W rękach liderów są
przeważnie narzędziem twardej dominacji. Prowokują do intryg i sporów. Listy
wyborcze są wynalazkiem diabolicznym, choć niezbędnym.
Prawo i
Sprawiedliwość już zaprezentowało kandydatów, którzy otworzą listy wyborcze do
Sejmu. Jarosław Kaczyński tym razem nie eksperymentował. Okręgi zwolnione przez
znanych polityków, którzy odeszli do europarlamentu, powierzył partyjnym
dublerom. Nikt istotny nie został pominięty. Nawet zmarginalizowany Antoni
Macierewicz zachował „jedynkę”.
Po drugiej stronie na razie impas. Posypały się rozmowy PO
z PSL i nadal nie wiadomo, w jakiej formule opozycja pójdzie do wyborów. Choć
można założyć, że Grzegorz Schetyna również od dawna ma w głowie własny plan obsadzenia
list w rozmaitych konfiguracjach. Jest to bowiem zbyt ważna kwestia, aby improwizować w ostatniej chwili.
Ogłoszenie list oznacza przecież prawdziwy początek kampanii. Oto partie
odsłaniają swoje zasoby i stają do walki. Można oczywiście wyrażać wątpliwość,
czy wyborcy przykładają do list równie wielką wagę jak politycy. W końcu
głosujemy w pierwszej kolejności na partie. A o samych kandydatach, przy
których stawialiśmy w przeszłości krzyżyk, pewnie już nie pamiętamy.
Natomiast dla nich listy to kwestia niemalże
egzystencjalna. Od ich ułożenia zależą przecież kariery, życiowe statusy,
uposażenia, prestiż. I dlatego budzą tak silne emocje.
Ruchy na dole
Choć partie bywają różne, ogólna
reguła wyborcza pozostaje niezmienna. Najpełniej sformułował ją politolog Jarosław
Flis, który powiada, że partie może i
rywalizują o władzę, ale o konkretne mandaty
biją się wyłącznie towarzysze ze wspólnej listy wyborczej. Taka już specyfika
naszej ordynacji wyborczej, która oddaje wyborcom - co wcale nie jest
oczywiste w systemach proporcjonalnych - prawo wskazania konkretnego
kandydata na partyjnej liście. To z kolei sprawia, że wewnątrzpartyjne
przetargi o miejsca na liście różnią się co
najwyżej lokalnym kolorytem. Ogólny schemat jest wspólny dla większości partii.
Podobne też stosowane sztuczki oraz intrygi.
Pierwsza zawsze jest kalkulacja, ile mandatów w danym
okręgu jest do zdobycia przez własną partię. Każdy okręg ma swoją specyfikę - jest
ich 41, więc tyle jest słynnych „jedynek”, a w okręgach wybiera się od 7 do 20
posłów; inna jest więc liczba miejsc „biorących” w dużym i małym okręgu.
Na listach wystawia się zwykle tylu kandydatów, ile jest
potencjalnych miejsc biorących plus nadwyżka. W skali lokalnej przepływy
wyborców nie są aż tak znaczące, dopiero ich suma na poziomie kraju może się
przełożyć na istotną polityczną zmianę. Najczęściej wystarczy przywołać wynik
poprzednich wyborowi skorygować przez bieżące sondaże, aby określić swoje
szanse. Margines niepewności rzadko kiedy wykracza poza jeden mandat w jedną
bądź drugą stronę. Wstępna prognoza wyznacza zatem pole do wewnętrznej gry,
która toczyć się teraz będzie w ramach specyficznego trójkąta.
Na pierwszym jego wierzchołku znajdują się regionalne
władze partii. Teoretycznie to one najbardziej są predestynowane do określenia
idealnego kształtu listy. Mają rozeznanie w możliwościach kandydatów i
nastrojach w terenie. Zależy im na optymalizacji wyniku. Każdy dodatkowy mandat
w terenie daje dodatkowe możliwości, poszerza instytucjonalne wsparcie w postaci
biur poselskich i etatów, dodaje prestiżu w oczach partyjnej centrali. Trzeba
jednak pamiętać, że efektywna lista wyborcza nie kończy się na liderach. Warto
jeszcze umiejętnie skomponować jej dolne rejony. Suma głosów wpływa na ogólną
liczbę mandatów zdobytych przez partię.
Ogólnie rzecz biorąc, wyborców można podzielić na dwie
kategorie. Jedni głosują na twarze znane z telewizji. Inni - na kandydatów
znanych lokalnie. Pierwsi przeważają w wielkich miastach, drudzy stają się
bardziej widoczni w mniejszych okręgach, z dala od metropolii. Trzeba się więc
postarać, aby na liście znaleźli się popularni kandydaci reprezentujący w
miarę możliwości każdy z powiatów w ramach okręgu wyborczego.
Ale sprawa nie jest taka prosta. Układy w terenie bywają
różne, najwięcej do powiedzenia - niezależnie od formalnej pozycji w strukturach
- mają z reguły dotychczasowi posłowie. To oni obsadzili drugi z wierzchołków
naszego trójkąta. Interes partii nierzadko koliduje im z osobistym. Chcą
przecież w pierwszej kolejności przedłużyć swoje mandaty na kolejną kadencję.
Toteż rywalizacja z poważnymi pretendentami nie jest im na rękę. Nawet jeśli
partia mogłaby na tym zyskać.
Posłowie mają spore możliwości wpływania na kształt list.
Mogą na przykład zniechęcić popularnego rywala do startowania („Po co ci to? I tak nie masz szans, a jeszcze mogą spotkać cię kiedyś
kłopoty”). A jeżeli delikwent mimo wszystko się nie ugnie, to obstawia się
człowieka „zającami”. Czyli grupą kandydatów bez talentów i właściwości, ale
za to pochodzących z tego samego powiatu. Głosy w mateczniku konkurenta siłą rzeczy się rozproszą i zagrożenie zostanie
zneutralizowane.
O silnych kandydatach z pierwszych miejsc potocznie mówi
się, że to lokomotywy zdolne przyciągać na listę dodatkowe głosy. Ale trudno
to empirycznie uzasadnić. Wyborcy głosują na „jedynki” z różnych przyczyn,
najczęściej najwyższe miejsce po prostu trafia do najbardziej rozpoznawalnych
polityków w okręgach. Jeżeli otwierają listy wielkich partii, są pewniakami.
Jeśli reprezentują średniaków aspirujących do jednego mandatu w okręgu, ich
szanse również są radykalnie wyższe od kandydatów z niższych miejsc. Dopiero
miejsce ostatnie bywa w stanie przełamać tę prawidłowość. Choć tylko w
sprzyjających okolicznościach; najlepiej, gdy przypada ono politykowi jednocześnie
rozpoznawalnemu oraz z cechami partyjnego outsidera, funkcjonującego na
osobnych zasadach.
Wracając do „jedynek”, zdaniem Jarosława Flisa najlepiej
do nich pasuje metafora „odkurzacza”, który jedynie zasysa większość głosów
oddanych na daną listę, nie czyniąc wartości
dodanej. Skrajny przypadek miał miejsce w Warszawie w 2007 r., kiedy
kandydujący z pierwszego miejsca listy PO Donald Tusk zdobył ponad pół miliona
głosów. A ponieważ w stolicy jest bardzo wiele mandatów do wzięcia, za Tuskiem
załapała się na Wiejską grupa posłów z symbolicznym poparciem paru tysięcy
głosów (ostatni z nich, Michał Szczerba, miał 2,3 tys.). Ich mandaty, formalnie
rzecz biorąc, były takie same, choć różnica faktycznej legitymacji kolosalna.
Interesujący był również przypadek z tych samych wyborów,
ale z okręgu gliwickiego. PiS wystawiło na pierwszym miejscu Zbigniewa Religę.
Lokalnych działaczy zapewniano, że nadwyżka głosów gwarantowana przez
słynnego kardiochirurga przyniesie partii dodatkowy mandat w stosunku do
poprzednich wyborów. Religa faktycznie zebrał dwie trzecie głosów oddanych na
listę, tyle że PiS ów jeden mandat... stracił.
Gry na górze
Pozostaje nam jeszcze trzeci i
najważniejszy wierzchołek trójkąta. Tam usadowiła się instancja
rozstrzygająca spory w regionach i rezerwująca sobie prawo do ostatniego
zdania. Czyli centralne władze partyjne albo
po prostu sam lider. Jest kimś więcej niż tylko arbitrem. W jego ręku listy
wyborcze stają się narzędziem panowania. Z jednej strony musi zadbać, aby były
atrakcyjne w oczach wyborców, możliwie najlepiej wykorzystywały potencjał ugrupowania.
A jednocześnie za ich pomocą modeluje partyjną konstrukcję.
Rozprowadza więc po listach swoje zaplecze, aby zachować
bądź umocnić kontrolę nad partią. Inwestuje w nowe twarze. Spłaca zobowiązania
bądź zabezpieczą się przed wewnętrznymi zagrożeniami. To elementarne rzemiosło
partyjnego przywódcy. Problem w tym, że oba te aspekty - wizerunkowy oraz
pragmatyczny - przeważnie są ze sobą sprzeczne.
Najwięcej swobody mają zazwyczaj inicjatorzy ruchów dopiero
startujących, o mgławicowej strukturze, z
nieukształtowaną jeszcze elitą. Niefachowo ułożone listy nawet w Sytuacji
obiecującego startu zwiastują jednak klęskę projektu.
Przekonał się o tym Janusz Palikot, który w 2011 r. dosyć
nieoczekiwanie wdarł się do Sejmu na czele własnego ruchu. Klub miał dokładnie
taki, jak sobie zaprojektował. W jego składzie znaleźli się niemal wyłącznie
(poza dwoma przypadkami) posłowie wybrani z wyznaczonych przez lidera „jedynek”
w okręgach. Tyle że Palikot - jak się wkrótce okazało - nie miał ręki do ludzi.
Jego formacja przetrwała ledwie kadencję. Dziś z tych samych przyczyn dogorywa
zbudowany w niemal bliźniaczy sposób ruch Kukiza.
Z kolei chyba najbardziej demokratyczny model obowiązuje PSL.
Co wynika z lokalnego zakorzenienia tej partii, osłabiającego ewentualne
autorytarne pokusy liderów krajowych. Ludowcy zwykle więc tworzą zrównoważone
listy wyborcze, oparte na kandydatach rozpoznawalnych w terenie. Od lat blisko
80 proc. głosów wnoszą do wspólnej wyborczej puli kandydaci, którzy finalnie
nie zdobywają mandatów. To osobliwy przypadek, w którym tak wielu pracuje na
sukces wąskiej grupy beneficjentów i nie
wywołuje to poważniejszych napięć.
Na przeciwległym biegunie znajduje się PiS. Dysponujący
dyktatorską władzą nad partią oraz mający za sobą zdyscyplinowany elektorat
Jarosław Kaczyński, praktycznie rzecz biorąc, nie musi się liczyć z sugestiami
struktur terenowych. Listy wyborcze przeważnie więc odzwierciedlają aktualne
personalne preferencje prezesa, jego urazy i kaprysy. Kiedy ktoś mu podpadnie,
może nie być litości (np. przed wyborami w 2015 r. bez zapowiedzi skreślono z
listy wyborczej ówczesnego rzecznika PiS Marcina Mastalerka). Jak słychać zza
kulis, sporą rolę odgrywają też anonimowe donosy, obficie słane na
Nowogrodzką. Brak przejrzystych reguł jak zwykle dodatkowo wzmacnia
arbitralność decyzji przywódcy. Prezesowi nikt zresztą nie podskoczy, bo - jak
przewiduje statut ugrupowania - w każdej chwili prezes może skoczka zawiesić.
To pistolet gwarantujący posłuszeństwo.
Nieraz przy okazji wyborów ujawniała się za to słabość
Kaczyńskiego do profesorów. Czasem zresztą wyświadczał im tym niedźwiedzią
przysługę. W 2011 r. postawił krakowskiego literaturoznawcę Andrzeja Waśkę na
czele listy PiS w okręgu kaliskim. I był to jedyny po dziś dzień przykład pisowskiej
„jedynki”, która nie zdołała dostać się do Sejmu (choć w wyborach europejskich
analogiczna przykrość spotkała jeszcze prof. Waldemara
Parucha). O kompromitację otarła się również otwierająca podkarpacką listę prof. Józefa Hrynkiewicz. Mając za sobą cały batalion
zaprawionych w boju parlamentarzystów - i to w głównym mateczniku PiS! - z
trudem zdołała uciułać dość głosów, aby prześliznąć się na Wiejską.
Z niezrównaną wprawą używał za to list wyborczych jako
politycznego narzędzia Donald Tusk. Droga wyborcza Platformy zaczęła się w 2001
r. od nieudanych prawyborów, które zamiast pokazać obywatelską naturę świeżego
wówczas ruchu, stały się gorszącą orgią partyjniactwa. Ale w kolejnych latach
Tusk, skupiający coraz więcej partyjnej władzy, poczynał sobie coraz sprawniej.
Od 2007 r. prezentacje list PO były pokazami politycznej
biegłości Tuska. Jaśniepańskim gestem rozstawiał wpływowe persony po mapie
wyborczej. Uwielbiał zaskakiwać publiczność. Najczęściej poprzez spektakularne
transfery, które w epoce Tuska stały się politycznym standardem. Przyciągając
nowe twarze zarówno z prawej strony (Sikorski, Mężydło, Kluzik-Rostkowska),
jak i z lewej (Arłukowicz, Rosati), ówczesny premier umiejętnie poszerzał
skrzydła PO, przy okazji obsadzając je ludźmi lojalnymi.
Bo niezależnie od wizerunkowych efektów Tusk za pomocą
list przede wszystkim wytrwale rzeźbił kształt swojej partii. Czasem grał
ostro, usuwając Zytę Gilowską bądź personalne zaplecze sposobiącego się do
premierostwa Jana Rokity. Innym razem sięgał po metody subtelniejsze, lawirując
pomiędzy frakcjami w poszukiwaniu optymalnego środka ciężkości. Przed wyborami
2011 r. Platformę osłabiała rywalizacja koterii Grzegorza Schetyny i Cezarego
Grabarczyka. Tusk rzucił wówczas hasło oddania kobietom co trzeciej „jedynki”
na listach do Sejmu (a przy okazji również przyznania w każdym okręgu jednego
miejsca młodemu kandydatowi). Był to wizerunkowy strzał w dziesiątkę, a przy
okazji premierowi udało się wpłynąć na wewnętrzny układ sił. Wprowadzone do
Sejmu nowe posłanki odtąd stały już za nim murem.
Nie gmatwać
Niezdarna gra może jednak doprowadzić
do klęski samego gracza. Przekonał się o tym były szef SLD Grzegorz Napieralski,
kiedy w 2011 r. podjął odważną próbę ułożenia list wbrew utrwalonym partyjnym
hierarchiom. W kilku okręgach obsadził „jedynki” młodymi i szerzej nieznanymi
(za to lojalnymi) kandydatami. Blokując zarazem osiadłych przedstawicieli
eseldowskiej arystokracji. W paru innych miejscach doszło do konfliktów. To
właśnie w wyniku jednego z nich odszedł z Sojuszu Arłukowicz. Z kolei
Katarzyna Piekarska, którą Napieralski uparcie forsował na pierwsze miejsce
warszawskiej listy, sama ustąpiła miejsca zdegradowanemu i znacznie popularniejszemu
Ryszardowi Kaliszowi. Postawił się również powracający wówczas do partii z
kilkuletniej banicji Leszek Miller, który wbrew Napieralskiemu wywalczył dla
siebie „jedynkę” w Gdyni. A na koniec odebrał mu przywództwo w partii, gdyż
eksperymentowanie na liście przyniosło w wyborach wyjątkowo marne efekty. Swoje
zuchwalstwo Napieralski wkrótce zresztą przypłacił
wypchnięciem z Sojuszu.
Zapewne wynikało to z braku doświadczenia oraz
niewystarczającego autorytetu. W starych partiach z utrwalonymi hierarchiami
zalecana jest szczególna ostrożność. Nietrudno naruszyć wewnętrzną równowagę,
a przy okazji wprowadzić wyborców w konfuzję. Większość elektoratu wcale nie
jest skłonna głosować w ciemno na „jedynkę”, woli za to poszukać na liście
znanych już twarzy. Z analiz dr. Flisa wynika, że trudno jest wprowadzić do
Sejmu z „mandatowego” miejsca nową twarz. Wielu liderów unika więc
ostentacyjnych roszad na listach. Wolą za to ruchy dyskretne, drobne korekty,
cząstkowe przesunięcia.
Sprawa jeszcze bardziej się komplikuje, gdy przychodzi
negocjować listę koalicyjną. Klasykiem gatunku jest oczywiście Marian
Krzaklewski, który w 1997 r. ponoć napisał specjalny algorytm do określenia
podziału wpływów w AWS i - w konsekwencji - miejsc na listach. Choć nikt do
końca nie był pewien, jak to było naprawdę z tym algorytmem. Miał on rzekomo
zawierać zarówno twarde dane (liczbę członków partii, poparcie, stan posiadania
w samorządach) , jak i ulotne (wpływy w mediach, dorobek programowy). Tak czy owak, nie wyszła
Krzaklewskiemu stabilna koalicyjna konstrukcja.
Może po prostu nie trzeba dodatkowo gmatwać? W
skomplikowanych koalicyjnych układach wystarczy uśrednić poparcie
poszczególnych partnerów i na tej podstawie określić parytet należnych im
„jedynek”. Optymalnie byłoby je dalej tak porozdzielać, aby każdej z partii
przypadły okręgi, w których zazwyczaj zdobywa najwięcej głosów. Co oczywiście
jest trudne do osiągnięcia, kwestie sporne należy więc negocjować. Obsada
niższych miejsc na liście podlega tym samym klarownym regułom.
Odrobić lekcje
Problem w tym, że elegancja i
demokratyczna kindersztuba nie muszą iść w parze z wyborczą skutecznością. Co
ilustruje dosyć paradoksalny przykład z samego początku odrodzonej polskiej
demokracji.
W wyborach 1989 r. obóz ówczesnej
władzy postanowił na fali odnowy przywdziać demokratyczny kostium. Listy
wyborcze PZPR po raz pierwszy od trzech dekad zostały otwarte na towarzyszy
spoza ściśle komitetowego nadania. Przywilej ich tworzenia z poziomu centrali
przekazano na szczebel wojewódzki. Przy okazji wyznaczono aktualny do dziś
trend, namawiając do startu w wyborach spore grono ówczesnych telewizyjnych
celebrytów. I to takich bez ideologicznego zacięcia (m.in. Zdzisławę Gucę,
Antoniego Gucwińskiego, Jana Płócienniczaka). I co najdziwniejsze, pozwalano
szczególnie niepokornym partyjnym towarzyszom na własny rachunek zbierać
podpisy i samemu się wystawiać w wyborach do Senatu. Skutkowało to nadwyżką
kandydatów po stronie rządowej i rozproszeniem głosów, a w całej kampanii
chaosu było co niemiara.
Zupełnie inaczej niż po stronie solidarnościowej. Bo tam
od razu zapadła decyzja, w jakiej formule iść do wyborów. Kontestującemu tę
formułę Tadeuszowi Mazowieckiemu - bez względu na pozycję i zasługi -
pozwolono w geście protestu zbojkotować wybory. Bez większych dyskusji udało
się następnie wyłonić listy wyborcze. Zwarta drużyna Wałęsy nie ciągnęła
zbędnego ogona: kandydatów było tylu, ile mandatów przewidzianych w
kontrakcie. Od razu ruszyli zresztą z impetem w kampanię, choć formalnie ona
się jeszcze nawet nie zaczęła. Już do samego końca nie oddając inicjatywy.
Trochę więc szkoda, że obecna opozycja nie przerobiła wnikliwie tej lekcji przy
okazji niedawnych obchodów czerwcowych wyborów. Jeżeli wybory odbędą się 13
października, to ostateczny termin na złożenie list wraz z podpisami minie 3
września. Ale kampania toczy się już teraz.
Rafał Kalukin
Dzień dobry Panu. Przepraszam, że nie na temat, ale noszę się z zamiarem założenia tu bloga i chciałbym spytać jak tu się tworzy zakładki, bo na stronach pomocy serwisu nie znajduję dobrych wyjaśnień. Pozdrawiam.
OdpowiedzUsuńNie pamiętam, ale znalazłem takie coś:
OdpowiedzUsuńhttp://blogopasja.blogspot.com/2014/12/jak-stworzyc-gorne-menu-blog-blogspot.html