Bułgarii).

Tyle że sytuacja wcale nie była zabawna, bo chyba nigdy jeszcze nie stosowano w PE kordonu sanitarnego. Dla nas tym bardziej bolesne i żenujące jest to, że kordon zastosowano wobec kilku tylko przedstawicieli partii łamiących rządy prawa - wywodzących się ze środowisk rządzących na Węgrzech i w Polsce. Najpierw odrzuco­no kandydaturę Zdzisława Krasnodębskiego na wiceprzewodniczą­cego europarlamentu. To, że w ostatniej - trzeciej - turze wybrano Fabio Castaldo z Ruchu 5 Gwiazd, a nie profesora z PiS, nie świadczy ani o popularności Fabio, ani o uznaniu dla osiągnięć jego partii, ale o determinacji, aby pokazać, że są w UE granice, których przekraczać nie wolno.
   Prawdą jest, że Castaldo dał się poznać jako jeden z tych, któ­rzy sprawnie prowadzą głosowania - co jest szczególnie ważne w czwartki w Strasburgu, bo punktów potrafi być bardzo dużo, a sa­moloty, którymi posłowie wracają do swoich krajów, nie czekają. Kiedy zaś Zdzisław Krasnodębski (który był wiceprzewodniczącym przez część zeszłej kadencji, po dyscyplinarnym odwołaniu z tej funkcji Ryszarda Czarneckiego) pojawiał się za stołem prezydial­nym, przez salę plenarną przechodził jęk rozpaczy. Ale mimo wszystko to nie to, jak kto sobie radził w prezydium, było kryterium wyboru. Odrzucono PiS w osobie Krasnodębskiego.

Oczywiście zaniepokoiło to polityków, którym zależało na wy­borze Ursuli von der Leyen na przewodniczącą Komisji Euro­pejskiej. W tej kadencji większości w PE są trudne. Chadecy liczący 182 członków i socjaliści ze 153 posłami nie tworzą już większości. Liberałowie, którzy teraz nazywają się Renew Europe (Odnówmy Europę), wzmocnieni przez ludzi Macrona i liczący 108 przedstawi­cieli, są bardzo zróżnicowani, a Zieloni (74) zawsze charakteryzowali się indywidualnością i wyraźną niezależnością swoich członków. Negocjacje w celu uzyskania większości w Izbie, w której jest nas 750 osób: przekonanych o swojej mądrości, charyzmie i racjach, są trudne. Dlatego też przewodniczący frakcji Europejskiej Partii Ludowej (EPP) Manfred Weber - do niedawna jeszcze kandydat na
funkcję szefa KE - krytykował odrzucenie Krasnodębskiego i naci­skał, żeby zgodzić się na Szydło w komisji ds. zatrudnienia. Miał ku temu poważne powody.
   Zieloni zdecydowanie odrzucali kandydaturę von der Leyen, socjaliści się podzielili - część z nich, przede wszystkim członkowie niemieckiej SPD, uważała, że rozmowa z nią w ich grupie politycznej była pełna ogólników - a na bawarską CSU zranioną paskudnym potraktowaniem Manfreda Webera, Spitzenkandidata pochodzą­cego z ich partii, trudno było liczyć. W tej sytuacji potrzebne były głosy także Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR), których w europarlamencie jest 62. Należący do ECR członkowie PiS podobno zapowiedzieli, że jeśli Beata Szydło nie zostanie wybrana na przewodniczącą komisji EMPL, to oni nie poprą von der Leyen.

Wydawało mi się to trochę mało prawdopodobne, bo przecież nominację Niemki na przewodniczącą KE premier Morawiecki odtrąbił jako swój ogromny sukces, więc jak ją teraz blokować? Tymczasem Szydło odrzucona została dwukrotnie i szykowała się trzecia powtórka z rozrywki. Dla von der Leyen każdy głos był ważny.
I stąd te sławetne telefony w każdym kierunku przez cały weekend poprzedzający kluczową sesję w Strasburgu. Przykładowo Daniel Cohn-Bendit, wściekły na Zielonych, wydzwaniał, gdzie mógł, prze­konując, żeby głosować na von der Leyen. Apele padały ze środowi­ska Macrona: politycy telefonowali do znajomych polityków z innych krajów; pełna mobilizacja. Oczywiście najbardziej zmobilizowana była sama kandydatka, no i Angela Merkel. Kandydatka dzwoniła do wpływowych europosłów lub tych, których uznano za niezdecy­dowanych, i przedstawiała im powody, dla których ważne jest, aby nie zwlekać z wyborem przewodniczącej Komisji Europejskiej, oraz prosiła o wsparcie jej osoby. W tym czasie pani kanclerz obdzwaniała szefów partii oraz rządów, w tym premiera Polski. To się nazywa kampania! I miały panie rację, bo von der Leyen dostała 383 głosy - zaledwie dziewięć więcej niż wymagana większość! Rzeczywiście więc każdy głos się liczył.

Ponoć Ursulę von der Leyen wymyślił Macron. Dlaczego? - wie­lu się dziwi. Są oczywiste przyczyny: zawsze interesowała się Francją, mówi płynnie po francusku i jako ministra obrony miała świetne relacje z Florence Parly, szefową resortu obrony w rządzie Macrona. Ale myślę, że w tym planie jest coś więcej. Najlepsze czasy Unii Europejskiej były, kiedy przewodniczącym Komisji Europejskiej był Jacques Delors, Francuz, socjalista, mocno wspierany przez niemieckiego chadeka Helmuta Kohla. Razem realizowali wielkie projekty, jak wprowadzenie euro, rozszerzenie Unii i powołanie do życia Jednolitego Rynku Europejskiego. Niemiecka chadeczka i moc­no wspierający ją francuski liberał, europejski federalista prezydent Emmanuel Macron też mogą wspólnie realizować wielki europejski projekt. Nie tyle myślę tu o sprawach oczywistych, jak polityka kli­matyczna i migracje, co o wspólnej polityce obronnej i wszystkim, co za tym idzie. A Europa nie istnieje bez wielkich projektów i zdeter­minowanych realizatorów!
Róża Thun

Minister obrony cywilizacji

W wywiadzie dla tygo­dnika „Sieci” wice­minister sprawie­dliwości dr Marcin Romanowski pyta: „Kto, jak nie my, powinien stanowczo i wyraźnie akcento­wać chrześcijańskie korzenie Europy?”. Z wywiadu tegoż ministra dla „Naszego Dziennika” z kolei wynika, że in­stytucja państwowa, a zwłaszcza jeden z ministrów, zaj­muje się przede wszystkim ewangelizacją. Wydawałoby się, że państwo nasze współżyje w harmonii z Kościołami (zwłaszcza z jednym z nich), ale ma swoje, państwowe, a nie kościelne zadania. „A co się stało z propozycją obrony chrześcijan, składaną przez Ministerstwo Sprawiedliwości na forum unijnym?” - pyta redaktor Zenon Baranowski, za­troskany o postępy w chrystianizacji Europy. „W agendzie strategicznej dotyczącej kierunków działań UE propono­waliśmy zmiany idące w kierunku oparcia się na warto­ściach chrześcijańskich jako podstawy naszej cywilizacji, a także ukierunkowanie na obronę praw człowieka jako obrony praw chrześcijan, czyli grupy najbardziej prze­śladowanej na świecie. Ostatecznie nie pojawiło się to na forum Rady UE i jeśli chodzi o agendę, to sprawa jest zamknięta. Szkoda, że tak się stało” - ubolewa minister.
   Być może katolicyzm jest „najbardziej prześladowany na świecie”, ale chyba nie naszym świecie, gdzie rząd modli się służbowo (bo nie prywatnie) na Jasnej Górze, chrystianizuje Europę, a ojciec dyrektor ugina się pod ciężarem państwowych pieniędzy.
   Urzędnicy europejscy „rozpychają się” w swoich kom­petencjach - wtrąca porozumiewawczo redaktor. „Roz­pychają, to mało powiedziane” - podchwytuje minister i wskazuje na orzeczenie TSUE, które „stanowi furtkę do ingerencji w wymiary sprawiedliwości państw członkow­skich UE”. Jest to orzeczenie bez precedensu. „Polska jest w Europie tak naprawdę ostatnim krajem, który jest w sta­nie przeciwstawić się temu lewicowemu marszowi przez instytucje” - twierdzi minister obrony chrześcijaństwa.
   Dr Romanowski też maszeruje, ale w przeciwnym kie­runku - w marszu chrześcijańskiej prawicy przez instytucje polskie. Jak informuje OKO.press, minister jest aktywnym działaczem, wręcz numerariuszem Opus Dei (Dzieło Boże) - dosyć tajemniczej instytucji Kościoła katolickie­go. Numerariusze i numerarie żyją w celibacie i mieszkają w ośrodkach Opus Dei, zobowiązują się do czystości i po­słuszeństwa przełożonym. Umartwiają się, samobiczują, noszą na udach „cilice”, druciane kolczatki. Numerariusze dobrowolnie oddają swój majątek i zarobki na rzecz Opus Dei - informuje OKO.press.
   Nasuwa się pytanie, czy oprócz swoich szefów - mini­stra i premiera - wiceminister ma jeszcze innych przełożo­nych? Od dawna trwa już dyskusja o tym, czy w państwie świeckim ważne funkcje publiczne powinni pełnić ludzie, którzy zobowiązują się do posłuszeństwa Prałaturze Opus Dei (a więc władzom kościelnym). Księża Opus Dei wywo­dzą się bowiem właśnie spośród numerariuszy - czytamy w OKO.press. Pierwszym polskim księdzem Dzieła był Da­mian Pukacki - były prezes Młodzieży Wszechpolskiej. Spe­cjalnością ministra Romanowskiego jest wychowywanie przyszłych kadr chrześcijańskich dla ministerstwa. Jest on twórcą Akade­mii Lidera i Pracowni Liderów Prawa, która działa za publiczne pieniądze i pod protektoratem ministra Ziobry. „ Polska potrzebuje wszechstronnie wykształconych praw­ników, którzy będą pełnili nie tylko funkcje wykonawcze i usługowe, ale będą również propagować i rozwijać kulturę prawną opartą na chrześcijańskich wartościach” - mówił.

Jak to wygląda w praktyce, świadczy przypadek „pana Tomasza” w Ikei. Kiedy w czasie dyskusji wewnętrznej przedstawiciele firmy zajęli stanowisko wyrozumiałe wo­bec praktyk LGBT (akurat był 16 maja - Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii i Transfobii), pan Tomasz się nie zgodził i powołał się przy tym na Stary Testament. „Biada temu, przez którego przechodzą zgorszenia, lepiej by mu było uwiązać kamień młyński u szyi i pogrążyć go w głę­binościach morskich”. Przedstawiciele Ikei prosili pana Tomasza, by komentarz wycofał jako sprzeczny z polity­ką firmy, ale daremnie, więc został zwolniony z pracy.
   Od tego momentu pan Tomasz stał się ofiarą „prześla­dowania za poglądy”, w Ikei pojawiła się kontrola Pań­stwowej Inspekcji Pracy. Wielkie jest oburzenie prawicy na szwedzki koncern oraz na inne firmy zagraniczne, które importują do Polski zepsucie i demoralizację. „Prześlado­wanego za poglądy” wziął w obronę Kościół katolicki, na co dzień bardzo oporny i nieruchawy, gdy chodzi o prawa człowieka, np. gdy chodzi o wieszanie na szubienicach po­dobizn polityków opozycji. Zaledwie po niecałych dwóch tygodniach od wydarzenia minister Ziobro zapowiedział zbadanie sprawy pana Tomasza, „który miał być zwolniony z pracy z powodu swoich poglądów religijnych. Gdyby to się potwierdziło, to jest rzecz absolutnie skandaliczna”. Ino patrzeć, jak pracownik zwolniony za homofobiczne wypowiedzi zostanie męczennikiem wiary.
   Odezwał się, a jakże, minister Romanowski. W oficjal­nym oświadczeniu, w imieniu wspólnoty Polek i Polaków, popiera stanowisko pana Tomasza i podziela oburzenie „polskiej opinii publicznej”. Zarzucił Ikei „promowanie ideologii LGBT”, złamanie prawa pracowniczego (zwol­nienie ze względu na religię czy światopogląd), groził pro­kuraturą, żąda przywrócenia pana Tomasza do pracy oraz „przeproszenia polskiej opinii publicznej za niedopusz­czalne działania”.
   Szerzej widzi to Joachim Brudziński, jeden z liderów PiS: „korporacje usiłują narzucać totalitaryzm politycznej po­prawności. Państwa narodowe, a przede wszystkim Polska nie może być wobec tego bezbronna”. Europoseł także uważa decyzję Ikei za skandaliczną. Zdaniem OKO.press sprawa pana Tomasza jest na rękę PiS: stanowi bezspor­ny dowód zagrożenia moralności, rodziny i polskości przez LGBT, zawiera wątek ksenofobiczny (korporacja jest zagraniczna), narusza polską suwerenność opartą na wierze i tradycji.
   Gdyby pan Tomasz nie istniał, należałoby go wymyślić. Trudno bowiem wyobrazić sobie większe zagrożenie na­szej cywilizacji na krótko przed wyborami.
Daniel Passent

Samowar

To nie był mój ulubiony ku­beczek, ale czułem do nie­go sympatię. Z fajansu na­szego politycznego został zrobiony. I wzorki miał.
Miał, bo kubeczka już nie ma. Rozbił się o betonową pustynię polskiej codzienności. Trzej jego właściciele zbierają teraz potłuczone kawałeczki. Temu najważ­niejszemu co prawda ucho w ręku zostało, ale herba­ty wspólnie już nie zaparzą. I znów się wzmocni ten czwarty, z samowarem na zapleczu.
   Zarządzający samowarem główny nasz szachista (słyn­ne jest jego otwarcie dwiema wieżami naraz) zapowiada dalsze zwycięskie posunięcia, by przedłużyć „ten dobry czas dla Polski”. Ma wspaniałego koali­cjanta - Kościół katolicki. Porozu­miewają się bez słów. W Białymsto­ku w ostatnią niedzielę odbył się pierwszy Marsz Równości. Legalny.
Uczestników parady zaatakowali zorganizowani kibole wspierani przez przyjaciół - posypały się homofobiczne wyzwiska, rzucano kamieniami, latały butelki i petardy. Paru osiłków pobiło 14-letniego chłopca, a mo­dlitwa jednej z grup kończyła się słowami „Pedały do gazu”. Ledwo marsz się rozwiązał, a już jeden z miejscowych proboszczów podziękował za „obronę” wartości chrze­ścijańskich i zapobieżenie „zaplanowanej deprawacji” miasta. Jak wiadomo, kamieniami się świetnie zapobie­ga, szczególnie gdy obrzucani nimi są Bogu ducha winni. Przemoc poparł też marszałek województwa Artur Kosicki. Sprawcami ekscesów w jego oczach były osoby LGBT oraz prezydent Białegostoku Tadeusz Truskolaski. Bezczelność pisowskiego urzędasa sięgnęła dna, gdy w radiu ogłosił, że Truskolaski spotyka się z Pawłem Rabiejem i Robertem Biedroniem, więc „może jest coś, czego nie wiemy”. A ja na przykład nie wiem, ile szarych komórek ma mózg pana marszałka. Na pewno tyle, ile potrzeba, by razem ze swoimi politycznymi mocodawcami zwalczać największego dziś wroga - wymyślonego przez PiS - LGBT.

W ponurej taktyce szachisty z Nowogrodzkiej okazywanie pogardy ludziom i straszenie ich odmiennością równa się sukces wyborczy. Już to przerabialiśmy w 2015 r. - gdy Jarosław Kaczyński uznał uchodźców za zagrożenie epidemiologiczne. Dlatego nie dziwi, że „Gazeta Polska”, w której główne udziały ma „Srebrna”, zapowiada drukowanie kojarzących się z hasłami faszy­stowskimi naklejek „Strefa wolna od LGBT”. Ambasador USA Mosbacher uznała, że takie naklejki są promowa­niem nienawiści i nietolerancji. Dla mnie to okropne, że na oczach całego świata staczamy się w moralny smród.
Ale rzecznik rządu PiS był innego zdania: Nie jest to kwestia zwią­zana z relacjami między Ameryką a Polską, tylko niepotrzebna wy­powiedź. Złotych myśli z pusto­stanów, atakujących zdrowych umysłowo obywateli, było w lipcu zatrzęsienie. Naczelny „Do Rze­czy” pisał o sprzecznych z naturą, polską tożsamością i wrażliwością związkach jednopłciowych, a prezes Ordo Iuris (Instytutu na Rzecz Kultury Prawnej!) o tym, że homoseksualiści popełniają „grzech wołający o pomstę do nieba”. Zbigniew Ziobro zagroził zaś w wywiadzie: opozycja nie ucieknie od dyskusji „o nachalnym promowaniu LGBT” i swojej walce z Kościołem.
   Niczym straszliwa ironia brzmią przytoczone już przeze mnie słowa prezesa: „To jest dobry czas dla Polski”. Dodał też: „Niech trwa zatem jak najdłużej”. Dodam więc i ja: Niech PiS wprowadzi swoje uczciwe LGBT: Lepiej, Gorzej - Byle Trwać.

   PS Z okazji urodzin dostałem z całej Polski mnóstwo wzruszających życzeń. Zacytuję Państwu fragment tych od Krysi Jandy: Życzę Ci, Stasiu, samego dobra, ale naj­bardziej dobrej, mądrej ojczyzny. Krysiu kochana i Wy wszyscy kochani - dziękuję.
Stanisław Tym

Wojskowa reforma

Przysłuchuję się dość beznadziejnej wojnie na wzajemną odpowiedzialność za słynną re­formę edukacyjną. Uczniowie podwójnych roczników mają stres, rodzice co najmniej taki sam jak uczniowie, przedstawiciele samorządów słusznie mó­wią, że to nie ich wina, bo nie są autorami tej reformy, a minister edukacji uważa, że wszystko jest w porząd­ku. Przypomniałem sobie moment z moich lat stu­denckich. który wspaniale wyjaśnia, dlaczego nie jest w porządku.
   Był rok 1968, wraz z moimi kolegami ze szkoły te­atralnej, wyższej szkoły muzycznej, ASP w Krakowie i humanistami z Uniwersytetu Jagiellońskiego odpo­wiednim nakazem zostaliśmy skierowani do Lidzbar­ka Warmińskiego na wojskowy poligon. Gościnnie przyjęła nas miejscowa jednostka wojskowa, w której postanowiono zrobić z nas żołnierzy. Wiadomą jest rzeczą, że żołnierz musi być od stóp do głów umundu­rowany. Tam poznaliśmy naszego szefa kompanii zawodowego starszego kaprala, który zaprowadził nas do magazynów. .Już po chwili leżała przed nami sterta mundurów, butów i czapek. Wszystkie w jednym rozmiarze. Stanęliśmy w dwuszeregu. Po komendzie „Kolejno, odlicz” okazało się, że jest nas pięćdzie­sięciu sześciu. Magazynier odliczył 56 mundurów, 56 czapek i 56 par butów. Zapytał kaprala, czy zgadza się liczba. Kapral był zadowolony, bo liczba się zgadza- la. Nie zgadzały się tylko rozmiary. Jedni byli w mundurach za dużych, inni w za małych. Wyglądaliśmy jak karykatura wojska. Tragedie nastąpiły w przypad­ku tych. których rozmiar stopy znacznie przekraczał rozmiary butów, które były do dyspozycji. W czterech przypadkach żołnierze zostali bez butów, bo były za małe. trzej koledzy utopili się w kajakach, które dostali. Starszy kapral nie uwzględnił reklamacji. Powiedział, że najważniejsze w wojsku jest, żeby zgadzała się licz ba sztuk. Myślę sobie, że minister Zalewska jest krew­ną starszego kaprala, którego wtedy poznałem. Liczba miejsc się zgadza, nie zgadza się reszta. Brak wyobraź­ni co do konsekwencji lego, co się proponuje, jest wy­razem albo głupoty, albo przemyślanego planu, który zmierza do powolnego wykańczania samorządów.
Krzysztof Materna Jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Niewola

Gepard jest nie tylko najszybszym zwierzęciem świata - jest także najdzikszym z dzikich ko­tów na ziemi. Na przestrzeni setek lat lu­dziom udawało się oswoić lwy tygrysy pumy i lamparty ale nigdy gepardy. Pędzące z szybkością samochodu dłu­gonogie kocury o niewielkich głowach są z natury nie­pokorne, kierują się instynktem i żądzą krwi. Chyba że zdarzy się cud.
   10 lat temu 18-letni wówczas Olivier Houalet przeniósł się wraz z ojcem z okolic Paryża do Namibii. Ojciec sze­fował wielkiemu rezerwatowi dzikich kotów, syn mu po­magał. Miał wielki talent - szybko nauczył się odczytywać tajemne znaki i dźwięki, którymi lwy i gepardy porozu­miewały się ze sobą. Łatwo nawiązywał z nimi kontakt. Po czterech latach wiedział tyle, że zaproponowano mu pe­wien eksperyment. Już wtedy nosił długie włosy i przydo­mek Tarzan.
   W rezerwacie wydzielono i ogrodzono ogromny te­ren sawanny i gór, by mógł swój projekt przeprowadzić. Z dwóch okolicznych ośrodków badawczych otrzymał pięć malutkich gepardzich sierot - chłopaków, których matki zostały zabite przez myśliwych. Gdyby nie pomoc ludzi - szybko by zginęły. W naturze matka wychowu­je kocięta przez pierwsze dwa-trzy lata, uczy je wszyst­kiego, począwszy od zabawy i zachowania ostrożności po zdolność do zdobywania pożywienia. Polowania u gepar­dów wyglądają inaczej niż u innych kotów - nie potra­fią one zaatakować czegoś, co nie ucieka. Najgłodniejszy nawet gepard ominie stado antylop i będzie szukał ofia­ry dalej, póki któraś nie drgnie i nie rzuci się do ucieczki. Tylko wówczas uruchamia się w nim łańcuch pokarmo­wy, który bez gonitwy pozostaje wyłączony.
   Te nie umiały nic. Wymagały karmienia butelką, nie bawiły się, nie wydawały dźwięków. Były niezdolne do przetrwania. Olivier zastąpił im rodziców. Eksperyment polegał na tym, że miał przystosować je do samodzielne­go życia na wolności. Nikomu wcześniej to się nie udało. Znane były przypadki wychowywania gepardów wśród ludzi od małego, ale stawały się wtedy udomowioną wer­sją dzikiego zwierzęcia i nigdy nie były w stanie żyć poza ogrodzeniem. W jednym przypadku, gdy opiekunka mu­siała wyjechać z Namibii, wypuszczony na wolność trzy­letni drapieżnik został szybko pokąsany przez węże i tak poraniony przez inne zwierzęta, że z trudem go odratowa­no. Został skazany na przebywanie w ogrodzie zoologicz­nym do końca swych dni.
   Olivier szybko stał się wiodącą częścią stada. A właści­wie koalicji. Samice gepardów żyją samotnie i same wy­chowują potomstwo - samce tworzą niewielkie gangi, które współpracują przy polowaniach. Młody Francuz spędzał z pięcioma kotami całe dnie, ucząc je wszystkie­go od podstaw, najpierw zabawy i wędrówki po skałach, wspinaczki na drzewa, a w końcu współpracy i polowania na małe zwierzęta, które im podrzucał. Nigdy nie został do końca zaakceptowany. Ilekroć wykonał jakiś gwałtow­ny ruch, któryś z podopiecznych próbował ataku. Wtedy stawał na wprost, unosił ręce do góry i rozczapierzał pal­ce - robił się większy i to budziło respekt. „W razie czego będę musiał walczyć o życie, nie będzie wyboru” - mówił. Druga tajemna moc - spojrzenie. Dziki gepard potrafi wy­czytać wszystko z ludzkich oczu, zwłaszcza niepewność. Spojrzeniem ustanawia się hierarchię w stadzie. Musisz wzrokiem przekazać siłę i pewność siebie. Nie wielkość ani agresja, ale osobowość decyduje o tym, kto ma jaką pozycję w grupie. A drabinka stanowisk jest podstawą przetrwania.
   Edukacja trwała cztery lata i w końcu uznano koalicję za gotową do życia na wolności. Uzbrojono koty w nadajniki i wywieziono na bezkresne tereny, gdzie ludzi wcześniej nie było, było za to mnóstwo antylop i bawołów. Obserwo­wano je z daleka. Przez tydzień nie upolowały nic i były wycieńczone z głodu. Podrzucono im mięso antylop. Nie­wiele to zmieniło - znowu wałęsały się, mijając stada ba­wołów i powoli zmierzając w stronę gór, gdzie farmerzy trzymali owce. Pewnej nocy gang zaatakował pasące się hodowlane stado i trzeba było przekupić hodowcę, by nie użył sztucera. Sytuacja stawała się krytyczna. Zauważono jedynie, że zmieniła się hierarchia w grupie i dotychcza­sowy wódz teraz był cichym podwładnym, dowodził zaś ten, który wcześniej był na końcu stawki. Nic to nie zmie­niło. Po kilku tygodniach niezdolności do życia na wolno­ści wszystkie koty uśpiono i przewieziono z powrotem do rezerwatu. 29-letni dziś Olivier ma zamiar uczyć je dalej życia poza niewolą i wierzy, że mu się powiedzie.
   Nie wiem, czemu historia ta przypomina mi mój kraj.
Zbigniew Hołdys

Rozbłyskująca zapałka

Gdy umiera człowiek prawie 94-letni, trudno mówić o zaskoczeniu. Zwłaszcza że dawno już napisał ostatnią część przypadków swe­go słynnego bohatera, którą schował do sejfu, by ukazała się po jego śmierci. Ale jest smutek. Gdy zobaczyłem na ekranie nagłówek „Nie żyje Andrea Camilleri”, trzepnęło mnie, jakby umarł przyjaciel. A raczej ojciec przyjaciela.
   W 2008 roku jechałem pierwszy raz w życiu na Sycylię. Plan podstawowy zakładał odwiedzenie miejsc, w któ­rych Giuseppe Tornatore kręcił „Kino Paradiso” (film nr 1 w moim subiektywnym rankingu wszech czasów) i „Malenę”. Jak zwykle przy takiej okazji kupiłem parę książek, by poczuć miejsce, które zobaczę. Ktoś mi pora­dził, żebym wziął ze sobą „Psa z terakoty” Andrei Camilleriego. Że sympatyczny kryminał, inteligentnie i zabawnie opowiada o Sycylii, no i autor to postać nietuzinkowa: ce­niony reżyser teatralny, który koło siedemdziesiątki za­debiutował jako autor powieści sensacyjnych.
„Psa z terakoty” pochłonąłem w jedną noc jeszcze w Warszawie i natychmiast pognałem do księgarni, by ku­pić wszystko, co przetłumaczono na polski. Z miejsca za­kochałem się w bohaterze Camilleriego: komisarzu Salvo Montalbano, mężczyźnie w średnim wieku, sybarycie, smakoszu o przesadnym zamiłowaniu do whisky i wina, Sycylijczyku, człowieku o nieortodoksyjnej moralności i nienachalnym stosunku do litery prawa, ale gotowym zaryzykować bardzo wiele dla sprawiedliwości i tego, co sam uważa za uczciwe, ludzkie, piękne i bezbronne.
   Do tej pory wyszło po włosku blisko 30 „montalba- nów” plus zbiory opowiadań. Bywały lepsze, bywały słab­sze, trafiały się wybitne. Ale zawsze było po inteligencku dowcipnie (a kto chce sprawdzić poczucie humoru Ca­milleriego w wersji no limits, niech sięgnie po „Piwowara z Preston”, powieść bez Montalbano), Sycylia nawet jeśli odrażająca, fascynowała, zmieniające się Włochy intry­gowały, a związek na odległość Salvo i pochodzącej z Pół­nocy, mieszkającej pod Genuą Liwii przeżywał upadki i wzloty. Na temat relacji Montalbano z płcią przeciwną można by napisać błyskotliwą pracę roczną, a o jedzeniu to nawet sążnisty doktorat. Jeżeli Salvo dowiaduje się, że w śledztwie pojawił się nowy istotny wątek, a do jego ulu­bionej tawerny trafiły właśnie świeże sardele, to wybór inspektora, z czym zapoznać się najpierw, jest oczywi­stą oczywistością. Potrafi skłamać Liwii, która przyla­tuje do niego specjalnie na weekend, że nie odbierze jej z lotniska, gdyż musi przesłuchać kluczowego świad­ka, a w rzeczywistości chce się delektować w samotności przemyślanym wcześniej obiadem. Pod wpływem komi­sarza zacząłem się obżerać chłopskimi arancini.
   W opowieściach o Montalbano trup ściele się gęsto, często znad horyzontu i z zaułków nadciąga mrok, jednak na jakimś ogólnym kosmicznym planie dominuje jasna strona mocy, po nocy wstaje dzień, dobro jest dobrem, a skrawki szczęścia są osiągalne. Opowiadanie „Mon­talbano odmawia” ze zbioru „Pomarańczki komisarza Montalbano” zaczyna się zaskakującą makabreską. Już miałem zacząć się dziwić, co też wstąpiło w Camillerie­go, już prychałem, że tak się nie robi czytelnikom przy­zwyczajonym do innej poetyki, kiedy Montalbano idzie do budki telefonicznej i dzwoni do Camilleriego, robiąc mu awanturę, że się nie umawiali na takie historie. Do dzisiaj mnie to śmieszy.
    „Szczęście nie ma dla mnie żadnych szczególnych po­wodów, składa się ze śmiesznych rzeczy” - mówił Camil­leri w ubiegłym roku w wywiadzie dla „La Repubbliki”. „Na przykład chwila, gdy otwieram rano okno i czuję świeże powietrze, rozglądam się na zewnątrz. Kiedy wsta­wałem wcześnie, czekałem, aż dom ożyje, wiedziałem, że za chwilę wstaną najdroższe mi osoby i że usłyszę dooko­ła siebie ich głosy. A potem siądę do pisania. Z mózgiem natomiast nie łączą mnie raczej więzi kojarzone zwykle ze szczęściem. Prawie nigdy nie jest obecny, kiedy jestem szczęśliwy. Szczęście odnajdowałem zawsze w rzeczach przyziemnych, konkretnych, w zapachach, smakach, w stosunkach z ludźmi, a nie w literaturze. Z tym że pi­sanie nigdy mnie nie unieszczęśliwiało, zawsze było dla mnie zabawą, tak jak lektura. To, co najbardziej lubię w szczęściu, to to, że daje się powielać, wystarczy odna­leźć w sobie wspomnienie szczęśliwej chwili. Tamto wy­darzenie wciąż nosi w sobie echo tamtej szczęśliwości. Szczęście to chwila, nagle rozbłyskująca zapałka, która świeci parę sekund, ale pozwala ci potem długo widzieć”.
   Mam przed sobą takie światełko, gdy myślę o niesfor­nym Salvo Montalbano i jego ojcu.
Marcin Meller

 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz