Polskie selfie
Nie jest wielką sztuką kochać kraj i naród
ze szkolnej czytanki - kraj raj, naród heroiczny i bezgrzeszny. Sztuką jest
kochać kraj prawdziwy i naród niedoskonały
Żyjemy w kulturze
selfie, które jest formą instytucjonalizacji narcyzmu. Robienie zdjęć samemu
sobie jest wątpliwe estetycznie, tym bardziej robienie dwudziestu, a potem wybieranie
jednego, by je jeszcze sfotoszopować. Ostatnio wielką karierę robi aplikacja
FaceApp, dzięki której można zrobić zdjęcie swej „przyszłej” twarzy. Nie jest
to jednak ukłon złożony realizmowi i autoironii, ale potrzebie zabawy. Żyjemy
więc w epoce, w której realizm - widzieć i nazywać rzeczy takimi, jakie są -
jest znakiem odwagi.
Polska, choć
zamieszkiwana jest przez lud skłonny do chwilowych uniesień, wzniesień ma
niewiele. Jest raczej płaska, klimat ma umiarkowany, a krajobraz przez osiem
miesięcy w roku raczej szary. Można tę krajobrazową przeciętność polubić, ale
nie można jej konsekwencji ignorować. Jest bowiem Polska, wbrew mitom i wyobrażeniom,
krajem po prostu zwyczajnym, zamieszkanym przez zwyczajnych ludzi. To klucz.
Dzień przed
ostatecznym rozpadem Koalicji Europejskiej polska drużyna grała w eliminacjach
piłkarskiej Ligi Mistrzów. Najlepsi piłkarze ostatniego z jej zwycięzców z FC
Liverpool jeszcze nie wrócili z wakacji. Nasza drużyna właśnie z niej odpadła.
Regres - ostatnimi laty mistrz Polski odpadał dopiero w sierpniu.
Dzień przed porażką piłkarzy ulubienica PiS-owskiego ludu,
dawna pani premier, po raz drugi została odrzucona w wyborach na szefa komisji
w Parlamencie Europejskim. Ostatecznie to miejsce zajęła Słowaczka. Tego samego
dnia szef gabinetu prezydenta przegrał wyścig o stanowisko wiceszefa NATO. On
z kolei z Rumunem. Partia w Polsce rządząca, która ostatnio wygrała również
wybory europejskie, nie ma też żadnego wiceszefa Parlamentu Europejskiego, choć
mają ich i Węgrzy, i Czesi. Był czas, kiedy Polaków wybierano na stanowiska
szefów parlamentu i Rady Europejskiej, naród uznał jednak ich partię za
sprawców wszelakich nieszczęść. Najwyżej postawionym w strukturach
międzynarodowych przedstawicielem partii absolutnie w Polsce dominującej, czyli
wiceszefem Parlamentu Europejskiego, był człowiek, który jednak ze stanowiska
wyleciał za paskudne obrażenie koleżanki z parlamentu, zresztą rodaczki.
Ostatnio portal
Spectator Index opublikował ranking krajów pod względem liczby noblistów. Z
nieznanych powodów ich liczbę w przypadku Polski podwojono z siedmiu do czternastu.
Ale weźmy tych siedmiu. Cztery Noble zdobyli Polacy sto lat temu albo
wcześniej. Dwa były poniekąd „solidarnościowe”, jeden, pokojowy, dla Lecha
Wałęsy, drugi, literacki, dla Czesława Miłosza, trzeci, znowu dla poetki -
Wisławy Szymborskiej. Z pierwszego noblisty udało się w Polsce zrobić agenta,
na wszelkie sposoby paskudząc jego życiorys i dorobek. Trumny z ciałem poety
nie chciano wpuścić do krakowskiego kościoła, uznając go za zbyt sceptycznego
wobec wspaniałego narodu. Poetkę zaś od ponad dwudziestu lat, a więc także po
jej śmierci, obsmarowuje się jako byłą stalinistkę.
Nawet Nobel jest
więc przepustką do polskiego piekła - niszczenie bohaterów, laureatów i
autorytetów jest bowiem naszą specjalnością szczególną. Co tylko potwierdza
tezę, że dla osiągnięcia mistrzostwa wystarczy po prostu znaleźć dyscyplinę
mniej popularną gdzie indziej.
Jeśli narodziła się
kiedyś nad Wisłą idea doniosła, która na całym świecie wzbudziła podziw,
sympatię i szacunek, to była nią Solidarność. Udało się po jakimś czasie
zamienić ją w autoparodię i pośmiewisko. Jeśli narodził się kiedyś nad Wisłą
człowiek wybitny, który zrobił światową karierę, to był nim Karol Wojtyła. Po
jego śmierci i kilkudniowych wzruszeniach przystąpiliśmy do mozolnego dzieła
zniszczenia wszystkiego, co starał się nam zaszczepić, z miłością bliźniego na
czele. Szczególnie gorliwie podjęli się tego dzieła funkcjonariusze Kościoła i
politycy demonstrujący do niego przywiązanie.
Być może swoistą pointą tej działalności są nalepki „strefa
wolna od LGBT”, popularyzowane przez nieformalny organ partii rządzącej, której
szef deklaruje, że ręka podniesiona na Kościół jest ręką podniesioną na Polskę.
Ręka podniesiona na bliźniego problemem oczywiście nie jest. Szczególnie gdy
nie popiera on partii rządzącej.
Tak, wiem. Polska
jest także taka, a nie wyłącznie taka. Potrafi być straszna, potrafi być i
piękna. Ale nie ma co jej upiększać farbkami i kredkami świecowymi. Trzeba po
prostu walczyć o to, by była piękniejsza bez farbek i kredek. Smutne obrazki
nie mogą paraliżować i zniechęcać. Przeciwnie, powinny mobilizować. Na końcu
bowiem będzie Polska taka, jaką ją sobie urządzimy. Może nawet dojdziemy do
punktu, w którym na moment, ulegając miłości własnej, będziemy mogli sobie, bez
potrzeby retuszu, strzelić ładne selfie.
Tomasz Lis
Dwie opozycje i pół
Po stronie opozycji sporo się w ostatnich
dniach wyklarowało. Nie wszystko jeszcze jest jasne - zwłaszcza jeśli chodzi o
montowany w pośpiechu tzw. blok lewicowy - jednak definitywnie upadł już
projekt budowy wielkiej koalicji antypisowskiej. Miała być ona, przypomnijmy,
naturalnym przedłużeniem czteropartyjnej (PO, PSL, N, SLD) Koalicji
Europejskiej, która co prawda nie wygrała wyborów do europarlamentu, ale razem
z Wiosną, nowym potencjalnym koalicjantem, zdobyła tyle głosów, co PiS. Same
wyniki majowych wyborów nie odebrały więc sensu formule „szerokiego sojuszu
wszystkich sił demokratycznych”; projekt został uśmiercony decyzją PSL. Dziś
już nawet sami ludowcy niespecjalnie to ukrywają i nie szukają alibi. Przecież
Schetyna ostatecznie spełnił ich żądania i nie wziął na pokład lewicowych
partii, a do jego koalicji i tak nie przystąpili. (Mieli zresztą swoje racje -
szerzej o tym na s. 17). Teraz nie ma już co płakać nad rozlanym mlekiem, choć
trochę żal, bo wielka koalicja była od 2016 r. jednym z najważniejszych postulatów,
oczekiwań, planów większości środowisk i autorytetów opozycyjnych. Niestety,
nie sprawdzimy już, na ile jest to stracona szansa. Ale, jak widać, inaczej się
nie dało.
Podział opozycji na dwa, trzy, a może i kolejne
bloki, słusznie uchodzi za korzystny dla PiS, choć bynajmniej nie przesądza
wyniku wyborów. Pewnych atutów opozycję pozbawia, inne jej daje. W przypadku
rozległej koalicji, od prawa do lew główne obawy dotyczyły zniechęcenia,
demobilizacji części wyborców, nieskłonnych kupować w pakiecie, nieraz mocno
sprzeczne z ich poglądami opcje. Więc dzielenie opozycji może - dzięki większej
politycznej spójności bloków - dodać jej wyborów. Utrudni też ataki PiS na
opozycję, bo nagle będzie kilka opozycji i przekaz władzy albo się zróżnicuje,
albo pogubi i stępi. Już teraz ciężko jest zapisać KO czy PSL do „wielkiej
partii gejów i lesbijek”, jak wyraźnie chce całą opozycję przedstawiać pisowska
propaganda. Trudniejsze do odparcia mogą być także ataki na PiS i jego politykę
prowadzone z różnych stron, z różnymi argumentami, w ramach trzech czy
czterech niezależnych kampanii wyborczych. Dodatkowo rywalizacja opozycyjnych
bloków powinna zdynamizować, zagęścić samą kampanię opozycji, zwiększyć liczbę
spotkań, konferencji prasowych, konwencji, pikników, plakatów - zupełnie
inaczej niż było w kampanii europejskiej, gdzie wszyscy koalicjanci wozili się
na Platformie.
Osobnym problemem dla partii władzy robi
się samodzielny wyborczy start PSL. Bardzo możliwe, że część działaczy PSL
akceptuje na przyszłość rolę przystawki dla PiS, „stronnictwa sojuszniczego”,
jakim przez kilka dekad było wobec PZPR Zjednoczone Stronnictwo Ludowe,
poprzednik organizacyjny i kadrowy PSL. Rola obrotowego koalicjanta, opłacanego
stanowiskami dla działaczy i ochroną ich biznesów, jest trwałą częścią
publicznego wizerunku ludowców, Możliwe też, że wcale nie liczą na wejście do
Sejmu, o co tak martwią się komentatorzy: jeśli PSL przekroczyłby tylko próg
3-procentowy, co wydaje się pewne, zyskałby, jak obliczono, nawet o 5 mln zł
więcej z państwowej subwencji i dotacji wyborczej niż jako mały udziałowiec
bardzo szerokiej koalicji. W sam raz, aby przetrwać do wyborów 2023 r. i czekać
na nieuniknioną erozję rządów PiS. Ale to są scenariusze na po wyborach: na
razie PSL zapewne zrobi, co się da, aby zwiększyć swą wagę przetargową, odebrać
PiS jak największą część z utraconych w ostatnich latach 300-400 tys. wyborców
PSL. Nadzieja na udział we władzy pozwoliłaby też może odzyskać część
przejętego przez PiS aparatu partyjnego i działaczy PSL. To jest kalkulacja
ryzykowna, ale racjonalna.
Wielu tzw. nieliberalnych wyborców (o
podziale Polski na dwa wielkie mentalne i polityczne bloki pisaliśmy w nr. 29)
„głosuje na PiS, ale się nie cieszy”, zaniepokojonych, zniesmaczonych
awanturnictwem, niekompetencją i butą władzy. Więc PSL, przedstawiając się jako
„lepszy PiS”, mógłby pewnie partii rządzącej kilka procent elektoratu
uszczknąć. Patrząc z punktu widzenia całej dotychczasowej opozycji,
samodzielne, obrotowe, konserwatywne PSL, opuszczając blok antyPiS, staje się
formacją zdolną prowadzić akcje dywersyjne „na terytorium wroga” i zadać mu
jakieś straty w ludziach. Gdyby jeszcze odnowiła się ultranacjonalistyczna Konfederacja,
PiS mógłby być wzięty w dwa ognie, podgryzany po kilka punktów od strony prawej
i od centrum. Przyłączenie się Kukiza do PSL lub Konfederacji (oba warianty są
wciąż możliwe) znacznie zwiększyłoby siłę tej partyzantki. Taki scenariusz - i
to obojętne, czy podgryzający weszliby do sejmu, czy nie - zapewne oznaczałby dla
PiS utratę samodzielnej większości. A to jest właściwie główna stawka
nadchodzących wyborów.
Zatem prawdopodobnie naprzeciwko
Zjednoczonej Prawicy staną dwie formacje półopozycyjne (umowna Konfederacja
oraz PSL - obie jako możliwi koalicjanci PiS) i dwa bloki twardej, jak mówi TVP
„totalnej”, opozycji: KO i Lewica. Platforma, odkąd nie wyszła jej koalicja
partyjna, próbuje stać się, poprzez wpuszczenie na listy wyborcze „samorządowców
i autorytety”, rzeczywistą, jak w nazwie, koalicją obywatelską. Zobaczymy,
jakie będą listy, ale pomysł jest dobry. Teraz jednak najciekawsze jest to, co
się odbywa na lewicy, czyli w salonie odrzuconych. Sojuszu z lewicą nie chciał
ani PSL, ani PO, więc Czarzasty, Biedroń i Zandberg zostali skazani na siebie,
co jest okolicznością dla lewicy szczęśliwą. Główny problem to dziś wybór
formuły organizacyjnej tego nowego tworu. Niebezpieczne wydaje się brnięcie w
pomysł koalicji, z 8-procentowym progiem wyborczym, bo to grozi polityczną
śmiercią lub kalectwem, jak przed czterema laty. (Najlepszy wariant - omawiamy
je na s. 11 - to chyba wprowadzenie wszystkich kandydatów na listy najmniejszej
partii, czyli Lewicy Razem). Na razie sondaże dają kolejnej lewicowej nadziei
od 8 do nawet 14 proc. poparcia. Wyborcy wciąż tu są i może znowu uwierzą.
Sumując: jak się
policzy, co może zebrać KO i Lewica (jeśli nie będzie się wzajem atakować i
podbierać sobie wyborców), a co mogą zebrać oraz odebrać PiS formacje
półopozycyjne, to wychodzi, że znowu każdy wynik wyborów jest możliwy. No więc
nie ma wielkiej koalicji, ale wielkiego nieszczęścia też nie ma.
Jerzy Baczyński
Węgierskie memento dla polskiej opozycji
Rezygnacja z jednego bloku opozycji przybliża nas do
scenariusza węgierskiego. Orbán sprawuje niepodzielnie władzę, bo pozostałe
ugrupowania nie mogą się porozumieć. Węgierskiemu premierowi sprzyja co prawda
system wyborczy korzystny dla ugrupowania zwycięskiego, ale i bez niego
rządziłby niepodzielnie.
Wygrywając przed dziewięcioma laty, Fidesz zdobył większość
konstytucyjną, która pozwoliła przemodelować system wyborczy. Dzięki temu w
2014 r. partia Orbána powtórzyła sukces. 44,8 proc. głosów przełożyło się aż na
66 proc. miejsc w parlamencie.
Michał Kokot
Opozycja wystartowała wtedy w jednym komitecie wyborczym pod
nazwą Jedność i zdobyła 25,5 proc. głosów. Do opozycyjnego bloku nie wszedł
jednak Jobbik (wówczas jeszcze skrajnie prawicowy), którego połączony z
Jednością wynik (20,2 proc.) dałby opozycji zwycięstwo.
Po wyborach w 2014 r. Jedność szybko się rozpadła. Było to
nieuniknione – aparat największej podówczas partii socjalistycznej MSZP (którą
można porównać do polskiego SLD) zaciskał zęby na wieść o koalicji ze
znienawidzonym Ferencem Gyurcsanyem, owianym złą sławą byłym premierem
socjalistów, który doprowadził do klęski MSZP w 2010 r. Odsunięty na boczny tor
postanowił założyć własną partię – Koalicję Demokratyczną (DK).
Poparcie partii Gyurcsanya przez lata utrzymywało się na
poziomie jednocyfrowym, zaś socjaliści z MSZP mieli kilkanaście proc. Ta
postkomunistyczna partia największą popularnością cieszyła się od lat wśród
emerytów, osób żyjących na garnuszku państwa oraz czerpiących korzyści z
klientelistycznego systemu, który stworzyła.
Fidesz Orbána nie tylko przejął ten model, ale też dołożył
jeszcze kilka innych cegiełek, które przysporzyły mu dodatkowych zwolenników.
Rozdzielanie kontraktów publicznych w samorządach członkom rządzącej partii
oraz ich krewnym stało się normą. Rząd wprowadził również monopol na
prowadzenie sklepów z papierosami w całym kraju, a licencje trafiły wyłącznie
do zaufanych ludzi Fideszu. Innym istotnym elementem było stworzenie systemu
prac publicznych rozdzielanych zwykle przez burmistrzów z rządzącego Fideszu –
to narzędzie wpływania na postawy wyborców ukazało się szczególnie skuteczne w
biedniejszych i zacofanych gospodarczo częściach kraju (zwłaszcza na północy i
wschodzie).
Po wyborach w 2014 r. opozycja zupełnie się pogubiła.
Centrowa Partia LMP skręciła na prawo i nagle zaczęła się opowiadać przeciwko
przyjęciu uchodźców. Wśród socjalistów zaczęła się bratobójcza walka o
przywództwo. Wieloletni przywódca Jobbiku Gabor Vona postanowił co prawda
odejść od skrajnie prawicowego wizerunku i przesunął się ku umiarkowanemu
centrum, ale niewiele mu to pomogło.
Orbán przejął tymczasem cały prawicowy elektorat, rozpętał
kampanię przeciwko uchodźcom, liberałom, Unii Europejskiej i George’owi
Sorosowi. W tę kampanię zaangażowany był cały aparat państwowy i większość
mediów przejętych przez oligarchów bliskich władzy.
Przed wyborami w 2018 r. opozycja nie była w stanie dogadać
się w sprawie kandydata na premiera, ostatecznie nie wskazała nikogo, a partie
poszły do wyborów osobno. Wykorzystał to Fidesz, który przedstawiał konkurencję
jako skłóconych polityków siedzących w kieszeni Sorosa i chcących otworzyć
granice przed niebezpiecznymi imigrantami.
Po przegranych wyborach Vona zrezygnował z przywództwa w Jobbiku,
a partia podzieliła się - część członków założyła nowe ugrupowanie skrajnie
prawicowe, a niektórzy przeszli do Fideszu.
Majowe wybory do Parlamentu Europejskiego skończyły się dla
opozycji katastrofą. Cieszący się w przeszłości nawet 20-proc. poparciem Jobbik
ledwo prześlizgnął się nad progiem, zdobywając nieco ponad 6 proc. Podobny
wynik odnotowali socjaliści. W polityce zaistniała też wielkomiejska partia
Momentum z 10-proc. wynikiem, niemająca dotąd struktur organizacyjnych. Tylko
Koalicja Demokratyczna Gyurcsanya dostała dwucyfrowy wynik (16 proc.).
Miażdżące zwycięstwo odniósł za to Fidesz, zdobywając ponad
52 proc. głosów. Obecne sondaże wciąż gwarantują mu podobne poparcie.
Byle do jutra
Przez ćwierć wieku
Polacy ciężko pracowali z nadzieją na lepszą przyszłość swoją swoich dzieci. W
2015 r. propagandyści PiS obiecali im, że będą mogli użyć życia już teraz. Nie
dodali, że na koszt następnych pokoleń
Zmarły
niedawno przewodniczący OPZZ Jan Guz powtarzał, że bogactwo bierze się z pracy,
a nie z zasiłków. Obok prawdy, że rozwój bierze się z inwestycji, a nie
konsumpcji, to druga ważna zasada, jaką powinni się kierować ci, którym
zostały powierzone pieniądze publiczne. Obecnie rządzący obie te wytyczne
ignorują, nad długofalowy rozwój cywilizacyjny przedkładając doraźne korzyści
polityczne.
KONSUMPCJA NA KREDYT
Mateusz Morawiecki jako były bankier teoretycznie
wie, że rozwój opiera się na inwestycjach, zatem przychodząc na stanowisko
premiera, zapowiadał ich zwiększenie z ówczesnego poziomu 20 proc. do 25 proc.
PKB. Tymczasem po objęciu rządów przez PiS spadły one do 17-18 proc. (a
przecież nawet w kryzysowym już roku 2008 wyniosły ponad 23 proc.). Analitycy
Business Insider wprost stwierdzili: „Załamanie w inwestycjach nastąpiło
wraz z pojawieniem się nowej władzy w Polsce”.
Od tego czasu wzrost jest napędzany konsumpcją stymulowaną rozdawaniem
pieniędzy. Niestety, nie tylko tych wypracowanych i odłożonych. Morawiecki,
jeszcze jako wicepremier, na spotkaniu w Bydgoszczy w lipcu 2016 r. przyznał
otwarcie, że program 500+ zostanie sfinansowany z kredytów, czyli na koszt
przyszłych pokoleń. Ich spłata spadnie na dzisiejsze niemowlęta i dzieci, także
te przysparzające obecnie rodzicom zasiłków.
Pobudzanie koniunktury łatwo dostępnym pieniądzem, który może zwiększyć
popyt i sprzedaż, a więc także produkcję, to zabieg zalecany przez keynesowską
ekonomię w przypadku kryzysu i dla przezwyciężenia recesji. Pisowska ekipa
rozdaje pieniądze w okresie prosperity. Gdy przyjdzie dekoniunktura (a
przyjdzie na pewno), nie będzie się jej czym i jak przeciwstawić. Słabnąca
gospodarka nie będzie w stanie udźwignąć przyznanych benefitów socjalnych.
Lecz tym obecna ekipa się nie przejmuje, bo liczą się tylko doraźne korzyści
polityczne.
PO NAS CHOĆBY POTOP
Im bardziej odległe problemy społeczne i gospodarcze, tym
mniej obecna ekipa rządowa jest nimi zainteresowana. Zmiany klimatyczne już
następują, ale dotkliwie odczuwalne mogą się stać za kilkanaście, może nawet dopiero
kilkadziesiąt lat, więc sprawcy i propagandyści „dobrej zmiany” albo
zaprzeczają istnieniu problemu, albo go bagatelizują. Ważniejszy jest doraźny
interes pracowników sektora węglowego i użytkowników pieców kopciuchów niż
zdrowie obecnej, a zwłaszcza przyszłej generacji. A przecież sam NFZ przyznaje,
że smog może przyczyniać się nawet do 40 tys. zgonów rocznie, zaś wzrost
długości życia Polaków, nieprzerwany od początków transformacji, zmienił się w
spadek.
Troska o zdrowie, podobnie jak edukację i inne obszary usług
publicznych, nie jest tej ekipie bliska. Kolejki do lekarzy pod jej rządami
wydłużyły się: według danych fundacji Watch Health Care czas oczekiwania na specjalistę, przed 2015 r. oscylujący
poniżej trzech miesięcy, wydłużył się do prawie czterech. Ale wykształcenie
dodatkowych lekarzy i pielęgniarek trwa wiele lat, więc nie mieści się w horyzoncie
czasowym politycznej kalkulacji.
W aptekach brakuje leków. Nie tylko przez brak krajowej produkcji, ale
także ich wywóz zagranicę. Jeśli obiecuje się lekarstwa za półdarmo i wymusza
na producentach obniżanie cen, to ci nie chcą ich wytwarzać. Na dodatek nabywcy
takich tanich leków wywożą je tam, gdzie kosztują one więcej. To sytuacja jak z
PRL, gdzie regulowane przez rząd ceny powodowały niedobór wszelkich towarów.
Za likwidacją gimnazjów nie stał żaden projekt nowego systemu oświaty.
Chodziło o spełnienie doraźnych życzeń małżeństwa Elbanowskich i tych, którzy
uwierzyli w ich propagandę. Niestety, było ich wystarczająco dużo, aby im się
przypodobać. Ciekawe, czy byli wśród nich rodzice obecnych kandydatów do
liceów, którzy nie mogą dostać się do wymarzonej szkoły?
W zakresie usług publicznych obecna ekipa nie ma sukcesów, bo to
wymagałoby działań strategicznych, długofalowych. Wypłata kolejnego benefitu
ze znaczkiem +, najlepiej wprost do ręki i przed wyborami, jest o wiele
prostsza. I przynosi natychmiastowy efekt. Taktyka polityczna wygrywa ze
strategiczną polityką publiczną.
Niektórzy obserwatorzy podejrzewają wręcz, że rozdając pieniądze,
politycy PiS uważają swoje zadanie za wykonane, a obdarowani mają sobie sami
wykupić usługi, jakie powinno im zapewnić sprawnie działające państwo. I tak
oto z solidarnościowymi hasłami na ustach rząd prywatyzuje sferę publiczną w
tempie dotychczas niespotykanym. Pogłębiając przy tym nierówności - bo na ile
czesnego wystarczy 500+? I ile płatnych wizyt można mieć za jednorazowy
dodatek do niskiej emerytury?
DALEKO DO DOLINY KRZEMOWEJ
Także w zakresie infrastruktury technicznej obserwujemy
odwrót od myślenia strategicznego na rzecz taktycznego. Rozwój energetyki
opartej na źródłach odnawialnych mógłby nie tylko poprawić jakość powietrza
i środowiska, a więc i zdrowia Polaków, lecz także
pobudzić zaawansowaną technologicznie produkcję. Ale efekty przyszłyby dopiero
za jakiś czas, a wydobycie i spalanie węgla jest tu i teraz. Według danych
Urzędu Regulacji Energetyki udział OZE w krajowym miksie energetycznym spada
od objęcia rządów przez PiS (w ubiegłym roku wyniósł 8 proc. wobec 11 proc.
jeszcze w 2017) i praktycznie nierealne jest osiągnięcie zadeklarowanego
poziomu 15 proc. w roku przyszłym (nie mówiąc o uzgodnionych przez Unię 32
proc. w roku 2030).
Środowisko nie znajduje się w polu zainteresowania tej ekipy, bo jego
ochrona i poprawa wymagają przedsięwzięć długofalowych: las rośnie wolno,
oczyszczanie wód trwa długo. Co innego wyrąb drzew czy wybetonowanie górskiego
potoku.
Jeden z polityków PO żalił się niedawno, że liczył na wdzięczność
wyborców za wybudowane podczas rządów PO-PSL autostrady. Jak ustalił były
wicepremier tamte-
go rządu Janusz Piechociński (a
Generalna Dyrekcja Dróg Krajowych i Autostrad potwierdziła), w ciągu minionych
dwóch lat nie wybudowano w Polsce ani jednego kilometra autostrady. Widocznie
stratedzy „dobrej zmiany” uznali, że to wymaga dużych nakładów i długotrwałej
pracy planistycznej, która politycznie się nie opłaca, bo użytkownicy
autostrad nie okazują wdzięczności ich budowniczym.
Owszem, drożeją usługi budowlane i firmy nie chcą się podejmować budowy
dróg za proponowane ceny. Ale przecież kiedy rządzący skąpią na cele
infrastrukturalne, w tym samym czasie hojnie sypią pieniędzmi na socjal.
Długofalowa korzyść społeczna przegrywa z doraźną korzyścią polityczną.
Mateusz
Morawiecki zabajdurzył ostatnio w swoim stylu, że Polska staje się „europejską
Doliną Krzemową”. Dane Europejskiego Rankingu Innowacyjności wskazują, że pod
tym względem zajmujemy w UE czwarte miejsce... od końca. W wielkości wydatków
na badania i rozwój (w relacji do PKB) jesteśmy na 20. miejscu. Wydajemy na nie
rocznie mniej niż na sam tylko program 500+.
Janusz A. Majcherek jest profesorem
w Instytucie Filozofii i Socjologii krakowskiego Uniwersytetu Pedagogicznego
Telefon z Brukseli
W
Izbie jest nas 750 osób: przekonanych o swoich racjach. Negocjacje w celu
uzyskania większości nie są więc łatwe. A będą jeszcze trudniejsze.
Na temat telefonu Angeli Merkel do Mateusza
Morawieckiego z rzekomymi przeprosinami za niewybranie Beaty Szydło na
przewodniczącą komisji ds. zatrudnienia i spraw społecznych w Parlamencie
Europejskim krąży już dowcip:
- Halo, Jarosław?
- Nie, Mateusz.
- A, to
przepraszam.
W komisji, w
skrócie zwanej EMPL i liczącej 55 pełnych członków (są też członkowie
zastępcy), jest tylko jeden poseł z CDU/CSU. Więc niby za kogo Merkel miałaby
przepraszać? To tylko pisowskie wyobrażenie tego, jak działa polityka unijna,
i przekonanie, że ciemny lud to wszystko kupi? Czy też kolejna próba wmawiania
nam, że Merkel rządzi w Europie wszystkim i wszystkimi, oczywiście poza tymi,
którzy akurat z kolan wstają? (Najwyraźniej jednak w tym przypadku zawaliła i
„nie dopilnowała” pozostałych 54 europosłów z frakcji socjalistów, liberałów,
zielonych, ale i chadeków z Belgii, Finlandii i Bułgarii).
Tyle że sytuacja wcale nie była zabawna, bo
chyba nigdy jeszcze nie stosowano w PE kordonu sanitarnego. Dla nas tym
bardziej bolesne i żenujące jest to, że kordon zastosowano wobec kilku tylko
przedstawicieli partii łamiących rządy prawa - wywodzących się ze środowisk
rządzących na Węgrzech i w Polsce. Najpierw odrzucono kandydaturę Zdzisława
Krasnodębskiego na wiceprzewodniczącego europarlamentu. To, że w ostatniej -
trzeciej - turze wybrano Fabio Castaldo z Ruchu 5 Gwiazd, a nie profesora z
PiS, nie świadczy ani o popularności Fabio, ani o uznaniu dla osiągnięć jego
partii, ale o determinacji, aby pokazać, że są w UE granice, których
przekraczać nie wolno.
Prawdą jest, że
Castaldo dał się poznać jako jeden z tych, którzy sprawnie prowadzą głosowania
- co jest szczególnie ważne w czwartki w Strasburgu, bo punktów potrafi być
bardzo dużo, a samoloty, którymi posłowie wracają do swoich krajów, nie
czekają. Kiedy zaś Zdzisław Krasnodębski (który był wiceprzewodniczącym przez
część zeszłej kadencji, po dyscyplinarnym odwołaniu z tej funkcji Ryszarda
Czarneckiego) pojawiał się za stołem prezydialnym, przez salę plenarną
przechodził jęk rozpaczy. Ale mimo wszystko to nie to, jak kto sobie radził w
prezydium, było kryterium wyboru. Odrzucono PiS w osobie Krasnodębskiego.
Oczywiście zaniepokoiło to polityków,
którym zależało na wyborze Ursuli von der Leyen na przewodniczącą Komisji Europejskiej.
W tej kadencji większości w PE są trudne. Chadecy liczący 182 członków i
socjaliści ze 153 posłami nie tworzą już większości. Liberałowie, którzy teraz
nazywają się Renew Europe (Odnówmy Europę), wzmocnieni przez ludzi Macrona i
liczący 108 przedstawicieli, są bardzo zróżnicowani, a Zieloni (74) zawsze
charakteryzowali się indywidualnością i wyraźną niezależnością swoich członków.
Negocjacje w celu uzyskania większości w Izbie, w której jest nas 750 osób:
przekonanych o swojej mądrości, charyzmie i racjach, są trudne. Dlatego też
przewodniczący frakcji Europejskiej Partii Ludowej (EPP) Manfred Weber - do
niedawna jeszcze kandydat na
funkcję szefa KE - krytykował odrzucenie Krasnodębskiego i
naciskał, żeby zgodzić się na Szydło w komisji ds. zatrudnienia. Miał ku temu
poważne powody.
Zieloni
zdecydowanie odrzucali kandydaturę von der Leyen, socjaliści się podzielili -
część z nich, przede wszystkim członkowie niemieckiej SPD, uważała, że rozmowa
z nią w ich grupie politycznej była pełna ogólników - a na bawarską CSU
zranioną paskudnym potraktowaniem Manfreda Webera, Spitzenkandidata pochodzącego
z ich partii, trudno było liczyć. W tej sytuacji potrzebne były głosy także
Europejskich Konserwatystów i Reformatorów (ECR), których w europarlamencie
jest 62. Należący do ECR członkowie PiS podobno zapowiedzieli, że jeśli Beata
Szydło nie zostanie wybrana na przewodniczącą komisji EMPL, to oni nie poprą
von der Leyen.
Wydawało mi się to trochę mało
prawdopodobne, bo przecież nominację Niemki na przewodniczącą KE premier
Morawiecki odtrąbił jako swój ogromny sukces, więc jak ją teraz blokować?
Tymczasem Szydło odrzucona została dwukrotnie i szykowała się trzecia powtórka
z rozrywki. Dla von der Leyen każdy głos był ważny.
I stąd te sławetne telefony w każdym kierunku przez cały
weekend poprzedzający kluczową sesję w Strasburgu. Przykładowo Daniel
Cohn-Bendit, wściekły na Zielonych, wydzwaniał, gdzie mógł, przekonując, żeby
głosować na von der Leyen. Apele padały ze środowiska Macrona: politycy
telefonowali do znajomych polityków z innych krajów; pełna mobilizacja.
Oczywiście najbardziej zmobilizowana była sama kandydatka, no i Angela Merkel.
Kandydatka dzwoniła do wpływowych europosłów lub tych, których uznano za
niezdecydowanych, i przedstawiała im powody, dla których ważne jest, aby nie
zwlekać z wyborem przewodniczącej Komisji Europejskiej, oraz prosiła o wsparcie
jej osoby. W tym czasie pani kanclerz obdzwaniała szefów partii oraz rządów, w
tym premiera Polski. To się nazywa kampania! I miały panie rację, bo von der
Leyen dostała 383 głosy - zaledwie dziewięć więcej niż wymagana większość!
Rzeczywiście więc każdy głos się liczył.
Ponoć Ursulę von der Leyen wymyślił Macron.
Dlaczego? - wielu się dziwi. Są oczywiste przyczyny: zawsze interesowała się
Francją, mówi płynnie po francusku i jako ministra obrony miała świetne relacje
z Florence Parly, szefową resortu obrony w rządzie Macrona. Ale myślę, że w tym
planie jest coś więcej. Najlepsze czasy Unii Europejskiej były, kiedy
przewodniczącym Komisji Europejskiej był Jacques Delors, Francuz, socjalista,
mocno wspierany przez niemieckiego chadeka Helmuta Kohla. Razem realizowali
wielkie projekty, jak wprowadzenie euro, rozszerzenie Unii i powołanie do życia
Jednolitego Rynku Europejskiego. Niemiecka chadeczka i mocno wspierający ją
francuski liberał, europejski federalista prezydent Emmanuel Macron też mogą
wspólnie realizować wielki europejski projekt. Nie tyle myślę tu o sprawach
oczywistych, jak polityka klimatyczna i migracje, co o wspólnej polityce
obronnej i wszystkim, co za tym idzie. A Europa nie istnieje bez wielkich
projektów i zdeterminowanych realizatorów!
Róża Thun
Minister obrony cywilizacji
W wywiadzie dla tygodnika „Sieci” wiceminister
sprawiedliwości dr Marcin Romanowski pyta: „Kto, jak nie my, powinien
stanowczo i wyraźnie akcentować chrześcijańskie korzenie Europy?”. Z wywiadu
tegoż ministra dla „Naszego Dziennika” z kolei wynika, że instytucja
państwowa, a zwłaszcza jeden z ministrów, zajmuje się przede wszystkim
ewangelizacją. Wydawałoby się, że państwo nasze współżyje w harmonii z
Kościołami (zwłaszcza z jednym z nich), ale ma swoje, państwowe, a nie
kościelne zadania. „A co się stało z propozycją obrony chrześcijan, składaną
przez Ministerstwo Sprawiedliwości na forum unijnym?” - pyta redaktor Zenon
Baranowski, zatroskany o postępy w chrystianizacji Europy. „W agendzie
strategicznej dotyczącej kierunków działań UE proponowaliśmy zmiany idące w
kierunku oparcia się na wartościach chrześcijańskich jako podstawy naszej
cywilizacji, a także ukierunkowanie na obronę praw człowieka jako obrony praw
chrześcijan, czyli grupy najbardziej prześladowanej na świecie. Ostatecznie
nie pojawiło się to na forum Rady UE i jeśli chodzi o agendę, to sprawa jest
zamknięta. Szkoda, że tak się stało” - ubolewa minister.
Być może katolicyzm
jest „najbardziej prześladowany na świecie”, ale chyba nie naszym świecie,
gdzie rząd modli się służbowo (bo nie prywatnie) na Jasnej Górze, chrystianizuje
Europę, a ojciec dyrektor ugina się pod ciężarem państwowych pieniędzy.
Urzędnicy
europejscy „rozpychają się” w swoich kompetencjach - wtrąca porozumiewawczo
redaktor. „Rozpychają, to mało powiedziane” - podchwytuje minister i wskazuje
na orzeczenie TSUE, które „stanowi furtkę do ingerencji w wymiary
sprawiedliwości państw członkowskich UE”. Jest to orzeczenie bez precedensu.
„Polska jest w Europie tak naprawdę ostatnim krajem, który jest w stanie
przeciwstawić się temu lewicowemu marszowi przez instytucje” - twierdzi
minister obrony chrześcijaństwa.
Dr Romanowski też
maszeruje, ale w przeciwnym kierunku - w marszu chrześcijańskiej prawicy przez
instytucje polskie. Jak informuje OKO.press, minister jest aktywnym działaczem,
wręcz numerariuszem Opus Dei (Dzieło Boże) - dosyć tajemniczej instytucji
Kościoła katolickiego. Numerariusze i numerarie żyją w celibacie i mieszkają w
ośrodkach Opus Dei, zobowiązują się do czystości i posłuszeństwa przełożonym.
Umartwiają się, samobiczują, noszą na udach „cilice”, druciane kolczatki.
Numerariusze dobrowolnie oddają swój majątek i zarobki na rzecz Opus Dei -
informuje OKO.press.
Nasuwa się pytanie,
czy oprócz swoich szefów - ministra i premiera - wiceminister ma jeszcze
innych przełożonych? Od dawna trwa już dyskusja o tym, czy w państwie świeckim
ważne funkcje publiczne powinni pełnić ludzie, którzy zobowiązują się do
posłuszeństwa Prałaturze Opus Dei (a więc władzom kościelnym). Księża Opus Dei
wywodzą się bowiem właśnie spośród numerariuszy - czytamy w OKO.press.
Pierwszym polskim księdzem Dzieła był Damian Pukacki - były prezes Młodzieży
Wszechpolskiej. Specjalnością ministra Romanowskiego jest wychowywanie przyszłych
kadr chrześcijańskich dla ministerstwa. Jest on twórcą Akademii Lidera i
Pracowni Liderów Prawa, która działa za publiczne pieniądze i pod protektoratem
ministra Ziobry. „ Polska potrzebuje wszechstronnie wykształconych prawników,
którzy będą pełnili nie tylko funkcje wykonawcze i usługowe, ale będą również
propagować i rozwijać kulturę prawną opartą na chrześcijańskich wartościach” -
mówił.
Jak to wygląda w praktyce, świadczy
przypadek „pana Tomasza” w Ikei. Kiedy w czasie dyskusji wewnętrznej
przedstawiciele firmy zajęli stanowisko wyrozumiałe wobec praktyk LGBT (akurat
był 16 maja - Międzynarodowy Dzień Przeciw Homofobii i Transfobii), pan Tomasz
się nie zgodził i powołał się przy tym na Stary Testament. „Biada temu, przez
którego przechodzą zgorszenia, lepiej by mu było uwiązać kamień młyński u szyi
i pogrążyć go w głębinościach morskich”. Przedstawiciele Ikei prosili pana
Tomasza, by komentarz wycofał jako sprzeczny z polityką firmy, ale daremnie,
więc został zwolniony z pracy.
Od tego momentu pan
Tomasz stał się ofiarą „prześladowania za poglądy”, w Ikei pojawiła się
kontrola Państwowej Inspekcji Pracy. Wielkie jest oburzenie prawicy na
szwedzki koncern oraz na inne firmy zagraniczne, które importują do Polski zepsucie
i demoralizację. „Prześladowanego za poglądy” wziął w obronę Kościół
katolicki, na co dzień bardzo oporny i nieruchawy, gdy chodzi o prawa
człowieka, np. gdy chodzi o wieszanie na szubienicach podobizn polityków
opozycji. Zaledwie po niecałych dwóch tygodniach od wydarzenia minister Ziobro
zapowiedział zbadanie sprawy pana Tomasza, „który miał być zwolniony z pracy z
powodu swoich poglądów religijnych. Gdyby to się potwierdziło, to jest rzecz
absolutnie skandaliczna”. Ino patrzeć, jak pracownik zwolniony za homofobiczne
wypowiedzi zostanie męczennikiem wiary.
Odezwał się, a
jakże, minister Romanowski. W oficjalnym oświadczeniu, w imieniu wspólnoty
Polek i Polaków, popiera stanowisko pana Tomasza i podziela oburzenie „polskiej
opinii publicznej”. Zarzucił Ikei „promowanie ideologii LGBT”, złamanie prawa
pracowniczego (zwolnienie ze względu na religię czy światopogląd), groził prokuraturą,
żąda przywrócenia pana Tomasza do pracy oraz „przeproszenia polskiej opinii
publicznej za niedopuszczalne działania”.
Szerzej widzi to Joachim
Brudziński, jeden z liderów PiS: „korporacje usiłują narzucać totalitaryzm
politycznej poprawności. Państwa narodowe, a przede wszystkim Polska nie może
być wobec tego bezbronna”. Europoseł także uważa decyzję Ikei za skandaliczną.
Zdaniem OKO.press sprawa pana Tomasza jest na rękę PiS: stanowi bezsporny
dowód zagrożenia moralności, rodziny i polskości przez LGBT, zawiera wątek
ksenofobiczny (korporacja jest zagraniczna), narusza polską suwerenność opartą
na wierze i tradycji.
Gdyby pan Tomasz
nie istniał, należałoby go wymyślić. Trudno bowiem wyobrazić sobie większe
zagrożenie naszej cywilizacji na krótko przed wyborami.
Daniel Passent
Samowar
To nie był mój ulubiony kubeczek, ale
czułem do niego sympatię. Z fajansu naszego politycznego został zrobiony. I
wzorki miał.
Miał, bo kubeczka już nie ma. Rozbił się o betonową pustynię
polskiej codzienności. Trzej jego właściciele zbierają teraz potłuczone
kawałeczki. Temu najważniejszemu co prawda ucho w ręku zostało, ale herbaty
wspólnie już nie zaparzą. I znów się wzmocni ten czwarty, z samowarem na
zapleczu.
Zarządzający
samowarem główny nasz szachista (słynne jest jego otwarcie dwiema wieżami
naraz) zapowiada dalsze zwycięskie posunięcia, by przedłużyć „ten dobry czas
dla Polski”. Ma wspaniałego koalicjanta - Kościół katolicki. Porozumiewają
się bez słów. W Białymstoku w ostatnią niedzielę odbył się pierwszy Marsz
Równości. Legalny.
Uczestników parady zaatakowali zorganizowani kibole
wspierani przez przyjaciół - posypały się homofobiczne wyzwiska, rzucano
kamieniami, latały butelki i petardy. Paru osiłków pobiło 14-letniego chłopca,
a modlitwa jednej z grup kończyła się słowami „Pedały do gazu”. Ledwo marsz
się rozwiązał, a już jeden z miejscowych proboszczów podziękował za „obronę”
wartości chrześcijańskich i zapobieżenie „zaplanowanej deprawacji” miasta. Jak
wiadomo, kamieniami się świetnie zapobiega, szczególnie gdy obrzucani nimi są
Bogu ducha winni. Przemoc poparł też marszałek województwa Artur Kosicki.
Sprawcami ekscesów w jego oczach były osoby LGBT oraz prezydent Białegostoku
Tadeusz Truskolaski. Bezczelność pisowskiego urzędasa sięgnęła dna, gdy w radiu
ogłosił, że Truskolaski spotyka się z Pawłem Rabiejem i Robertem Biedroniem,
więc „może jest coś, czego nie wiemy”. A ja na przykład nie wiem, ile szarych
komórek ma mózg pana marszałka. Na pewno tyle, ile potrzeba, by razem ze swoimi
politycznymi mocodawcami zwalczać największego dziś wroga - wymyślonego przez
PiS - LGBT.
W ponurej taktyce szachisty z Nowogrodzkiej
okazywanie pogardy ludziom i straszenie ich odmiennością równa się sukces
wyborczy. Już to przerabialiśmy w 2015 r. - gdy Jarosław Kaczyński uznał
uchodźców za zagrożenie epidemiologiczne. Dlatego nie dziwi, że „Gazeta
Polska”, w której główne udziały ma „Srebrna”, zapowiada drukowanie kojarzących
się z hasłami faszystowskimi naklejek „Strefa wolna od LGBT”. Ambasador USA
Mosbacher uznała, że takie naklejki są promowaniem nienawiści i nietolerancji.
Dla mnie to okropne, że na oczach całego świata staczamy się w moralny smród.
Ale rzecznik rządu PiS był innego zdania: Nie jest to
kwestia związana z relacjami między Ameryką a Polską, tylko niepotrzebna wypowiedź.
Złotych myśli z pustostanów, atakujących zdrowych umysłowo obywateli, było w
lipcu zatrzęsienie. Naczelny „Do Rzeczy” pisał o sprzecznych z naturą, polską
tożsamością i wrażliwością związkach jednopłciowych, a prezes Ordo Iuris
(Instytutu na Rzecz Kultury Prawnej!) o tym, że homoseksualiści popełniają
„grzech wołający o pomstę do nieba”. Zbigniew Ziobro zagroził zaś w wywiadzie:
opozycja nie ucieknie od dyskusji „o nachalnym promowaniu LGBT” i swojej walce
z Kościołem.
Niczym straszliwa
ironia brzmią przytoczone już przeze mnie słowa prezesa: „To jest dobry czas
dla Polski”. Dodał też: „Niech trwa zatem jak najdłużej”. Dodam więc i ja:
Niech PiS wprowadzi swoje uczciwe LGBT: Lepiej, Gorzej - Byle Trwać.
PS Z okazji urodzin
dostałem z całej Polski mnóstwo wzruszających życzeń. Zacytuję Państwu fragment
tych od Krysi Jandy: Życzę Ci, Stasiu, samego dobra, ale najbardziej dobrej,
mądrej ojczyzny. Krysiu kochana i Wy wszyscy kochani - dziękuję.
Stanisław Tym
Wojskowa reforma
Przysłuchuję się dość beznadziejnej wojnie
na wzajemną odpowiedzialność za słynną reformę edukacyjną. Uczniowie
podwójnych roczników mają stres, rodzice co najmniej taki sam jak uczniowie,
przedstawiciele samorządów słusznie mówią, że to nie ich wina, bo nie są
autorami tej reformy, a minister edukacji uważa, że wszystko jest w porządku.
Przypomniałem sobie moment z moich lat studenckich. który wspaniale wyjaśnia,
dlaczego nie jest w porządku.
Był rok 1968, wraz
z moimi kolegami ze szkoły teatralnej, wyższej szkoły muzycznej, ASP w
Krakowie i humanistami z Uniwersytetu Jagiellońskiego odpowiednim nakazem
zostaliśmy skierowani do Lidzbarka Warmińskiego na wojskowy poligon. Gościnnie
przyjęła nas miejscowa jednostka wojskowa, w której postanowiono zrobić z nas
żołnierzy. Wiadomą jest rzeczą, że żołnierz musi być od stóp do głów umundurowany.
Tam poznaliśmy naszego szefa kompanii zawodowego starszego kaprala, który
zaprowadził nas do magazynów. .Już po chwili leżała przed nami sterta mundurów,
butów i czapek. Wszystkie w jednym rozmiarze. Stanęliśmy w dwuszeregu. Po
komendzie „Kolejno, odlicz” okazało się, że jest nas pięćdziesięciu sześciu.
Magazynier odliczył 56 mundurów, 56 czapek i 56 par butów. Zapytał kaprala, czy
zgadza się liczba. Kapral był zadowolony, bo liczba się zgadza- la. Nie
zgadzały się tylko rozmiary. Jedni byli w mundurach za dużych, inni w za
małych. Wyglądaliśmy jak karykatura wojska. Tragedie nastąpiły w przypadku
tych. których rozmiar stopy znacznie przekraczał rozmiary butów, które były do
dyspozycji. W czterech przypadkach żołnierze zostali bez butów, bo były za
małe. trzej koledzy utopili się w kajakach, które dostali. Starszy kapral nie
uwzględnił reklamacji. Powiedział, że najważniejsze w wojsku jest, żeby
zgadzała się licz ba sztuk. Myślę sobie, że minister Zalewska jest krewną
starszego kaprala, którego wtedy poznałem. Liczba miejsc się zgadza, nie zgadza
się reszta. Brak wyobraźni co do konsekwencji lego, co się proponuje, jest wyrazem
albo głupoty, albo przemyślanego planu, który zmierza do powolnego wykańczania
samorządów.
Krzysztof Materna Jest satyrykiem, aktorem,
reżyserem i producentem telewizyjnym
Niewola
Gepard jest nie tylko najszybszym
zwierzęciem świata - jest także najdzikszym z dzikich kotów na ziemi. Na
przestrzeni setek lat ludziom udawało się oswoić lwy tygrysy pumy i lamparty
ale nigdy gepardy. Pędzące z szybkością samochodu długonogie kocury o niewielkich
głowach są z natury niepokorne, kierują się instynktem i żądzą krwi. Chyba że
zdarzy się cud.
10 lat temu
18-letni wówczas Olivier Houalet przeniósł się wraz z ojcem z okolic Paryża do
Namibii. Ojciec szefował wielkiemu rezerwatowi dzikich kotów, syn mu pomagał.
Miał wielki talent - szybko nauczył się odczytywać tajemne znaki i dźwięki,
którymi lwy i gepardy porozumiewały się ze sobą. Łatwo nawiązywał z nimi
kontakt. Po czterech latach wiedział tyle, że zaproponowano mu pewien
eksperyment. Już wtedy nosił długie włosy i przydomek Tarzan.
W rezerwacie
wydzielono i ogrodzono ogromny teren sawanny i gór, by mógł swój projekt
przeprowadzić. Z dwóch okolicznych ośrodków badawczych otrzymał pięć malutkich
gepardzich sierot - chłopaków, których matki zostały zabite przez myśliwych.
Gdyby nie pomoc ludzi - szybko by zginęły. W naturze matka wychowuje kocięta
przez pierwsze dwa-trzy lata, uczy je wszystkiego, począwszy od zabawy i
zachowania ostrożności po zdolność do zdobywania pożywienia. Polowania u gepardów
wyglądają inaczej niż u innych kotów - nie potrafią one zaatakować czegoś, co
nie ucieka. Najgłodniejszy nawet gepard ominie stado antylop i będzie szukał
ofiary dalej, póki któraś nie drgnie i nie rzuci się do ucieczki. Tylko
wówczas uruchamia się w nim łańcuch pokarmowy, który bez gonitwy pozostaje
wyłączony.
Te nie umiały nic.
Wymagały karmienia butelką, nie bawiły się, nie wydawały dźwięków. Były
niezdolne do przetrwania. Olivier zastąpił im rodziców. Eksperyment polegał na
tym, że miał przystosować je do samodzielnego życia na wolności. Nikomu
wcześniej to się nie udało. Znane były przypadki wychowywania gepardów wśród
ludzi od małego, ale stawały się wtedy udomowioną wersją dzikiego zwierzęcia i
nigdy nie były w stanie żyć poza ogrodzeniem. W jednym przypadku, gdy opiekunka
musiała wyjechać z Namibii, wypuszczony na wolność trzyletni drapieżnik
został szybko pokąsany przez węże i tak poraniony przez inne zwierzęta, że z
trudem go odratowano. Został skazany na przebywanie w ogrodzie zoologicznym
do końca swych dni.
Olivier szybko stał
się wiodącą częścią stada. A właściwie koalicji. Samice gepardów żyją samotnie
i same wychowują potomstwo - samce tworzą niewielkie gangi, które współpracują
przy polowaniach. Młody Francuz spędzał z pięcioma kotami całe dnie, ucząc je
wszystkiego od podstaw, najpierw zabawy i wędrówki po skałach, wspinaczki na
drzewa, a w końcu współpracy i polowania na małe zwierzęta, które im podrzucał.
Nigdy nie został do końca zaakceptowany. Ilekroć wykonał jakiś gwałtowny ruch,
któryś z podopiecznych próbował ataku. Wtedy stawał na wprost, unosił ręce do
góry i rozczapierzał palce - robił się większy i to budziło respekt. „W razie
czego będę musiał walczyć o życie, nie będzie wyboru” - mówił. Druga tajemna
moc - spojrzenie. Dziki gepard potrafi wyczytać wszystko z ludzkich oczu,
zwłaszcza niepewność. Spojrzeniem ustanawia się hierarchię w stadzie. Musisz
wzrokiem przekazać siłę i pewność siebie. Nie wielkość ani agresja, ale
osobowość decyduje o tym, kto ma jaką pozycję w grupie. A drabinka stanowisk
jest podstawą przetrwania.
Edukacja trwała
cztery lata i w końcu uznano koalicję za gotową do życia na wolności. Uzbrojono
koty w nadajniki i wywieziono na bezkresne tereny, gdzie ludzi wcześniej nie
było, było za to mnóstwo antylop i bawołów. Obserwowano je z daleka. Przez
tydzień nie upolowały nic i były wycieńczone z głodu. Podrzucono im mięso
antylop. Niewiele to zmieniło - znowu wałęsały się, mijając stada bawołów i
powoli zmierzając w stronę gór, gdzie farmerzy trzymali owce. Pewnej nocy gang
zaatakował pasące się hodowlane stado i trzeba było przekupić hodowcę, by nie
użył sztucera. Sytuacja stawała się krytyczna. Zauważono jedynie, że zmieniła
się hierarchia w grupie i dotychczasowy wódz teraz był cichym podwładnym,
dowodził zaś ten, który wcześniej był na końcu stawki. Nic to nie zmieniło. Po
kilku tygodniach niezdolności do życia na wolności wszystkie koty uśpiono i
przewieziono z powrotem do rezerwatu. 29-letni dziś Olivier ma zamiar uczyć je
dalej życia poza niewolą i wierzy, że mu się powiedzie.
Nie wiem, czemu
historia ta przypomina mi mój kraj.
Zbigniew Hołdys
Rozbłyskująca zapałka
Gdy umiera człowiek prawie 94-letni, trudno mówić o
zaskoczeniu. Zwłaszcza że dawno już napisał ostatnią część przypadków swego
słynnego bohatera, którą schował do sejfu, by ukazała się po jego śmierci. Ale
jest smutek. Gdy zobaczyłem na ekranie nagłówek „Nie żyje Andrea Camilleri”,
trzepnęło mnie, jakby umarł przyjaciel. A raczej ojciec przyjaciela.
W 2008 roku
jechałem pierwszy raz w życiu na Sycylię. Plan podstawowy zakładał odwiedzenie
miejsc, w których Giuseppe Tornatore kręcił „Kino Paradiso” (film nr 1 w moim
subiektywnym rankingu wszech czasów) i „Malenę”. Jak zwykle przy takiej okazji
kupiłem parę książek, by poczuć miejsce, które zobaczę. Ktoś mi poradził,
żebym wziął ze sobą „Psa z terakoty” Andrei Camilleriego. Że sympatyczny
kryminał, inteligentnie i zabawnie opowiada o Sycylii, no i autor to postać
nietuzinkowa: ceniony reżyser teatralny, który koło siedemdziesiątki zadebiutował
jako autor powieści sensacyjnych.
„Psa z terakoty” pochłonąłem w jedną noc jeszcze w Warszawie
i natychmiast pognałem do księgarni, by kupić wszystko, co przetłumaczono na
polski. Z miejsca zakochałem się w bohaterze Camilleriego: komisarzu Salvo
Montalbano, mężczyźnie w średnim wieku, sybarycie, smakoszu o przesadnym
zamiłowaniu do whisky i wina, Sycylijczyku, człowieku o nieortodoksyjnej
moralności i nienachalnym stosunku do litery prawa, ale gotowym zaryzykować
bardzo wiele dla sprawiedliwości i tego, co sam uważa za uczciwe, ludzkie,
piękne i bezbronne.
Do tej pory wyszło
po włosku blisko 30 „montalba- nów” plus zbiory opowiadań. Bywały lepsze,
bywały słabsze, trafiały się wybitne. Ale zawsze było po inteligencku
dowcipnie (a kto chce sprawdzić poczucie humoru Camilleriego w wersji no
limits, niech sięgnie po „Piwowara z Preston”, powieść bez Montalbano), Sycylia
nawet jeśli odrażająca, fascynowała, zmieniające się Włochy intrygowały, a
związek na odległość Salvo i pochodzącej z Północy, mieszkającej pod Genuą
Liwii przeżywał upadki i wzloty. Na temat relacji Montalbano z płcią przeciwną
można by napisać błyskotliwą pracę roczną, a o jedzeniu to nawet sążnisty
doktorat. Jeżeli Salvo dowiaduje się, że w śledztwie pojawił się nowy istotny
wątek, a do jego ulubionej tawerny trafiły właśnie świeże sardele, to wybór
inspektora, z czym zapoznać się najpierw, jest oczywistą oczywistością.
Potrafi skłamać Liwii, która przylatuje do niego specjalnie na weekend, że nie
odbierze jej z lotniska, gdyż musi przesłuchać kluczowego świadka, a w
rzeczywistości chce się delektować w samotności przemyślanym wcześniej obiadem.
Pod wpływem komisarza zacząłem się obżerać chłopskimi arancini.
W opowieściach o
Montalbano trup ściele się gęsto, często znad horyzontu i z zaułków nadciąga
mrok, jednak na jakimś ogólnym kosmicznym planie dominuje jasna strona mocy, po
nocy wstaje dzień, dobro jest dobrem, a skrawki szczęścia są osiągalne.
Opowiadanie „Montalbano odmawia” ze zbioru „Pomarańczki komisarza Montalbano”
zaczyna się zaskakującą makabreską. Już miałem zacząć się dziwić, co też
wstąpiło w Camilleriego, już prychałem, że tak się nie robi czytelnikom przyzwyczajonym
do innej poetyki, kiedy Montalbano idzie do budki telefonicznej i dzwoni do
Camilleriego, robiąc mu awanturę, że się nie umawiali na takie historie. Do
dzisiaj mnie to śmieszy.
„Szczęście nie ma dla mnie żadnych
szczególnych powodów, składa się ze śmiesznych rzeczy” - mówił Camilleri w
ubiegłym roku w wywiadzie dla „La
Repubbliki”. „Na przykład chwila, gdy otwieram rano okno i
czuję świeże powietrze, rozglądam się na zewnątrz. Kiedy wstawałem wcześnie,
czekałem, aż dom ożyje, wiedziałem, że za chwilę wstaną najdroższe mi osoby i
że usłyszę dookoła siebie ich głosy. A potem siądę do pisania. Z mózgiem
natomiast nie łączą mnie raczej więzi kojarzone zwykle ze szczęściem. Prawie
nigdy nie jest obecny, kiedy jestem szczęśliwy. Szczęście odnajdowałem zawsze w
rzeczach przyziemnych, konkretnych, w zapachach, smakach, w stosunkach z
ludźmi, a nie w literaturze. Z tym że pisanie nigdy mnie nie
unieszczęśliwiało, zawsze było dla mnie zabawą, tak jak lektura. To, co
najbardziej lubię w szczęściu, to to, że daje się powielać, wystarczy odnaleźć
w sobie wspomnienie szczęśliwej chwili. Tamto wydarzenie wciąż nosi w sobie
echo tamtej szczęśliwości. Szczęście to chwila, nagle rozbłyskująca zapałka,
która świeci parę sekund, ale pozwala ci potem długo widzieć”.
Mam przed sobą
takie światełko, gdy myślę o niesfornym Salvo Montalbano i jego ojcu.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz