Może i wasz Sejm, ale
nasz Senat - takie hasło pojawia się w kręgach opozycyjnych po przegranych
wyborach. Miałaby się powtórzyć historia sprzed 30 lat, kiedy zjednoczona
solidarnościowa opozycja obsadziła 99 miejsc w stuosobowym Senacie, podczas gdy
w Sejmie większość miały siły dawnego reżimu.
Senat wygrać
łatwiej, bo okręgi są jednomandatowe, więc rywalizują nie tyle partie, ile
osobowości. Podobnie jak w wyborach na prezydentów miast. W wyborach
samorządowych w zdecydowanej większości miast wygrał niePiS. Teraz ugrupowania,
które tworzyły zwycięską „miejską koalicję” chcą powtórzyć - ponownie jako
wyborczy sojusz - podobny sukces w Senacie. Ma być jeden kandydat zjednoczonej
opozycji, o ile taka się utrzyma, przeciw jednemu kandydatowi Zjednoczonej
Prawicy. Kampanię mieliby wspomóc popularni prezydenci i burmistrzowie miast
- albo sami startując, albo udzielając poparcia.
Czyli powtórka z wyborów 1989 r.: wtedy było zdjęcie z Lechem Wałęsą, teraz
- z popularnym samorządowcem.
Gdyby Koalicji
udało się zdominować Senat, na pewno
podniosłoby to na duchu elektorat niePiSu, przytłoczony dziś porażką w wyborach
do Parlamentu Europejskiego. I podtrzymało poparcie wyborców dla partii
tworzących Koalicję, jeśli w wyborach do Sejmu zdarzy się powtórka sytuacji z
wyborów do PE, a więc kolejna kadencja rządów Zjednoczonej Prawicy.
A więc wygrany Senat - to ważny
efekt psychologiczny. Ale czy daje realny wpływ na władzę?
30 dni na pracę
Przez ostatnie cztery lata
politycy opozycji mogli sobie w parlamencie najwyżej pogadać. A i to nie
bardzo, bo - szczególnie w Sejmie - odbierano im głos, uniemożliwiano
składanie wniosków formalnych, dawano na wypowiedź 10 sekund, wykluczano z
obrad. To niezwykle frustrujące nie tylko dla nich samych, ale i dla wyborców:
bo co to za parlamentarzysta, który nic nie może, nic od niego nie zależy?
Gdyby opozycja przejęła Senat, przynajmniej tam mogłaby
korzystać z uprawnień parlamentarzysty. Mogłaby przyjmować poprawki do ustawi
uchwalać własne projekty. Tyle że jeśli Sejm zdominowany byłby przez PiS
choćby w tej proporcji co dzisiaj, bez trudu odrzucałby senackie poprawki czy
projekty. Nie można też skutecznie zablokować ustawy w Senacie, bo konstytucja
stanowi, że jeśli Senat nie zajmie stanowiska w ciągu 30 dni - jest to
równoznaczne z niewniesieniem poprawek.
Ale opozycja mogłaby przystopować legislacyjny walec PiS,
który dzisiaj działa na zasadzie: wczoraj
ustawę przyjął Sejm, dziś, bez poprawek - Senat, jutro podpisuje ją prezydent.
Senat mógłby wykorzystać swoje 30 dni na rzetelną pracę, nie po nocach, na
realną debatę, konsultacje. To się liczy. Także propagandowo. Nie byłyby już
możliwe takie historie jak przyjęcie 23 grudnia 2015 r. nowej ustawy o Trybunale
Konstytucyjnym „na gwiazdkę” dla prezesa Kaczyńskiego. W polityce liczą się
też teatralne gesty. Tamten był demonstracją siły, miał przekonać, że opozycja
nic nie może, tylko jątrzy, zatem jest zbędna. Nie byłyby też możliwe inne
błyskawiczne pisowskie nowelizacje, jak antystrajkowe uchwalenie zmiany w
ustawie oświatowej, dzięki której o dopuszczeniu do matury może decydować
wójt.
Dla obywateli
Większość w Senacie oznacza
własnego marszałka i wicemarszałków. Od marszałka zależy porządek obrad, a
więc to, nad czym i kiedy Senat pracuje.
Marszałkowie Sejmu i Senatu mają dużą władzę. Widać to po
poczynaniach marszałka Kuchcińskiego - gdy przeniósł obrady do Sali
Kolumnowej, żeby wykluczyć z obrad opozycję, jak wykluczał poszczególnych
posłów opozycji, jak zamknął Sejm dla obywateli.
Oczywiście nie chodzi o to, żeby marszałek Senatu szedł w
jego ślady. Ale kiedy np. marszałek Sejmu wyraźnie zamyka swoją izbę parlamentu
przed „obcymi” - on może otwierać Senat. Np. na młodzież - żeby uczyła się
parlamentaryzmu, a w przyszłości chodziła na wybory. I na obywateli - żeby
uspołeczniać rządzenie. Marszałek może wyrażać zgodę na rozmaite społeczne
wydarzenia w Senacie. Na wystawy, na konferencje o tematyce „wyklętej” przez
PiS. Może stworzyć z Senatu miejsce przyjazne dla obywateli, demokratyczną
rzeczywistość alternatywną.
W ramach czynienia z Senatu przestrzeni przyjaznej
obywatelom opozycyjny Senat mógłby się zgadzać na wysłuchania publiczne -
które PiS w Sejmie praktycznie zablokował. Takie wysłuchanie to obywatelski
udział w stanowieniu prawa, danie obywatelom poczucia podmiotowości.
Senat zajmuje się kontaktami z Polonią. Może dawać dotacje
organizacjom pozarządowym, a więc np. instytucjom kulturalnym czy mediom
polonijnym - dbając o ich poziom, a przede
wszystkim o to, by przekazywały informacje, a nie propagandę, i organizowały
pluralistyczne debaty. Zmiana w świecie zaczyna się od zmiany w głowie.
Senat utrzymuje też stosunki bilateralne ze swoimi odpowiednikami
w innych krajach, a więc prowadzi swego rodzaju politykę zagraniczną, która
może jakoś łagodzić czy równoważyć nierzadko konfrontacyjną postawę polskiego
rządu.
Skoro ważne są symboliczne gesty, to Senat może przyjmować
własne rezolucje, oświadczenia, apele i opinie - np. mógłby przyjąć rezolucję
w sprawie historycznego znaczenia wyborów 4 czerwca. Takie akty nie są prawem,
ale mają wymiar moralny. Są też sygnałem dla wyborców, że istnieje alternatywna
siła polityczna.
Realna władza
Senat może zablokować zmianę
konstytucji, i to może się okazać najważniejszą prerogatywą, gdyby PiS udało
się zbliżyć po wyborach do granicy 307 mandatów w Sejmie. Nawet jeśliby PiS
miał cały Sejm, nie uchwali takiej zmiany bez Senatu, bo - w identycznym
brzmieniu - uchwalić muszą ją i Sejm, i Senat. Partia Jarosława Kaczyńskiego
co prawda nie musi zmieniać konstytucji - pokazała, że może uchwalać, co
zechce, i bez takiej zmiany, bo ma posłuszny Trybunał Konstytucyjny, który to
podżyruje, odpowiednio reinterpretując konstytucję. Ale PiS chciałby sytuacji
węgierskiej, gdzie premier Orban może odpowiadać na krytykę ze strony Unii, że
postępuje w zgodzie z konstytucją, więc demokracja nie jest zagrożona.
Dlatego nie można wykluczyć, że PiS zechce konstytucję
zmieniać. Odkręcenie tej zmiany w przyszłości byłoby trudne. A jeśli będzie
dawać więcej władzy rządowi - nowa władza może nie zechcieć tego zmieniać,
wprowadzając z powrotem mechanizmy kontrolne i blokujące jednowładztwo.
Dzięki przejęciu Senatu można by też nie dopuścić, żeby PiS
obsadził na urzędzie Rzecznika Praw Obywatelskich posłusznego aparatczyka. Adam
Bodnar kończy kadencję we wrześniu przyszłego roku. Ale jest
zasada, że RPO - podobnie jak Rzecznik Praw Dziecka czy osoby sprawujące inne
kadencyjne urzędy - pełni obowiązki do czasu
wyboru następcy. Wynika to z orzecznictwa Trybunału Konstytucyjnego: nie może
być wakatu w konstytucyjnym organie. RPO wybiera Sejm „za zgodą Senatu”. A więc
jeśli PiS uchwali w Sejmie nieodpowiedniego kandydata, Senat może zablokować jego nominację. RPO nie ma realnej władzy, ale
może badać sprawy, mając dostęp do dokumentów, i swoje wnioski upubliczniać.
Może tworzyć raporty. A przede wszystkim ma autorytet. A Adam Bodnar ma też mocną pozycję za granicą jako w najwyższym stopniu
profesjonalny i wiarygodny. Ma dobre kontakty m.in. z Europejskim Rzecznikiem
Praw Obywatelskich i Komisarzem Praw Człowieka UE. Jego opinia liczy się w
Unii, Radzie Europy i Komitecie Praw Człowieka ONZ. Dzięki Senatowi mógłby
pozostać na stanowisku do czasu uchwalenia godnego następcy.
Senat musi się też zgodzić na wybór szefa NIK. Jednak
Krzysztof Kwiatkowski kończy sześcioletnią kadencję w sierpniu tego roku, więc
przejęcie Senatu w listopadzie nie będzie miało wpływu na wybór nowego szefa
NIK. Za to Senat może nie zgodzić się na wybór prezesa Urzędu Ochrony Danych
Osobowych, prezesa IPN i prezesa Urzędu Komunikacji Elektronicznej. Jednak to
nie są urzędy konstytucyjne, więc PiS może zmienić ustawy o UODO, IPN i UKE i
wykreślić z procedury nominacyjnej rolę Senatu.
Senat wybiera własnych przedstawicieli
do KRRiT, Krajowej Rady Sądownictwa, Rady Polityki Pieniężnej. A także do Rady
Mediów Narodowych, ale ona nie jest organem konstytucyjnym, więc PiS i tu może
zmienić ustawę, wykreślając przedstawicieli Senatu. Posiadanie swoich ludzi w
tych instytucjach nie będzie miało zasadniczego wpływu na ich działalność, ale
zawsze daje możliwość debaty, a przede wszystkim społecznej kontroli
działalności tych organów.
Senat może zablokować referendum wnioskowane przez
prezydenta. Według konstytucji to Senat zatwierdza - lub nie - zarówno samo referendum, jak i pytania, które mają być w
nim zadane. Zatem jeśli prezydent znowu - jak
w 2018 r. - będzie chciał zaistnieć na scenie politycznej jako inicjator
referendum, musi się dogadać z Senatem, co zawsze dodaje tej izbie politycznej
siły.
Senat wybiera i odwołuje ławników do Sądu Najwyższego. Ale
znowu: to nie jest kompetencja konstytucyjna, tylko ustawowa - wystarczy
zmienić ustawę i przerzucić to uprawnienie na Sejm.
Nasz prezydent - wasz premier
Z tej wyliczanki wynika, że
przejęcie Senatu nie daje opozycji władzy, która mogłaby być realną polityczną
przeciwwagą dla PiS. Miałoby przede wszystkim znaczenie propagandowe i
symboliczne, co też jest nie do pogardzenia.
Poważny wpływ na władzę dałoby opozycji wygranie wyborów
prezydenckich. Przede wszystkim - możliwość skutecznego wetowania ustaw, jeśli
PiS nie będzie miał większości 276 głosów w Sejmie do odrzucenia weta. Po
drugie, prezydent mógłby zastopować zmiany kadrowe w sądownictwie, odmawiając
zaprzysiężenia sędziów nominowanych przez neo-KRS. A także pokrzyżować plany
PiS zmiany ustroju sądów powszechnych, które mają być pretekstem do powołania
na nowo sędziów, a więc do ich weryfikacji. Choć, licząc się z ryzykiem utraty
prezydenckiego fotela, PiS może tę reformę przeprowadzić przed końcem kadencji
Andrzeja Dudy.
Prezydent ma wpływ na resort obrony, w tym na generalskie
nominacje - przez dwa lata widzieliśmy starcia prezydenta Andrzeja Dudy z
ministrem obrony Antonim Macierewiczem. I na politykę zagraniczną. Bez
ratyfikacji przez prezydenta nie da się zawierać ani wypowiadać umów
międzynarodowych - w tym przynależności do Unii Europejskiej. Ta władza powoduje,
że jest partnerem do poważnych negocjacji politycznych z rządem. Może stawiać
warunki.
Ma inicjatywę ustawodawczą i możliwość animowania i
wspierania akcji społecznych i edukacyjnych, a także wspierania organizacji
społeczeństwa obywatelskiego, który to temat zawłaszczył PiS, tworząc Narodowy
Instytut Wolności Centrum Rozwoju Społeczeństwa Obywatelskiego. Objęcie zaś
prezydentury przez kandydata opozycji w połączeniu z kontrolą niePiSu nad Senatem
pozwalałoby na organizowanie referendów.
Hasło „Wasz Sejm - nasz Senat” jest zatem sensowne, gdyby
nie dało się osiągnąć więcej.
Ewa Siedlecka
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz