czwartek, 18 lipca 2019

Instrukcja obsługi list



W rękach liderów są przeważnie narzędziem twardej dominacji. Prowokują do intryg i sporów. Listy wyborcze są wynalazkiem diabolicznym, choć niezbędnym.

Prawo i Sprawiedliwość już zapre­zentowało kandydatów, którzy otworzą listy wyborcze do Sejmu. Jarosław Kaczyński tym razem nie eksperymentował. Okręgi zwolnione przez znanych polityków, któ­rzy odeszli do europarlamentu, powierzył partyjnym dublerom. Nikt istotny nie zo­stał pominięty. Nawet zmarginalizowany Antoni Macierewicz zachował „jedynkę”.
   Po drugiej stronie na razie impas. Po­sypały się rozmowy PO z PSL i nadal nie wiadomo, w jakiej formule opozycja pój­dzie do wyborów. Choć można założyć, że Grzegorz Schetyna również od dawna ma w głowie własny plan obsadzenia list w roz­maitych konfiguracjach. Jest to bowiem zbyt ważna kwestia, aby improwizować w ostatniej chwili. Ogłoszenie list oznacza przecież prawdziwy początek kampanii. Oto partie odsłaniają swoje zasoby i stają do walki. Można oczywiście wyrażać wąt­pliwość, czy wyborcy przykładają do list równie wielką wagę jak politycy. W końcu głosujemy w pierwszej kolejności na par­tie. A o samych kandydatach, przy których stawialiśmy w przeszłości krzyżyk, pewnie już nie pamiętamy.
   Natomiast dla nich listy to kwestia niemal­że egzystencjalna. Od ich ułożenia zależą przecież kariery, życiowe statusy, uposaże­nia, prestiż. I dlatego budzą tak silne emocje.

Ruchy na dole
Choć partie bywają różne, ogólna reguła wyborcza pozostaje niezmienna. Najpeł­niej sformułował ją politolog Jarosław Flis, który powiada, że partie może i rywalizują o władzę, ale o konkretne mandaty biją się wyłącznie towarzysze ze wspólnej listy wy­borczej. Taka już specyfika naszej ordyna­cji wyborczej, która oddaje wyborcom - co wcale nie jest oczywiste w systemach pro­porcjonalnych - prawo wskazania konkret­nego kandydata na partyjnej liście. To z ko­lei sprawia, że wewnątrzpartyjne przetargi o miejsca na liście różnią się co najwyżej lokalnym kolorytem. Ogólny schemat jest wspólny dla większości partii. Podobne też stosowane sztuczki oraz intrygi.
   Pierwsza zawsze jest kalkulacja, ile man­datów w danym okręgu jest do zdobycia przez własną partię. Każdy okręg ma swoją specyfikę - jest ich 41, więc tyle jest słyn­nych „jedynek”, a w okręgach wybiera się od 7 do 20 posłów; inna jest więc liczba miejsc „biorących” w dużym i małym okręgu.
   Na listach wystawia się zwykle tylu kan­dydatów, ile jest potencjalnych miejsc biorących plus nadwyżka. W skali lokalnej przepływy wyborców nie są aż tak znaczą­ce, dopiero ich suma na poziomie kraju może się przełożyć na istotną polityczną zmianę. Najczęściej wystarczy przywołać wynik poprzednich wyborowi skorygować przez bieżące sondaże, aby określić swoje szanse. Margines niepewności rzadko kie­dy wykracza poza jeden mandat w jedną bądź drugą stronę. Wstępna prognoza wyznacza zatem pole do wewnętrznej gry, która toczyć się teraz będzie w ramach specyficznego trójkąta.
   Na pierwszym jego wierzchołku znajdują się regionalne władze partii. Teoretycznie to one najbardziej są predestynowane do określenia idealnego kształtu listy. Mają rozeznanie w możliwościach kandyda­tów i nastrojach w terenie. Zależy im na optymalizacji wyniku. Każdy dodatkowy mandat w terenie daje dodatkowe możli­wości, poszerza instytucjonalne wsparcie w postaci biur poselskich i etatów, doda­je prestiżu w oczach partyjnej centrali. Trzeba jednak pamiętać, że efektywna lista wyborcza nie kończy się na liderach. Warto jeszcze umiejętnie skomponować jej dolne rejony. Suma głosów wpływa na ogólną liczbę mandatów zdobytych przez partię.
   Ogólnie rzecz biorąc, wyborców można podzielić na dwie kategorie. Jedni głosują na twarze znane z telewizji. Inni - na kan­dydatów znanych lokalnie. Pierwsi przewa­żają w wielkich miastach, drudzy stają się bardziej widoczni w mniejszych okręgach, z dala od metropolii. Trzeba się więc po­starać, aby na liście znaleźli się popularni kandydaci reprezentujący w miarę możli­wości każdy z powiatów w ramach okręgu wyborczego.
   Ale sprawa nie jest taka prosta. Układy w terenie bywają różne, najwięcej do po­wiedzenia - niezależnie od formalnej po­zycji w strukturach - mają z reguły dotych­czasowi posłowie. To oni obsadzili drugi z wierzchołków naszego trójkąta. Interes partii nierzadko koliduje im z osobistym. Chcą przecież w pierwszej kolejności prze­dłużyć swoje mandaty na kolejną kadencję. Toteż rywalizacja z poważnymi pretenden­tami nie jest im na rękę. Nawet jeśli partia mogłaby na tym zyskać.
   Posłowie mają spore możliwości wpły­wania na kształt list. Mogą na przykład zniechęcić popularnego rywala do starto­wania („Po co ci to? I tak nie masz szans, a jeszcze mogą spotkać cię kiedyś kłopoty”). A jeżeli delikwent mimo wszystko się nie ugnie, to obstawia się człowieka „zająca­mi”. Czyli grupą kandydatów bez talentów i właściwości, ale za to pochodzących z tego samego powiatu. Głosy w mateczniku konkurenta siłą rzeczy się rozproszą i za­grożenie zostanie zneutralizowane.
   O silnych kandydatach z pierwszych miejsc potocznie mówi się, że to lokomo­tywy zdolne przyciągać na listę dodatkowe głosy. Ale trudno to empirycznie uzasad­nić. Wyborcy głosują na „jedynki” z różnych przyczyn, najczęściej najwyższe miejsce po prostu trafia do najbardziej rozpoznawal­nych polityków w okręgach. Jeżeli otwiera­ją listy wielkich partii, są pewniakami. Jeśli reprezentują średniaków aspirujących do jednego mandatu w okręgu, ich szanse również są radykalnie wyższe od kandy­datów z niższych miejsc. Dopiero miejsce ostatnie bywa w stanie przełamać tę prawi­dłowość. Choć tylko w sprzyjających oko­licznościach; najlepiej, gdy przypada ono politykowi jednocześnie rozpoznawalnemu oraz z cechami partyjnego outsidera, funk­cjonującego na osobnych zasadach.
   Wracając do „jedynek”, zdaniem Jarosła­wa Flisa najlepiej do nich pasuje metafora „odkurzacza”, który jedynie zasysa więk­szość głosów oddanych na daną listę, nie czyniąc wartości dodanej. Skrajny przypa­dek miał miejsce w Warszawie w 2007 r., kiedy kandydujący z pierwszego miejsca listy PO Donald Tusk zdobył ponad pół miliona głosów. A ponieważ w stolicy jest bardzo wiele mandatów do wzięcia, za Tu­skiem załapała się na Wiejską grupa posłów z symbolicznym poparciem paru tysięcy głosów (ostatni z nich, Michał Szczerba, miał 2,3 tys.). Ich mandaty, formalnie rzecz biorąc, były takie same, choć różnica fak­tycznej legitymacji kolosalna.
   Interesujący był również przypadek z tych samych wyborów, ale z okręgu gliwic­kiego. PiS wystawiło na pierwszym miejscu Zbigniewa Religę. Lokalnych działaczy za­pewniano, że nadwyżka głosów gwaranto­wana przez słynnego kardiochirurga przy­niesie partii dodatkowy mandat w stosunku do poprzednich wyborów. Religa faktycznie zebrał dwie trzecie głosów oddanych na li­stę, tyle że PiS ów jeden mandat... stracił.

Gry na górze
Pozostaje nam jeszcze trzeci i najważ­niejszy wierzchołek trójkąta. Tam usa­dowiła się instancja rozstrzygająca spory w regionach i rezerwująca sobie prawo do ostatniego zdania. Czyli centralne władze partyjne albo po prostu sam lider. Jest kimś więcej niż tylko arbitrem. W jego ręku listy wyborcze stają się narzędziem panowa­nia. Z jednej strony musi zadbać, aby były atrakcyjne w oczach wyborców, możliwie najlepiej wykorzystywały potencjał ugru­powania. A jednocześnie za ich pomocą modeluje partyjną konstrukcję.
   Rozprowadza więc po listach swoje za­plecze, aby zachować bądź umocnić kon­trolę nad partią. Inwestuje w nowe twarze. Spłaca zobowiązania bądź zabezpieczą się przed wewnętrznymi zagrożeniami. To ele­mentarne rzemiosło partyjnego przywódcy. Problem w tym, że oba te aspekty - wize­runkowy oraz pragmatyczny - przeważnie są ze sobą sprzeczne.
   Najwięcej swobody mają zazwyczaj inicjatorzy ruchów dopiero startujących, o mgławicowej strukturze, z nieukształtowaną jeszcze elitą. Niefachowo ułożone listy nawet w Sytuacji obiecującego startu zwiastują jednak klęskę projektu.
   Przekonał się o tym Janusz Palikot, który w 2011 r. dosyć nieoczekiwanie wdarł się do Sejmu na czele własnego ruchu. Klub miał dokładnie taki, jak sobie zaprojektował. W jego składzie znaleźli się niemal wyłącz­nie (poza dwoma przypadkami) posłowie wybrani z wyznaczonych przez lidera „je­dynek” w okręgach. Tyle że Palikot - jak się wkrótce okazało - nie miał ręki do ludzi. Jego formacja przetrwała ledwie kadencję. Dziś z tych samych przyczyn dogorywa zbudowany w niemal bliźniaczy sposób ruch Kukiza.
   Z kolei chyba najbardziej demokratyczny model obowiązuje PSL. Co wynika z lokal­nego zakorzenienia tej partii, osłabiającego ewentualne autorytarne pokusy liderów krajowych. Ludowcy zwykle więc tworzą zrównoważone listy wyborcze, oparte na kandydatach rozpoznawalnych w terenie. Od lat blisko 80 proc. głosów wnoszą do wspólnej wyborczej puli kandydaci, którzy finalnie nie zdobywają mandatów. To oso­bliwy przypadek, w którym tak wielu pra­cuje na sukces wąskiej grupy beneficjentów i nie wywołuje to poważniejszych napięć.
   Na przeciwległym biegunie znajduje się PiS. Dysponujący dyktatorską władzą nad partią oraz mający za sobą zdyscyplinowa­ny elektorat Jarosław Kaczyński, praktycz­nie rzecz biorąc, nie musi się liczyć z suge­stiami struktur terenowych. Listy wyborcze przeważnie więc odzwierciedlają aktualne personalne preferencje prezesa, jego ura­zy i kaprysy. Kiedy ktoś mu podpadnie, może nie być litości (np. przed wyborami w 2015 r. bez zapowiedzi skreślono z li­sty wyborczej ówczesnego rzecznika PiS Marcina Mastalerka). Jak słychać zza kulis, sporą rolę odgrywają też anonimowe do­nosy, obficie słane na Nowogrodzką. Brak przejrzystych reguł jak zwykle dodatkowo wzmacnia arbitralność decyzji przywódcy. Prezesowi nikt zresztą nie podskoczy, bo - jak przewiduje statut ugrupowania - w każ­dej chwili prezes może skoczka zawiesić. To pistolet gwarantujący posłuszeństwo.
   Nieraz przy okazji wyborów ujawniała się za to słabość Kaczyńskiego do profe­sorów. Czasem zresztą wyświadczał im tym niedźwiedzią przysługę. W 2011 r. postawił krakowskiego literaturoznawcę Andrzeja Waśkę na czele listy PiS w okrę­gu kaliskim. I był to jedyny po dziś dzień przykład pisowskiej „jedynki”, która nie zdołała dostać się do Sejmu (choć w wybo­rach europejskich analogiczna przykrość spotkała jeszcze prof. Waldemara Parucha). O kompromitację otarła się również otwierająca podkarpacką listę prof. Józefa Hrynkiewicz. Mając za sobą cały batalion zaprawionych w boju parlamentarzystów - i to w głównym mateczniku PiS! - z trudem zdołała uciułać dość głosów, aby prześli­znąć się na Wiejską.
   Z niezrównaną wprawą używał za to list wyborczych jako politycznego narzędzia Donald Tusk. Droga wyborcza Platformy zaczęła się w 2001 r. od nieudanych prawy­borów, które zamiast pokazać obywatelską naturę świeżego wówczas ruchu, stały się gorszącą orgią partyjniactwa. Ale w kolej­nych latach Tusk, skupiający coraz więcej partyjnej władzy, poczynał sobie coraz sprawniej.
   Od 2007 r. prezentacje list PO były poka­zami politycznej biegłości Tuska. Jaśniepańskim gestem rozstawiał wpływowe persony po mapie wyborczej. Uwielbiał zaskakiwać publiczność. Najczęściej poprzez spektaku­larne transfery, które w epoce Tuska stały się politycznym standardem. Przyciągając nowe twarze zarówno z prawej strony (Si­korski, Mężydło, Kluzik-Rostkowska), jak i z lewej (Arłukowicz, Rosati), ówczesny premier umiejętnie poszerzał skrzydła PO, przy okazji obsadzając je ludźmi lojalnymi.
   Bo niezależnie od wizerunkowych efek­tów Tusk za pomocą list przede wszystkim wytrwale rzeźbił kształt swojej partii. Cza­sem grał ostro, usuwając Zytę Gilowską bądź personalne zaplecze sposobiącego się do premierostwa Jana Rokity. Innym razem sięgał po metody subtelniejsze, lawirując pomiędzy frakcjami w poszukiwaniu opty­malnego środka ciężkości. Przed wyborami 2011 r. Platformę osłabiała rywalizacja ko­terii Grzegorza Schetyny i Cezarego Grabar­czyka. Tusk rzucił wówczas hasło oddania kobietom co trzeciej „jedynki” na listach do Sejmu (a przy okazji również przyznania w każdym okręgu jednego miejsca mło­demu kandydatowi). Był to wizerunkowy strzał w dziesiątkę, a przy okazji premiero­wi udało się wpłynąć na wewnętrzny układ sił. Wprowadzone do Sejmu nowe posłanki odtąd stały już za nim murem.

Nie gmatwać
Niezdarna gra może jednak doprowa­dzić do klęski samego gracza. Przekonał się o tym były szef SLD Grzegorz Napieralski, kiedy w 2011 r. podjął odważną próbę ułożenia list wbrew utrwalonym partyjnym hierarchiom. W kilku okręgach obsadził „je­dynki” młodymi i szerzej nieznanymi (za to lojalnymi) kandydatami. Blokując za­razem osiadłych przedstawicieli eseldowskiej arystokracji. W paru innych miejscach doszło do konfliktów. To właśnie w wyniku jednego z nich odszedł z Sojuszu Arłuko­wicz. Z kolei Katarzyna Piekarska, którą Napieralski uparcie forsował na pierwsze miejsce warszawskiej listy, sama ustąpiła miejsca zdegradowanemu i znacznie po­pularniejszemu Ryszardowi Kaliszowi. Po­stawił się również powracający wówczas do partii z kilkuletniej banicji Leszek Miller, który wbrew Napieralskiemu wywalczył dla siebie „jedynkę” w Gdyni. A na koniec odebrał mu przywództwo w partii, gdyż eksperymentowanie na liście przyniosło w wyborach wyjątkowo marne efekty. Swoje zuchwalstwo Napieralski wkrótce zresztą przypłacił wypchnięciem z Sojuszu.
   Zapewne wynikało to z braku doświad­czenia oraz niewystarczającego autorytetu. W starych partiach z utrwalonymi hierar­chiami zalecana jest szczególna ostrożność. Nietrudno naruszyć wewnętrzną równo­wagę, a przy okazji wprowadzić wyborców w konfuzję. Większość elektoratu wcale nie jest skłonna głosować w ciemno na „jedyn­kę”, woli za to poszukać na liście znanych już twarzy. Z analiz dr. Flisa wynika, że trudno jest wprowadzić do Sejmu z „man­datowego” miejsca nową twarz. Wielu lide­rów unika więc ostentacyjnych roszad na listach. Wolą za to ruchy dyskretne, drobne korekty, cząstkowe przesunięcia.
   Sprawa jeszcze bardziej się komplikuje, gdy przychodzi negocjować listę koalicyjną. Klasykiem gatunku jest oczywiście Marian Krzaklewski, który w 1997 r. ponoć napisał specjalny algorytm do określenia podzia­łu wpływów w AWS i - w konsekwencji - miejsc na listach. Choć nikt do końca nie był pewien, jak to było naprawdę z tym algorytmem. Miał on rzekomo zawierać zarówno twarde dane (liczbę członków partii, poparcie, stan posiadania w samo­rządach) , jak i ulotne (wpływy w mediach, dorobek programowy). Tak czy owak, nie wyszła Krzaklewskiemu stabilna koalicyjna konstrukcja.
   Może po prostu nie trzeba dodatkowo gmatwać? W skomplikowanych koalicyj­nych układach wystarczy uśrednić po­parcie poszczególnych partnerów i na tej podstawie określić parytet należnych im „jedynek”. Optymalnie byłoby je dalej tak porozdzielać, aby każdej z partii przypadły okręgi, w których zazwyczaj zdobywa naj­więcej głosów. Co oczywiście jest trudne do osiągnięcia, kwestie sporne należy więc ne­gocjować. Obsada niższych miejsc na liście podlega tym samym klarownym regułom.

Odrobić lekcje
Problem w tym, że elegancja i demokra­tyczna kindersztuba nie muszą iść w parze z wyborczą skutecznością. Co ilustruje dosyć paradoksalny przykład z samego początku odrodzonej polskiej demokracji.
W wyborach 1989 r. obóz ówczesnej wła­dzy postanowił na fali odnowy przywdziać demokratyczny kostium. Listy wyborcze PZPR po raz pierwszy od trzech dekad zo­stały otwarte na towarzyszy spoza ściśle komitetowego nadania. Przywilej ich two­rzenia z poziomu centrali przekazano na szczebel wojewódzki. Przy okazji wyzna­czono aktualny do dziś trend, namawiając do startu w wyborach spore grono ówcze­snych telewizyjnych celebrytów. I to takich bez ideologicznego zacięcia (m.in. Zdzi­sławę Gucę, Antoniego Gucwińskiego, Jana Płócienniczaka). I co najdziwniejsze, pozwalano szczególnie niepokornym par­tyjnym towarzyszom na własny rachunek zbierać podpisy i samemu się wystawiać w wyborach do Senatu. Skutkowało to nadwyżką kandydatów po stronie rządowej i rozproszeniem głosów, a w całej kampanii chaosu było co niemiara.
   Zupełnie inaczej niż po stronie solidar­nościowej. Bo tam od razu zapadła decyzja, w jakiej formule iść do wyborów. Kontestu­jącemu tę formułę Tadeuszowi Mazowiec­kiemu - bez względu na pozycję i zasługi - pozwolono w geście protestu zbojkotować wybory. Bez większych dyskusji udało się następnie wyłonić listy wyborcze. Zwar­ta drużyna Wałęsy nie ciągnęła zbędnego ogona: kandydatów było tylu, ile manda­tów przewidzianych w kontrakcie. Od razu ruszyli zresztą z impetem w kampanię, choć formalnie ona się jeszcze nawet nie zaczęła. Już do samego końca nie oddając inicjatywy. Trochę więc szkoda, że obecna opozycja nie przerobiła wnikliwie tej lekcji przy okazji niedawnych obchodów czerw­cowych wyborów. Jeżeli wybory odbędą się 13 października, to ostateczny termin na złożenie list wraz z podpisami minie 3 września. Ale kampania toczy się już teraz.
Rafał Kalukin

2 komentarze:

  1. Dzień dobry Panu. Przepraszam, że nie na temat, ale noszę się z zamiarem założenia tu bloga i chciałbym spytać jak tu się tworzy zakładki, bo na stronach pomocy serwisu nie znajduję dobrych wyjaśnień. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie pamiętam, ale znalazłem takie coś:
    http://blogopasja.blogspot.com/2014/12/jak-stworzyc-gorne-menu-blog-blogspot.html

    OdpowiedzUsuń