sobota, 13 lipca 2019

(1) Program PiS można streścić w zdaniu: obiecać wszystko, byle rządzić,Minus plus,Opowieści pełne złości,Na dnie,Tylko pierś została



Program PiS można streścić w zdaniu: obiecać wszystko, byle rządzić

PiS wie, jak z pomocą transferów socjalnych wygrać wybory, ale nie ma pomysłu na Polskę. I nie dba o pokolenia, które na 500 plus muszą zapracować.

Jarosław Kaczyński podczas sobotniej konwencji PiS w Katowicach zapowiedział, że „przygotuje program wyborczy”, co wprowadziło w lekką konsternację telewizję rządową. Oznaczało bowiem, że partia go nie ma. A przecież od dłuższego czasu przekonywała swojego widza, że programem dysponuje, a brakuje go opozycji. W sukurs propagandystom z TVP już następnego dnia przyszedł sam Kaczyński, który stwierdził „z całym zdecydowaniem”, że program został zrealizowany, za co podziękował byłej premier Beacie Szydło oraz obecnemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu.

Obietnice obliczone na sukces
 Według zapewnień premiera czteroletnie rządy PiS są pasmem dynamicznego rozwoju. Jednak jako dowód, że państwo się modernizuje i staje lepsze do życia, wymienił dwie polityczne fantasmagorie: Centralny Port Komunikacyjny, który nie wiadomo, kiedy powstanie, i przekopanie Mierzei Wiślanej – inwestycję efektowną, lecz kontrowersyjną.

Za to chwilę wcześniej w panelu poświęconym sztandarowemu programowi PiS – 500 plus – była minister ds. rodziny Elżbieta Rafalska przyznała, że nie spełnił on pokładanych w nim nadziei, jeśli chodzi o powstrzymanie spadku urodzeń w Polsce.

Przypomnijmy więc, że podczas wyborów w 2015 r. Beata Szydło ostro protestowała, by nie traktować 500 plus w kategoriach kiełbasy wyborczej. Był przedstawiany jako program prorozwojowy – inwestycja w dzieci, które będą pracować dla przyszłych pokoleń. Teraz okazało się, że wcale tak nie jest, a skrojony został wyłącznie po to, by PiS rządził.

Po czterech latach sprawowania rządów PiS można stwierdzić, że świetnie udało mu się przeprowadzić niemal wszystkie te programy, które pozwoliły partii zdobyć i zachować władzę. Ba, jest pierwszym w dziejach III Rzeczypospolitej ugrupowaniem, które tak się boi wygranej i zemsty opozycji, że zwiększając transfery socjalne, ryzykuje w momencie ewentualnego kryzysu finansową katastrofę państwa. Taki charakter miała „piątka Kaczyńskiego” zgłoszona przed wyborami do Parlamentu Europejskiego jako kiełbasa wyborcza mająca przynieść sukces także w wyborach parlamentarnych. Te obietnice były tak hojne, że przeraziły nawet byłą już minister finansów Teresę Czerwińską.

PiS-owska lista wstydu
 Spójrzmy na programy, dzięki którym Polska miała się modernizować, a życie obywateli stać się prostsze. Wszystkie poniosły spektakularną porażkę. Przypomnijmy najważniejsze:

– Polska szkoła po reformach minister Anny Zalewskiej nie tylko nie stała się lepsza, ale też jest powodem narastającego stresu uczniów, którzy zderzyli się w liceach w podwójnym roczniku, oraz frustracji nauczycieli, jeszcze bardziej przeciążonych i wciąż źle opłacanych.

– Reforma sądownictwa, sztandarowy projekt PiS, miała przynieść zmiany korzystne dla „zwykłego człowieka”. Kończy się międzynarodową kompromitacją, a czas oczekiwania na wyroki wydłużył się tak znacząco, że Ministerstwo Sprawiedliwości ukryło statystyki.

– Dramatycznie pogarsza się sytuacja w służbie zdrowia: lekarze są przepracowani, szpitale i oddziały zamykane, a smutnym symbolem czasów „dobrej zmiany” stał się zgon pacjenta po wielogodzinnym oczekiwaniu na szpitalnym oddziale ratunkowym.

– W ciągu czterech lat rządów PiS w Polsce nie powstał ani jeden kilometr autostrady, a inwestorzy schodzą z budów.

– PiS odwrócił reformę emerytalną i do reszty zlikwidował OFE. Natomiast nie ma pomysłu, co zrobić z narastającym deficytem Zakładu Ubezpieczeń Społecznych.

– Premier Morawiecki zapowiedział pogoń Polski za krajami Zachodu: Hiszpanią, Włochami, a potem Niemcami. Ale życie Polaków od trzech lat przestało się wydłużać (średnia to 77,4 roku, a np. w Szwecji – 82 lata), wzrasta spożycie alkoholu (11 litrów na głowę mieszkańca jak w czasach stanu wojennego). Polska jest w czołówce krajów z największą liczbą samobójstw wśród dzieci. Co roku smog truje kilkanaście tysięcy Polaków, tymczasem z winy rządu Polska straciła miliardy euro z unijnego programu „Czyste powietrze”.

– TVP i wszystkie anteny Polskiego Radia stały się parodią nie tylko mediów publicznych, ale również mediów w ogóle. Coraz bardziej przypominają propagandowe biuletyny partyjno-rządowe z czasów PRL, co dostrzegają już nawet sympatycy PiS.

– Wbrew zapowiedziom premiera ze stoczni w Szczecinie nie wypłynął wielki prom i nic nie wskazuje, aby na polskich ulicach pojawiło się milion samochodów elektrycznych zapowiedzianych w „Planie odpowiedzialnego rozwoju”. Trudno też traktować poważnie zapowiedzi wiceministra Piotra Naimskiego, że do 2040 r. powstanie w Polsce sześć reaktorów jądrowych.

– Polska miała być polem wielkich inwestycji, ale na razie przodujemy w sprowadzaniu śmieci.

– Z kraju, który w ciągu kilkunastu lat członkostwa w Unii Europejskiej wypracował sobie pozycję lidera wśród nowych członków i którego głos poważnie liczył się w europejskiej debacie, Polska staje się państwem nieistotnym. Jej działania są mało zrozumiałe i coraz bardziej nieobliczalne. I ciągle nie objawił się ów „świetny prawnik, który przygotuje nowy traktat europejski”, co zapowiedział prezes Kaczyński.

– Zamiast zrównania dopłat do rolnictwa z dopłatami krajów zachodnich w tej branży od dwóch lat narasta kryzys.

– I rzecz, która najbardziej mnie martwi: nie wszedł w życie plan odbudowy zamków kazimierzowskich w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, którą premier Mateusz Morawiecki zapowiadał 1 lipca 2017 r. w Przysusze.

 Okradanie przyszłych pokoleń 
Oprócz narastającego fiskalizmu, upartyjnienia państwa i atakowania wszelakich enklaw samorządności PiS nie udało się rozwiązać żadnego z istotnych polskich problemów. Program modernizacji państwa albo nie został zrealizowany, albo w ogóle nie istniał. W każdym razie był chaotyczną improwizacją obliczoną wyłącznie na efekt propagandowy.

Czy jednak jesteśmy skazani na sytuację cywilizacyjnego regresu? Po wyborach do Parlamentu Europejskiego, gdy po raz kolejny okazało się, że emerytura plus oraz zapowiedzi kolejnych transferów socjalnych zwiększyły grono zwolenników PiS, Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego opublikował głęboko pesymistyczny esej pod znamiennym tytułem „Koniec polskiej transformacji”. Przekonująco udowadniał, że PiS unieważnił podstawowy do tej pory paradygmat myślowy społeczeństwa po 1989 r. – przekonanie o konieczności wysiłku w dziele budowy nowoczesnej Rzeczypospolitej dla siebie i przyszłych pokoleń. Dziś współczesne pokolenie, które do niedawna rzeczywiście pracowało w imię pokoleń przyszłych, skutecznie je okrada, wychodząc z założenia: „Nam się te pieniądze po prostu należą”.

Pozostaje pytanie, czy jesteśmy skazani na ten determinizm. Wbrew pozorom to, że wszyscy otrzymują 500 plus, a opozycja deklaruje, że tych pieniędzy nie odbierze, stwarza nową sytuację. Bo szanse w tej rywalizacji wyrównują się, gdyż nikt nie może już zadeklarować więcej, ponieważ grozi to katastrofą finansów publicznych.

 Pytania do konsumentów kiełbasy wyborczej
 Dotychczasowe zmiany i wypłaty socjalnej kiełbasy odbywają się kosztem jakości usług publicznych. Pytania do korzystających z 500 plus muszą być powiązane z problemami, które mogą dotknąć zarówno ich, jak i ogół Polaków, także tych, którzy tej gratyfikacji nie otrzymują:

– Czy 500 plus pomoże w przypadku narastających zmian klimatycznych w Polsce, którym rząd nie chce się przeciwstawiać.

– Czy 500 plus pomoże w przypadku poważnej choroby, gdy nie będzie miejsca w szpitalu albo lekarza, który mógłby pomóc.

– Czy 500 plus pomoże, gdy władza sądownicza pozostanie w bałaganie, a źle opłacani urzędnicy przestaną wydawać decyzje.

– Co zrobić w sytuacji, gdy pieniądze ze względu na rosnącą i częściowo ukrytą inflację tracą wartość i 500 plus niedługo może spaść do poziomu 450 plus?

PiS nie przedstawił do tej pory żadnej oferty usprawnienia, lepszego zorganizowania państwa, poprawy usług publicznych oraz zwiększenia szans obywateli na dostęp do edukacji, kultury i sportu. Jeśli nie w tych, to w następnych wyborach wygra ugrupowanie, które przedstawi Polakom atrakcyjną ofertę, jak pieniądze z transferów socjalnych sensownie wydać w kraju.
Paweł Wroński

Minus plus

Pojechali nasi dziennikarze na konwencję programową PiS do Katowic, żeby zobaczyć i posłuchać, jak partia władzy przygotowuje się do zwycięstwa wyborczego. Dopiero po odsączeniu monumentalnego samochwalstwa, także tych wszystkich „zobowiązań do jeszcze bardziej wytężonej pracy dla ojczyzny'” (prawdziwy cytat z prezesa), czy pompatycznych zaklęć („jesteśmy dziś wyspą wolności, war­tością dla całego świata”) można było odgrzebać główny przekaz.
W triumfującej, coraz bardziej otłuszczonej partii władzy Jarosław Kaczyński próbował znowu wzniecić ogień i bezwzględność rewo­Lucji. Stąd komunikat, że rozpoczynająca się kampania wyborcza nie będzie zwyczajną rywalizacją polityczną, ale starciem z „ofensywą zła” .To zaś moralnie usprawiedliwia sięgnięcie po wszelkie środki i wszelkie dostępne zasoby, po każde oskarżenie, wymaga twardości i mobilizacji. Czołowi działacze partii chętnie podejmo­wali ten rewolucyjny ton: największy aplauz, oprócz kpin z opozycji, wzbudzały deklaracje ochrony Polski przed atakami (potężnych oczywiście) niszczących ideologii czy wezwania (zgromadzonej w Katowicach elity władzy) do obrony prostych ludzi przed arogan­cją i pogardą elit. W sumie: polityczny teatr, ważniejszy dla uczestników niż widzów.

Zaskoczonych, że tym razem w Katowicach PiS nie obiecał żadnej nowej pięćsetki, można uspokoić, że jeśli tylko przedwyborcze sondaże się zachwieją, we wrześniu na stół rzucone zostaną kolejne pieniądze. Uporczywa plotka głosi, że może to być np. „kieszonkowe plus”, czyli po 500 zł dla młodych ludzi, 18-26lat, którzy w poprzednich wyborach w 70 proc. w ogóle nie głosowali. Na razie zostali zwolnieni z PIT, ale nie wiadoma, jak na taki warunkowy bonus zareagują. A to ogromny, bezcenny rezerwuar głosów. Istota planu politycznego PiS pozostaje wciąż ta sama: wygrać wybory i utrzymywać społeczne poparcie dzięki odpowiednio rozłożonym bezpośrednim wypłatom (nazywanym transferami socjalnymi), którym towarzyszy „plus”, czyli dostarczany w pakiecie ideologiczny naddatek, Ten plus to projekt państwa kontrolowanego przez jeden ośrodek władzy; to odwołanie się do szczególnej misji historycznej PiS (dużo tego było na katowickich panelach); do wykraczającej poza konstytucję „woli narodu”, wreszcie „stanowiącego istotę pol­skości” katolickiego dziedzictwa. Taki specyficzny współczesny miks sanacji z endecją. Części społeczeństwa to nawet pasuje lub jest kompletnie obojętne, części zdecydowanie nie.

Ta duża część, której „plus PiS” nie pasuje, ma na 100 dni przed wyborami poważny kłopot, bo brak jej własnej, silnej reprezen­tacji politycznej. A raz zaprowadzony ustrój „demokratury” będzie się samoutrwalał, wzmacniał i powielał w kolejnych, coraz mniej konkurencyjnych wyborach. Więc sytuacja jest dramatyczna, co jednak jakoś słabo przebija w sojuszniczych rozmowach. Ostatnio znów wszyscy sobie grożą, że pójdą do wyborów osobno, czyli na rzeź. PSL goni za swoim elektoratem, który w większości przeszedł już do PiS, i wygląda na to, że część działaczy też już dojrzewa, aby tam pójść. W liberalnym SLD, który przez dekady grał rolę lewicy, wizja łączenia się z młodzieżową lewicą Razem czy Wiosny musi budzić panikę - i vice versa. Więc PO też na razie nie ma wyboru: rusza w tym tygodniu z własną konwencją programową i „będzie kontynuować rozmowy”. Ludwik Dorn, doświadczony praktyk, za­uważa, że w świecie partyjnej polityki nie decyduje bynajmniej chłodna komentatorska racjonalność, ale żywe osobiste emocje i twarde rachuby, także finansowe, więc żeby się nie denerwować i dać jeszcze opozycyjnym politykom trochę czasu.

Na tzw. programy też będziemy musieli jeszcze parę tygodni po­czekać. I PiS, i PO mówią o końcu sierpnia, żeby jeszcze czymś siebie nawzajem i wyborców zaskoczyć; programy SLD i PSL mają taką wagę jak sondażowe poparcie tych partii, więc raczej niewiel­ką, Z tym że PSL dało się PiS-owi zagonić do kojca z napisem LGBT i główny dziś punkt programu tej 100-letniej partii to radykalny „gejosceptycyzm”. W ogóle eksponowany i intensywnie rozgrywany przez PiS temat LGBT dobrze byłoby w tej kampanii jak najszybciej zdjąć z agendy (np. jednoznaczną obietnicą PO wprowadzenia w przyszłości związków partnerskich), bo jest poza nim ze sto innych, fundamentalnych dla przyszłości Polski wyzwań, o których prawie się nie rozmawia. A warto, co powtarzamy, samemu wybrać pole starcia. To z kolei oznacza, że program opozycji, bez względu na to, w jakiej konfiguracji pójdzie ona na wybory, musi odnosić się nie do propagandowych wrzutek, ale - i to twardo - do realiów pisowskiej władzy.„Komponent antyPiS”, jeśli już go tak nazywać, to powinna być główna część kampanijnego przekazu opozycji. Tak oczekiwany „program pozytywny” nie wymaga bynajmniej męczącego wymyśla­nia: właściwie każdy segment państwa aż prosi się o pilną diagnozę i choćby zarys programu naprawczego - do wyboru, do koloru dla każdej partii

Parę tylko przykładów, o czym opozycja musi mówić dzień za dniem Ze w szkołach mamy dramat podwójnego rocznika, re­gres programowy, brak nauczycieli; że w sądach - dezorganizacja, wydłużenie terminów, groźba podważenia przez TSUE wszystkich nowych nominacji sędziowskich; służba zdrowia - kolejki, brak pieniędzy, wciąż te same niezrealizowane obietnice; gospodarka - wzrost napędzany głównie konsumpcją, stagnacja inwestycji, przyrost długu publicznego o 100 mld zł, dyrdymały planu Morawieckiego, czyli mityczne promy, milion elektrycznych aut, 100 tys. mieszkań plus, 8 elektrowni jądrowych, w praktyce - zero nowych autostrad przez trzy lata. W relacjach z Europą - marginalizacja po­lityczna, żadnych ważnych stanowisk, możliwe obcięcie funduszy wskutek naruszeń praworządności; ochrona środowiska - brak programu odchodzenia od węgla, paraliż inwestycji w odnawialne źródła energii, Polska śmietnikiem Europy. A TVP a wojsko, a „ dojne spółki Skarbu Państwa”, a wojna z samorządami? Jeśli o tym nie bę­dzie mowy, to nie wiadomo, po co opozycja chce zastąpić PiS.
Być może stan państwa rzeczywiście nie obchodzi większości wy­borców, którzy stali się równie cyniczni jak politycy PiS, ale może trzeba ich najpierw przekonać, że nie jest tak, jak PiS opowiada na partyjnych zjazdach. Zostało 100 dni.

Opowieści pełne złości

Na konwencji PiS w Katowicach prezes Kaczyński ogłosił, że w wyborach do parlamentu chodzi o to, by„powstrzymać ofensywę wielkiego zła”. Wiceprezes Brudziński poinformował natomiast dziennikarzy, że listy kandydatów na posłów PiS są już „na biurku prezesa” i niedługo władze partii je zatwierdzą.

W tym samym mniej więcej czasie PSL obwieścił, że po stronie opozycji powinny wystawić listy dwa bloki: centrowy, chadecki z PSL, oraz lewicowy, i że jest otwarty na roz­mowy z PO o koalicji, ale bez lewicy. PO odpowiedziała, że PSL jest dla niej naturalnym partnerem, ale rozmawiać będzie o jak najszerszej koalicji sił demokratycznych, czyli z lewicą włącznie. Inna demokratyczna i lewicowa siła, czyli SLD, nieco wcześniej uchwaliła w referendum, że partia ta pójdzie do wyborów w ko­alicji, ale nie uchwaliła, z kim ta koalicja ma być. Jeszcze inna progresywna: i demokratyczna siła ustami swego lidera Roberta Biedronia obwieściła, że jak dla niej to szeroka koalicja może być, a może być też lewicowa.
   Już pojawiły się komentarze, że PiS pozostawia opozycję w tyle, urządza konwencje programowe i dopina listy wyborcze, a po drugiej stronie nie wiadomo, kto z kim, czy w ogóle i na ja­kich zasadach. Przewiduję, że ten lament będzie narastał, a nawet sprzyjający opozycji publicyści i komentatorzy będą, ku uciesze pisowskich propagandzistów, wylewać żale i dawać ujście rozgo­ryczeniu na opozycję w ogóle i na tworzące ją partie - że oni nie mogą się zdecydować, a pisowski walec się rozpędza. Ja lametować nie zamierzam, bo warto iść za radą Barucha Spinozy z „Trak­tatu politycznego”: „Gdy o sprawy ludzkie chodzi, nie należy pła­kać, śmiać się lub oburzać, ale rozumieć”.

W wyborach z 2015 r. postanowienie prezydenta o ich zarzą­dzeniu ukazało się 17 lipca, a dzień później było wiadomo, że PiS bierze na listy kandydatów z minipartyjek Jarosława Gowina i Zbigniewa Ziobry, a SLD zawiązuje koalicję z lewicowym dro­biazgiem, ale nie z partią Razem, która wystawia własne listy.
   Tak było cztery lata temu, a teraz jest inaczej, a to dlatego, że rzeczywistość polityczna, czyli wyniki wyborów do Parla­mentu Europejskiego, nie dała kierownictwom partii opozy­cyjnych wyraźniejszych wskazówek, co czynić. Kaczyński ma łatwo; rzeczywistość mu podpowiedziała: „tak trzymać”, to i trzyma, ogłaszając obronę przed ofensywą zła. Gorzej mają kierownictwa zastępów szatańskich. I nie chodzi tylko o pytanie, co czynić, by wygrać z „dobrą zmianą”. To pytanie ważne, ale nie najważniejsze.
   Najważniejsze z punktu widzenia kierownictw partyjnych jest pytanie, co czynić, żeby po wyborach nadal być kierownictwem.
A praktycznie oznacza to, że jeśli w tej kadencji miało się klub poselski, to po wyborach nie może być on mniejszy niż przed nimi (w przypadku PO - 155 posłów, a PSL - 15); jeśli zaś w Sejmie klubu nie było (przypadek SLD i Wiosny), to po wyborach ma być, do czego potrzeba minimum 15 posłów. I na tym polega problem, a jest to przede wszystkim problem PO i Grzegorza Schetyny.
   Z racji specyfiki ordynacji wyborczej do Sejmu, w której gło­suje się na listę, oddając głos na konkretnego kandydata, płat­nikiem niezrównoważonej siły uczestników koalicji jest zawsze największa partia. W 2014 r. PO, idąc w wyborach do Parlamentu Europejskiego, samodzielnie zdobyła 19 mandatów, a w tym roku pod szyldem Koalicji Europejskiej - 14. Pozostałe 8 przypa­dło SLD i PSL.
   W wyborach do Sejmu, gdzie okręgów wyborczych jest więcej (41 w porównaniu z 13 w wyborach do PE), problem staje się dużo poważniejszy, bo w okręgach bardziej mandatodajnych (metro­polie), by uzyskać mandat z listy, która zebrała ponad 25 proc. głosów, wystarczy, by dany kandydat dostał 3,5-7 tys. wskazań, a w okręgach mniej mandatodajnych: 7-11 tys. Jeśli zatem ewen­tualni koalicjanci PO, których własny potencjał wyborczy mieści się w przedmie 5-7 proc., w każdym okręgu wystawią po jednym kandydacie, a wyborcy czujący związek z daną partią oddadzą na niego to jest wysoce prawdopodobne, że każdy z koalicjantów po ogłoszeniu wyników z radością skonstatuje, że ma co najmniej 25 posłów - oczywiście kosztem PO.
   W wyborach do PE kandydaci SLD włożyli do wspólnego kotła 16 proc. głosów, a wyjedli z niego 23 proc. mandatów. PO może się przed takim scenariuszem bronić, wyciskając na koalicjantach to, że każdy z nich nie wystawi żadnego kandydata w co najmniej połowie okręgów wyborczych. Po pierwsze jednak, koalicjantom trudno będzie się na to zgodzić, musieliby zakomunikować akty­wistom swoich partii, że w połowie Polski mają być mięsem armat­nim, dzięki wykrwawieniu którego politycy PO obejmą poselskie mandaty. Po drugie zaś, takie polityczne ustalenie jest wątpliwe ze względu na maksymalizację wyniku wyborczego całej koalicji. W okręgach, w których ewentualni koalicjanci PO nie wystawią kandydatów, ich aktyw palcem o palec nie stuknie w kampanii wy­borczej, a znaczna część wyborców „partyjnych” może po prostu zostać w domach, bo dla nich uogólniony antypisizm to za mało - chcieliby głosować na swojego. To są wszystko trudne, drama­tyczne i obarczone wysokim ryzykiem niepewności decyzje, które będą musieli podjąć twórcy koalicyjnego lub niekoalicyjnego przekładańca. Nie należy im pochopnie zarzucać ambicjonerstwa, krótkowzroczności czy partyjniactwa. Nic dziwnego, że układanie przekładańca idzie jak po grudzie - przy tej skali niepewności i ry­zyka inaczej być nie może.

Jest jednak jedna partia, której przywódca działa poza granicami racjonalności politycznej. To Wiosna z Robertem Biedroniem. Uzyskała w wyborach do PE 827 tys. głosów. Jeśli dodać do tego 169 tys. głosów partii Razem, to rozwiązanie narzucało się samo wzięcie przez Wiosnę na listy bliskich ideowo razemowców gwa­rantowało około miliona zdeterminowanych ideologicznie wy­borców, czyli wejście do Sejmu nawet przy frekwencji sięgającej 60 proc. Początkowo Robert Biedroń opowiedział się za startem samodzielnym, ostatnio zmienił zdanie. Jeżeli jest w tym jakaś racjonalność, to pozapolityczna, Stąd w środowiskach lewicowych głosy typu: „Robert, zakpiłeś z nas wszystkich”.
   Decyzje opozycyjne o koalicjach i układaniu list będą zatem „opowieścią idioty pełną wściekłości i wrzasku”, nie dlatego, że po­lityków opozycyjnych mamy szczególnie głupich, ale dlatego, że taką pułapkę zastawiła rzeczywistość. Sorry, taki mamy klimat.
Ludwik Dorn

Na dnie

Jedną z pierwszych decyzji przyszłego rządu - wszyst­ko jedno jakiego - powin­na być likwidacja Polskiej Fundacji Narodowej. Twór ten powołano w końcu 2016 r., pod parasolem premier Szydło, jest on oczkiem w głowie wicepremiera Gliń­skiego. Pomysł mógł się narodzić na styku Ministerstwa Kultury oraz środowiska Reduty Dobrego Imienia - Ligi Przeciwko Zniesławieniom.
   Kręgi patriotyczne w Reducie i w rządzie Szydło posta­nowiły utworzyć Polską Fundację Narodową do promocji i obrony dobrego imienia i wizerunku naszego kraju. PiS żywi kompleks brzydkiego kaczątka, jest bardzo wyczulony na punkcie reputacji Polski, nasze ambasady monitorują media na całym świecie, ambasadorowie piszą sprostowa­nia i listy protestacyjne. Fundację wzięło na swój garnu­szek, a właściwie na srebrną tacę, państwo, czyli my. Około 20 spółek Skarbu Państwa, z Orlenem, Lotosem itp., „spon­tanicznie postanowiło” przez 10 najbliższych lat wpłacać na Fundację miliony, w ten sposób już pierwszy budżet wyniósł 100 mln, a obecnie mówi się już o 400 mln. Fun­dacja urodziła się ze srebrną łyżeczką w ustach.
   Pierwszy zarząd stanowili sami swoi: prezes Cezary Jurkiewicz, przewodniczący Klubu Radnych PiS w War­szawie, pomysłodawca ochrony prezesa Kaczyńskiego w czasie miesięcznic; Antoni Kolek, dyrektor w ZUS (ustą­pił w 2017 r. z powodu zarzutów nielegalnego wyprowa­dzania danych z ZUS), i last but not least Maciej Świrski, znany jako bloger „Szczur biurowy", inicjator wielu akcji patriotycznych, takich jak zwalczanie filmu „Ida” lub po­zbawienie prof. Jana Tomasza Grossa wysokiego odzna­czenia państwowego. W tamtym czasie współpracował z prof. Andrzejem Zybertowiczem, doradcą prezydenta Dudy, i z samym ministrem Glińskim, który powołał go na swojego doradcę.
   Pod tym kierownictwem (po którym dzisiaj nie ma już śladu, w ciągu 2,5 lat władze zmieniały się kilkakrotnie) Fundacja kroczyła od kompromitacji do kompromitacji. Najgłośniejszą była pierwsza akcja Sprawiedliwa Polska, która za miliony złotych ustawiła w całym kraju banery zniesławiające polski wymiar sprawiedliwości, w szcze­gólności stan sędziowski, który karmi się kradzioną kieł­basą. Był to wielomilionowy wkład w „dobrą zmianę”, niemający nic wspólnego z zadaniami statutowymi PFN. Jak może mieć dobre imię kraj, w którym sędziowie krad­ną spodnie? Sąd uznał akcję za bezprawną, ale tego jadu, który wylano na polskich sędziów, nie udało się usunąć. Przydał się w wyborach.
   Fundacja zamierzała kontynuować kampanię za grani­cą, czyli szkalować polskich sędziów w świecie. „Aby nasz przekaz był zrozumiały nie tylko w kraju, ale i za granicą - mówił Świrski - musimy posługiwać się idiomem języ­kowym i kulturowym, którym posługują się nasi odbior­cy. Dlatego zaangażowaliśmy firmę White House Writers Group w Waszyngtonie, która będzie nam doradzać w za­kresie komunikacji idiomatycznej”. Jak wykazano w reje­strach amerykańskich, komunikacja idiomatyczna kosz­tuje nas 45 tys. dol. (ok. 165 tys. zł) miesięcznie.
   Drugą głośną kompromitacją okazał się planowany rejs Mateusza Kusznierewicza używanym jachtem wyścigowym made in USA, suto za­datkowanym w stoczni francuskiej, gdzie był przemalowany na nasze barwy narodowe. Rejs sławnego olimpijczyka miał trwać co najmniej dwa lata, a jacht miał rozsławiać nasz kraj wokoło stu portach na świe­cie. Z czasem doszło do konfliktu na tle finansowym, PFN rozwiązała umowę z kapitanem, powołano nowego, a jacht ze złamanym masztem czeka w jednym z portów USA.
   Inną inicjatywą Fundacji jest luksusowy album (ponad 200 stron na kredowym papierze) z okazji stulecia odzy­skania niepodległości oraz ku pamięci JP II. Edycja jest limitowana i przeznaczona dla VIP-ów, otrzymali go m.in. ministrowie, senatorowie, a także prezydenci i premierzy państw UE, senatorowie amerykańscy i inne grube ryby.

Działalność Fundacji od początku jest przedmiotem krytyki mediów wszelkiej maści politycznej. Jest ich już pełna szuflada. „Polska Fundacja Nieudaczników” pisali w obszernym artykule autorzy „Wprost”. „Dla menedżerów, przedsiębiorców, pracowników korpora­cji, ludzi związanych z biznesem, pierwsze zetknięcie z Polską Fundacją Narodową jest szokiem. Poraża ich przede wszystkim brak kompetencji” - czytamy.
   Tadeusz Jasiński („NIE”) opisuje frajdę dygnitarzy z oka­zji (innego) Rejsu Niepodległości „Daru Młodzieży”, spon­sorowanego przez Ministerstwo Gospodarki Morskiej oraz Orlen, Tauron i inne. Fragmenty: „maj 2018 r., »Dar Młodzieży« popłynął do Tallina, gdzie czekał stęskniony mini­ster Marek Gróbarczyk. (Ten sam, który przekopuje Mierzeję Wiślaną za miliard złotych - przyp. aut.). Sierpień 2018r., Kapsztad: statek wita minister Gróbarczyk. Październik 2018 r., Singapur: w porcie czeka Gróbarczyk. Listopad 2018 r.: Osaka, wiceminister Anna Moskwa: „Specjalnie na tę okazję władze japońskie podświetliły budynki oceana­rium, diabelskie koło, »Dar Młodzieży« na biało-czerwone barwy”. 22 stycznia 2019 r., Panama: oczekuje min. Gró­barczyk. Luty 2019 r., Miami: jest dwóch wiceministrów. Marzec 2019 r., Londyn: załogę wita min. Gróbarczyk”.
   Łukasz Warzecha, znany publicysta konserwatywny, pisał w artykule „Wizerunkowy Gang Olsena” („Do Rze­czy”): „PFN skonstruowała swoje przesłanie jak Radio Erywań z serii peerelowskich dowcipów. Jedno z haseł kampanii Sprawiedliwe Sądy mówiło np. o pedofilu, którego miał wypuścić sąd w Świdnicy. Tymczasem chodziło o sąd we Wrocławiu, i nie wypuścił go, ale próbował znaleźć zakład zamknięty, gdzie przestępca, chory na stwardnienie rozsiane, mógłby być leczony. Takiego zakładu nie znaleziono (...)”.
    „Jest w tym wszystkim jeden niezgłębiony aspekt: posta­wa wicepremiera Glińskiego. Z niespożytym uporem broni sprawy ewidentnie przegranej. PFN pod obecnym zarządem w sensie wizerunkowym jest martwa” - kończy Warzecha.
   Czy nie czas, żeby na mostku kapitańskim stanął pro­kurator i wziął kurs na niegospodarność, zanim Fundacja pójdzie na dno razem z naszymi pieniędzmi?
Daniel Passent

Tylko pierś została

Koncert się odbył w Kato­wicach. Genialny. Wyko­nawcy już wcześniej znani z licznych osiągnięć, bez trudu przeszli samych sie­bie. Publiczność też. Były burze braw i kaskady śmiechu, a gawędy o biało-czerwonym kapturku tak urzekające, że niech się bracia Grimm (Niemcy zresztą) spalą ze wstydu.
   Wiarygodność niesie nas na skrzydłach - rozpływał się nad sobą i swoim rządem Mateusz, mistrz tragifar­sy. Chyba na skrzydłach nielotów. Strusie na przykład już u nas są. Aha, i bursztyn. Premier go odkrył, zdziwiony i zachwycony, kiedy zaczął wyrzynać las na Mie­rzei Wiślanej. Takie mam szczęście, że aż boję się pomyśleć, co znajdę, gdy ruszymy z budową Centralne­go Portu Lotniczego - powiedział Morawiecki. Nic pan nie znajdzie, bo przecież dobrze pan wie, że PiS-u nie interesuje budowanie czego­kolwiek. Interesuje was tylko zagar­nianie państwa. Mediów, instytucji kultury, całego wymiaru sprawiedliwości, no i samo­rządów. Zaczęło się od pl. Piłsudskiego w Warszawie, teraz Gdańskowi - w majestacie pisowskiego prawa - ukradziono Westerplatte. No, Wrocław, pucuj ty rynek, żeby był wysprzątany, gdy przyjdą zabierać. A przyjdą, najbliższy termin to 75. rocznica powrotu miasta do Polski. Władza - tak się ten narkotyk nazywa. Banalne, ale niestety prawdziwe.
   Katowicki koncert trwał. „Wicher dobrej zmiany prze­wiał Polskę, i to jak przewiał! Teraz miliony Polaków mogą wreszcie oddychać pełną piersią” - zachłysty­wał się wybitny filozof, który najwyraźniej głowę ma pełną szarych komórek do wynajęcia. Oddychać peł­ną piersią? I co, wdychać smród i dym z zasiarczonego rosyjskiego węgla? A może jeszcze klepać się po udach z radości, że z powodu krętactw rządu stracimy kilka miliardów euro dotacji UE na walkę ze smogiem? Jak czytam, dostaliśmy ultimatum: albo wymianę pieców na węgiel przekażemy samorzą­dom i bankom komercyjnym, albo Unia pieniędzy nie da, bo zmarnuje je Ministerstwo Środo­wiska. No i czy trzeba tłumaczyć, dlaczego premier Morawiecki woli żur od belgijskich frytek i Timmermansa?
   Przewietrzonemu przez życzliwy huragan wicepre­mierowi Gowinowi nie chodziło też chyba o tysiące chorych, bo ci z trudem łapią powietrze, przewożeni z kolejnych zamykanych szpitali do innych, przepeł­nionych po brzegi, z jedną czwartą medycznej obsady. Rząd chełpi się, że zwiększa nakłady na służbę zdrowia. A naprawdę to my sobie sami zwięk­szamy, płacąc wyższe składki.
   Kolejni beneficjenci „dobrej zmia­ny”, uczniowie znaczy też mogą od­dychać pełną piersią. Szczególnie ci, którzy nie dostali się do szkół średnich - im tylko ta pierś została. I pamięć o byłej minister edukacji Zalewskiej, rozpartej dziś w unijnym fotelu nawet wtedy, gdy grają „Odę do radości”. Tłumaczyła, że nie musiała wstawać, bo Polska nie podpisała deklaracji uznającej pieśń za hymn UE. Natomiast wicepremier Jacek Sasin wyjaśnił: „To żadna demonstracja. Czasem się zdarza, że człowiek zajęty rozmową zbyt późno się zorientuje, że dzieje się wokół niego coś ważnego”. Niby drobiazg, a ile bełkotu .

Na szczęście żadne czarne chmury nie przesłoniły w Katowicach słów jedynego stróża prawdy i miłości ojczyzny: Zostaliśmy wyspą wolności i dlatego jesteśmy tak cenni dla współczesnego świata. Musimy iść drogą „dobrej zmiany”, bo innej dla Polski nie ma.
   Przez 44 lata Peerelu wmawiano nam to samo - nie ma innej drogi. Bardzo jestem ciekaw, czy dziś opozy­cja znajdzie w sobie tyle siły i mądrości, by wspólnie upomnieć się o swoją drogę - do zupełnie innej Polski.
Stanisław Tym

2 komentarze: