niedziela, 14 lipca 2019

(2) Naród z partią,Mów do mnie Wiktor,Polska sercem Europy,Brak słów



Naród z partią

Jednym z najważniejszych powodów powodzenia, ale i moralnej deprawacji PiS, jest bezdyskusyjny sukces jej lidera. Sformatował on grupę wybor­ców, którzy uwierzą w każdą bzdurę.
   Od kilku lat PiS-owski elektorat poddawany był przez par­tię testom bezwzględnej lojalności. Kazano mu wierzyć, że PO odpowiada za jakąś gigantyczną kradzież mierzoną setka­mi miliardów złotych, to uwierzył i w najmniejszym stopniu nie osłabił jego wiary brak skazanych czy aktów oskarżenia. Kazano mu wierzyć, że dopiero za rządów PiS świat zaczął się z Polską liczyć, to uwierzył, choć wszystko tej groteskowej tezie przeczy. Kazano mu wierzyć, że największym zagroże­niem dla Polski jest podobno niemiecka UE, to uwierzył, tak jak potem uwierzył, że sukcesem Polski jest wybór Niemki na stanowisko szefa Komisji Europejskiej. Kazano mu wierzyć w smoleński zamach, to uwierzył; przestano mówić o zama­chu, to przestał się tym przejmować, w końcu, jak partia prze­staje o czymś mówić, to znaczy, że to coś ważne już nie jest.
   Można oczywiście bronić suwerena, twierdząc, że jest on ofiarą propagandy TVP. Jej prymitywizm można jednak stwierdzić, nie korzystając nawet z innych źródeł informa­cji. Wystarczy, przepraszam, ruszyć głową.
   TVP jest więc dla PiS narzędziem niezwykle pomocnym, nawet niezbędnym, ale jej działaniem wciąż nie da się wytłu­maczyć owej niezwykłej więzi między partią Kaczyńskiego a jej elektoratem. Lider PiS idealnie rozszyfrował po prostu mentalność wielomilionowej grupy wyborców. Trzeba mu ten sukces oddać. 500 + odwołanie się do frustracji + gra na resentymentach, pragnieniu prestiżu, woli zemsty na nielubianych elitach + gra na niechęci wobec Zachodu, Niemców, Francuzów i kogo tam jeszcze. Wszystko to dało politycznie efekt wręcz fenomenalny.
   Skutek tej niezwykłej operacji formatowania suwerena, dla PiS błogosławiony, dla Polski jest fatalny. Nie tylko dlatego, że daje PiS upragnione poparcie. Przede wszystkim dlatego, że unicestwia najrealniejszy mechanizm kontroli społecznej, w sumie dla kontroli władzy istotniejszy niż Trybunał Kon­stytucyjny, który PiS de facto zniszczyło, czy wolne media, które zniszczyć próbowało. Przez ćwierć wieku wolnej Polski wyborcy uważnie przyglądali się władzy i surowo ją recenzo­wali. AWS zdobyła w 1997 roku 33 procent głosów, ale za aro­gancję i pazerność zapłaciła wielką karę, tracąc w cztery lata 85 procent wyborców. SLD w roku 2001 zyskał 40 procent poparcia, by po czterech latach, aferach Rywina czy staracho­wickiej, zostało z tego procent 11. Za nadużycia, nieudolność, pazerność i głupotę władza zawsze płaciła niezwykle wyso­ką cenę. Aż do teraz. Łamanie konstytucji - żaden problem, skrajna nieudolność - żaden problem, niezliczone przypadki kumoterstwa i pazerności - żaden problem, upadek pozycji Polski - żaden problem. Myślę, że po latach nawet polityków PiS czasem wciąż zaskakuje, jak odporny jest PiS-owski elek­torat na afery i klęski, jak obojętny jest na oczywiste kłam­stwa i manipulacje, jak elastyczny w przyjmowaniu coraz to bardziej kuriozalnych tłumaczeń kolejnych zdarzeń, często sprzecznych z tłumaczeniami poprzednimi.
   Bezwarunkowe poparcie własnego elektoratu powoduje, że PiS może bez obaw ignorować opinie, a nawet interesy ponad połowy Polaków. Wystarczy przemawiać do swoich, wystar­czy działać w ich interesie, dla nich robić za pieniądze wszyst­kich odpowiednio skrojoną telewizję. 40 procent poparcia daje w praktyce władzę niemal absolutną. A ponieważ miłość i elektoratu wydaje się bezwarunkowa, władza może wszystko.
   Dynamikę procesu politycznego mogłaby oczywiście dra­matycznie zmienić aktywność reszty elektoratu, ale ta reszta zdaje się być w stanie swoistej hibernacji. „New York Times” opublikował właśnie tekst o ludziach, którzy ma­sowo wychodzą na ulice, żądając od rządzących uczciwości albo dymisji - od Czech po Hongkong, od Kazachstanu po Algierię. W tekście padają wypowiedzi wybitnych eksper­tów, twierdzących, że nawet w krajach autorytarnych widać dużą aktywność społeczeństw. Doskonale wiemy, że nie we wszystkich, prawda? Bierność społeczeństwa władzę oczy­wiście dodatkowo rozzuchwala.
   Kaczyński nie jest jedynym autokratą, który głosy swe­go elektoratu ma jak w banku. Tak samo jest z Erdoganem, Putinem czy Trumpem, który swego czasu stwierdził, że bę­dzie kandydował na prezydenta jako republikanin, bo „wy­borcy republikanów to kretyni, którzy uwierzą we wszystko, co im się powie”. Gwarancja poparcia kiedyś oczywiście mija i wtedy lud od swych idoli się odwraca. Problemem jest nie­stety owo „kiedyś”. Często jest tak odległe, że państwa do­znają uszkodzeń trwałych, a społeczeństwa ponoszą straty nieodwracalne. Całe społeczeństwa, a nie tylko 40 procent tych, którzy we wszystko wierzą i kupują wszystko, co im się powie.
Tomasz Lis

Mów do mnie Wiktor

Nie daj Boże wjechać po nich na stację benzy­nową, gdy szukasz toalety. Już pielgrzymki emerytów są lepsze, jakieś bardziej zdyscy­plinowane. Koloniści, ech, koloniści. Zablokują kibelki na pół godziny, nad wyborem gumy do żucia każdy jeden i każda jedna będzie się zastanawiać przez kwadrans, pa­raliżując funkcjonowanie kas. Gdy zobaczą lodziarnię, plażę, karuzelę, wydadzą dźwięki, które ostatnio chyba słyszeli mieszkańcy starożytnego Rzymu, gdy ich mury szturmowali Wandalowie. Koloniści, ech, koloniści.
   Czasem na szyjach identyfikacyjne chusty, czasem pla­kietki czy koszulki, zawsze umordowane spojrzenie opie­kunów, które mówi nam: „Tak wygląda piekło”. Choć jak płynąłem kajakiem z Sorkwit szlakiem mazurskiej Kru­tyni, minąłem fajowe duże czółna, na których małola­ty dzielnie przebierały indiańskimi krótkimi wiosłami, a z tyłu, podpierając się założonymi za głowę rękami, kon­templował przyrodę hipstersko wyglądający młody opie­kun. „Niezła fucha!” - zawołałem radośnie przez wodę. „Nie narzekam!” - odkrzyknął z uśmiechem.
   Mój siedmioletni syn bardzo już chce jechać na kolonie. Nasłuchał się od kolegów, nasłuchał od taty. Umówiliśmy się, że za rok, po pierwszej klasie. Ciekaw jestem, czy łez­ka zakręci mi się w oku, gdy będę machał ręką za odda­lającym się autokarem lub pociągiem, czy raczej zanucę „Wyjechali na wakacje wszyscy nasi podopieczni...”. No nie, to dopiero, gdy do Gucia dołączy na kolonijne wypra­wy jego o dwa lata młodsza siostra Basia.
   Z pierwszych kolonii rodzicie musieli mnie zabierać. Miałem sześć, maksimum siedem lat i ciągle płakałem. Ale rok później poszło już z górki i przez kolejne lata uwielbiałem wyjeżdżać. Ciekaw jestem, czy rodzice nie mieli mieszanych uczuć, że tak bardzo lubię się wyrywać z domu? Funkcja „szwendaczek” włączyła się na całe dekady. A na koloniach pierwsze fajki, pocałunki, nie- pierwsze bójki, epickie mecze w letniej kurzawie i na za­marzniętych jeziorach.
   Bywały kolonie, które zapadły mi głęboko w psychikę, jak te w Jarosławiu w piątej klasie. To była pełnia czasów tzw. niedoboru, czyli że niczego nie było w sklepach. Re­alny socjalizm w szczytowej formie. No i wychowawcy zabrali nas do miejscowej fabryki ciastek San, tej samej, która robiła te podłużne lukrowane cudeńka biszkoptowe w czerwonych pudełkach. Dostaliśmy zgodę na kosztowa­nie wszystkiego z kartonów i - najlepsze! - prosto z taśmy, kiedy wypieki były jeszcze ciepłe. No cóż, jak pokaże póź­niej życie, umiar nigdy nie był moją najmocniejszą stroną. Nażarłem się tak potwornie, że rzygałem całą noc, mało duszy nie zwróciłem, słabowałem parę dni i przez następ­ne 20 lat nie mogłem nawet spojrzeć na szlachetne jaro­sławskie ciastka i biszkopty oraz produkty podobne. Na szczęście mi przeszło. Skądinąd bliźniaczą akcję miałem na koloniach zuchowych, a może to już był obóz harcerski nad jakimś jeziorem latem 1980 roku. Drużynowi podeks­cytowani opowiadali, że Władysław Kozakiewicz pokazał wała Ruskim na igrzyskach olimpijskich w Moskwie, a do pobliskiego wiejskiego sklepu rzucili nie wiedzieć czemu rodzynki. Kupiłem torbę, zjadłem wszystko, udałem się do Rygi i do dzisiaj nie wyprostowałem sobie do końca re­lacji z suszonymi winogronami i dlatego z „mieszanki stu­denckiej” zawsze wybieram orzechy.
   Najdziwniejsze z dzisiejszej perspektywy były kolonie w pienińskich Sromowcach. Dopóki nie znajdę, a trzymam je cały czas, listów od rodziców, nie przypomnę sobie, czy były to Sromowce Niżne, czy Wyżne. Chyba Wyżne. Może ktoś z was wtedy był i podpowie? Otóż w ramach badań zdrowotnych dzieci w warszawskich podstawówkach wy­bierano te, które niedomagały na to i owo (ja chyba na płu­ca) i wysyłano je na półtora miesiąca w piękne Pieniny, by podreperowały organizm. Państwo ludowe płaciło. Byłem dwa razy, w trzeciej i czwartej klasie. Mieliśmy dwie godzi­ny polskiego i jedną matematyki dziennie (po południu, kiedy było już ciemno), atak cały dzień goniono nas po gó­rach, spławiano Dunajcem, katowano przyrodą. Raz w ty­godniu wieczorem organizowano potańcówkę, do dzisiaj pamiętam wstyd, gdy trzeba było (no nie trzeba było, ale wiadomo, że trzeba było) poprosić dziewczynę do tańca.
   Byłem wtedy zamroczony „Księgą urwisów” Edmunda Niziurskiego i po przyjeździe poprosiłem wychowawczy­nię, by nazywano mnie Wiktor jak głównego bohatera po­wieści. Co udawało się do pierwszego telefonu rodziców, który odebrał ktoś niezorientowany i zapytany o Marcin­ka odpowiedział szczerze, że takiego tu nie ma. Panika ro­dziców zapewne bezcenna.
Marcin Meller


Polska sercem Europy

Nie tak dawno spędziłem urocze godzi­ny na dancingu z okazji urodzin Jana Kochanowskiego. Geniusze Masecki i Młynarski w swingowym wydaniu połączyli Pol­ki i Polaków. Miło było patrzeć, jak ludzie różnych wyznań i różnych orientacji seksualnych tańczą ra­zem przy przedwojennych niewyklętych przebo­jach. Tam też zdziwił mnie miły chłopczyk, który podszedł do mnie i zapytał, cytuję: „Czy może so­bie pan zrobić ze mną zdjęcie, bo moja babcia jest pana idolem”. Zdziwiony z przyjemnością się sfoto­grafowałem. Zdziwiła mnie też reporterka TVN24, która obrazując niski stan wody w Nami, powie­działa: „Mówię do państwa z powietrza, czyli z wy­soka”. Permanentny stan zdziwienia dotyczy nas wszystkich. Zdziwiona niszczycielka polskiej edu­kacji, była minister Pani Zalewska, wraz ze słynnym z refleksu byłym ministrem spraw zagranicznych zdziwili się, że euro posłowie wstają, żeby uczcić uroczyste wykonanie „Ody do radości” w Parlamen­cie Europejskim. W tym miejscu chciałbym wyra­zić radość, że minister Zalewska opuściła nasz kraj i co najważniejsze, że nie uczy już naszych dzieci. Nie jestem zdziwiony kolejnym wielkim zwycię­stwem naszego kiedyś bogatego w grunty premiera, który tak się ucieszył ze swojego zwycięstwa, że po­gratulował Ewie Kopacz nowego stanowiska, za co na pewno oberwie na Nowogrodzkiej. Jak znaczące jest to stanowisko, możemy się zorientować po po­przednikach Panu Czarneckim czy też Panu Protasiewiczu, którzy swoimi ekscesami udowodnili, że może je piastować obojętnie kto.
   W kraju susza. Słynny z braku równowagi psy­chicznej poseł Nitras zakupił dla Jarosława Ka­czyńskiego najdroższe dziecięce buciki na świecie. Okazało się, że ci, którzy wygrali wybory europej­skie w Polsce, w parlamencie Europy nic nie znaczą, a reszta się ich wstydzi. Idąc do wyborów, mówili, że Polska jest sercem Europy, ale w praktyce okazało się, że Europa ma ich serce w przysłowiowej...
Krzysztof Materna jest satyrykiem, aktorem, reżyserem i producentem telewizyjnym

Brak słów

Zdarza się, że brakuje mi słów. Polonistka w liceum uczyła nas, jak sobie radzić z tym problemem. Kiedyś kazała nam opisać po­dwórkowy trzepak, nie używając słowa „trzepak”, innym razem napisać streszczenie fragmentu „Białego kła” Ja­cka Londona, tyle że z punktu widzenia zwierzęcia, nie używając określeń „człowiek”, „wilk” czy „pałka”, bo ta­kich słów wilk znać nie mógł. Boskie wyzwania Pani Zu­zanny Gliksman.
   Niedawno potrzebowałem słowa, które nowatorsko określi grupę ludzi. Zajrzałem do internetowego słow­nika synonimów i stanąłem jak wryty. Na hasło „grupa” dostałem w oczy strugą literackiego gazu pieprzowego. Obok partii, ruchu, stowarzyszenia czy stronnictwa wy­pisano: awanturnicy, bandyci, barachło, bojówka, byd­ło, hołota, draństwo, dzicz, ferajna, gang, kanalie, mafia, menelstwo, męty, motłoch, recydywa, szumowiny, tałatajstwo, wyrzutki, żulia. Zacząłem dla zabawy zmie­niać nazwy znanych partii: Polskie Menelstwo Ludowe, Recydywa Lewicy Demokratycznej, Żulia Obywatel­ska, Draństwo Biedronia. Korzystając z synonimów dla haseł „prawo” i „sprawiedliwość”, wyszło mi Bez­ład i Bezgrzeszność. Autorzy słownika sięgnęli głęboko do swojego jądra migdałowatego, gdy go tworzyli. Ta ta­jemnicza część mózgu odpowiada za odruchy pierwotne, negatywne emocje, agresję. Jak chcesz komuś strzelić z liścia - polecenie idzie stamtąd.
   I tak doszliśmy do okładki szmaty o tytule „Sieci”, któ­ra insynuowała, że Paweł Adamowicz, Aleksandra Dulkiewicz i Donald Tusk to ukryci Niemcy, w sumie cały Gdańsk i Sopot też - chcą do Niemiec i tyle. W takiej sy­tuacji następuje tytułowy brak słów, którego nie da się uzupełnić słownikiem. Człowiek staje się bezradny. Co się dzieje w amygdalach Karnowskich, gdy tworzą swo­je wyziewy z kloaki, powinni zbadać psychiatrzy. Tak dzielić naród, tak znieważać miliony ludzi, tak ich celo­wo poniżać i degradować w oczach wylęknionego ludu pisowskiego, może jedynie ktoś niespełna rozumu, po­zbawiony instynktów samozachowawczych sprzedajny cynik, mistrz niekontrolowanej pogardy.
   I tu uruchomił się we mnie strumień świadomości. Poniższe napisałem ciurkiem, z rozpaczy. Przez całe ży­cie zmagałem się w walce o prawo do różnorodności. Do noszenia długich kudłów w szkole, co było zakazane, do spodni dzwonów w kwiatki, które sobie sam uszyłem z zasłon w domu, do łańcuszków i dzwonków przy bu­tach z czubem, kolczyka w uchu, do mówienia swoim ję­zykiem, wyrażania swoich niedopasowanych poglądów. Kłopoty miałem przez to bezustannie, w domu, w szko­le, na podwórku.
   Wolność do Parady Równości, którą jej przeciwnicy nazywają wulgarną manifestacją seksualną, jest tą samą wolnością co procesje w Boże Ciało, które są manifesta­cją wiary. Nigdy nie potępiłbym żadnej. Prawo do adopcji przez pary jednopłciowe nie jest niczym zdrożnym, skoro istnieją sierocińce prowadzone przez bestialskie siostry zakonne albo wdowiec z dzieckiem może z męskim part­nerem wychowywać to dziecko. Świat jest nieprzewidy­walny, nikt tu nie ma prawa mienić się bogiem i wyznaczać innym ludziom sposobów na życie. A kiedy to czyni, sta­je się współsprawcą zbrodni na 9-miesięcznych dzieciach.
   Więc mnie nie przeszkadza usunięcie flagi Unii przez panią Szydło - tak została wychowana. Podobnie jak pani Zalewska, która ostentacyjnie siedzi podczas hym­nu Unii. Niech sobie siedzi. Do dziś podziwiam Tommiego Smitha i Johna Carlosa, którzy w trakcie hymnu USA podnieśli zaciśnięte pięści, symbol Czarnych Panter, na podium olimpijskim w Meksyku. Podziwiam śmia­łe dziewczyny z Femenu, które na oczach kamer nago wbiegają w tłum polityków i wykrzykują, o co im cho­dzi: są przeciwne prostytucji, męskiej przemocy wobec kobiet, walczą z naruszaniem praw obywatelskich. Gdy­by Zalewska zerwała w Parlamencie Europejskim bluz­kę i zawołała, że Unia to zło, że jest tu po to, by zwrócić oczy świata przeciwko niej - nabrałbym szacunku. Ale moje myśli od razu biegną w stronę jej sławnej wypowie­dzi o Jedwabnem, że w sumie nie wiadomo, kto tych Ży­dów tam spalił w tej stodole, być może sami się podpalili. Ona nie walczy o naprawę świata, ona niszczy jego deli­katne tkanki. Odbiera ludziom godność, szacunek, po­dobnie jak Karnowscy swoimi okładkami czy arogancki Horała, uczący Polaków pogardy dla ludzi i prawa w na­dziei, że tego nie widać, bo ludzie są głupi. Nie są. Stosow­ne słowa na to wszystko się znajdą. Kwestia dni.
Zbigniew Hołdys

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz