Program PiS można streścić w zdaniu: obiecać wszystko,
byle rządzić
PiS wie, jak z pomocą
transferów socjalnych wygrać wybory, ale nie ma pomysłu na Polskę. I nie dba o
pokolenia, które na 500 plus muszą zapracować.
Jarosław Kaczyński podczas sobotniej konwencji PiS w
Katowicach zapowiedział, że „przygotuje program wyborczy”, co wprowadziło w
lekką konsternację telewizję rządową. Oznaczało bowiem, że partia go nie ma. A
przecież od dłuższego czasu przekonywała swojego widza, że programem dysponuje,
a brakuje go opozycji. W sukurs propagandystom z TVP już następnego dnia
przyszedł sam Kaczyński, który stwierdził „z całym zdecydowaniem”, że program
został zrealizowany, za co podziękował byłej premier Beacie Szydło oraz
obecnemu premierowi Mateuszowi Morawieckiemu.
Obietnice obliczone
na sukces
Według zapewnień premiera czteroletnie rządy PiS są
pasmem dynamicznego rozwoju. Jednak jako dowód, że państwo się modernizuje i
staje lepsze do życia, wymienił dwie polityczne fantasmagorie: Centralny Port
Komunikacyjny, który nie wiadomo, kiedy powstanie, i przekopanie Mierzei
Wiślanej – inwestycję efektowną, lecz kontrowersyjną.
Za to chwilę wcześniej w panelu poświęconym sztandarowemu
programowi PiS – 500 plus – była minister ds. rodziny Elżbieta Rafalska
przyznała, że nie spełnił on pokładanych w nim nadziei, jeśli chodzi o
powstrzymanie spadku urodzeń w Polsce.
Przypomnijmy więc, że podczas wyborów w 2015 r. Beata Szydło
ostro protestowała, by nie traktować 500 plus w kategoriach kiełbasy wyborczej.
Był przedstawiany jako program prorozwojowy – inwestycja w dzieci, które będą
pracować dla przyszłych pokoleń. Teraz okazało się, że wcale tak nie jest, a
skrojony został wyłącznie po to, by PiS rządził.
Po czterech latach sprawowania rządów PiS można stwierdzić,
że świetnie udało mu się przeprowadzić niemal wszystkie te programy, które
pozwoliły partii zdobyć i zachować władzę. Ba, jest pierwszym w dziejach III
Rzeczypospolitej ugrupowaniem, które tak się boi wygranej i zemsty opozycji, że
zwiększając transfery socjalne, ryzykuje w momencie ewentualnego kryzysu
finansową katastrofę państwa. Taki charakter miała „piątka Kaczyńskiego” zgłoszona
przed wyborami do Parlamentu Europejskiego jako kiełbasa wyborcza mająca
przynieść sukces także w wyborach parlamentarnych. Te obietnice były tak hojne,
że przeraziły nawet byłą już minister finansów Teresę Czerwińską.
PiS-owska lista
wstydu
Spójrzmy na programy, dzięki którym Polska miała się
modernizować, a życie obywateli stać się prostsze. Wszystkie poniosły
spektakularną porażkę. Przypomnijmy najważniejsze:
– Polska szkoła po reformach minister Anny Zalewskiej nie
tylko nie stała się lepsza, ale też jest powodem narastającego stresu uczniów,
którzy zderzyli się w liceach w podwójnym roczniku, oraz frustracji
nauczycieli, jeszcze bardziej przeciążonych i wciąż źle opłacanych.
– Reforma sądownictwa, sztandarowy projekt PiS, miała
przynieść zmiany korzystne dla „zwykłego człowieka”. Kończy się międzynarodową
kompromitacją, a czas oczekiwania na wyroki wydłużył się tak znacząco, że
Ministerstwo Sprawiedliwości ukryło statystyki.
– Dramatycznie pogarsza się sytuacja w służbie zdrowia:
lekarze są przepracowani, szpitale i oddziały zamykane, a smutnym symbolem
czasów „dobrej zmiany” stał się zgon pacjenta po wielogodzinnym oczekiwaniu na
szpitalnym oddziale ratunkowym.
– W ciągu czterech lat rządów PiS w Polsce nie powstał ani
jeden kilometr autostrady, a inwestorzy schodzą z budów.
– PiS odwrócił reformę emerytalną i do reszty zlikwidował
OFE. Natomiast nie ma pomysłu, co zrobić z narastającym deficytem Zakładu
Ubezpieczeń Społecznych.
– Premier Morawiecki zapowiedział pogoń Polski za krajami
Zachodu: Hiszpanią, Włochami, a potem Niemcami. Ale życie Polaków od trzech lat
przestało się wydłużać (średnia to 77,4 roku, a np. w Szwecji – 82 lata),
wzrasta spożycie alkoholu (11
litrów na głowę mieszkańca jak w czasach stanu
wojennego). Polska jest w czołówce krajów z największą liczbą samobójstw wśród
dzieci. Co roku smog truje kilkanaście tysięcy Polaków, tymczasem z winy rządu
Polska straciła miliardy euro z unijnego programu „Czyste powietrze”.
– TVP i wszystkie anteny Polskiego Radia stały się parodią
nie tylko mediów publicznych, ale również mediów w ogóle. Coraz bardziej
przypominają propagandowe biuletyny partyjno-rządowe z czasów PRL, co
dostrzegają już nawet sympatycy PiS.
– Wbrew zapowiedziom premiera ze stoczni w Szczecinie nie
wypłynął wielki prom i nic nie wskazuje, aby na polskich ulicach pojawiło się
milion samochodów elektrycznych zapowiedzianych w „Planie odpowiedzialnego
rozwoju”. Trudno też traktować poważnie zapowiedzi wiceministra Piotra
Naimskiego, że do 2040 r. powstanie w Polsce sześć reaktorów jądrowych.
– Polska miała być polem wielkich inwestycji, ale na razie
przodujemy w sprowadzaniu śmieci.
– Z kraju, który w ciągu kilkunastu lat członkostwa w Unii
Europejskiej wypracował sobie pozycję lidera wśród nowych członków i którego głos
poważnie liczył się w europejskiej debacie, Polska staje się państwem
nieistotnym. Jej działania są mało zrozumiałe i coraz bardziej nieobliczalne. I
ciągle nie objawił się ów „świetny prawnik, który przygotuje nowy traktat
europejski”, co zapowiedział prezes Kaczyński.
– Zamiast zrównania dopłat do rolnictwa z dopłatami krajów
zachodnich w tej branży od dwóch lat narasta kryzys.
– I rzecz, która najbardziej mnie martwi: nie wszedł w życie
plan odbudowy zamków kazimierzowskich w Jurze Krakowsko-Częstochowskiej, którą
premier Mateusz Morawiecki zapowiadał 1 lipca 2017 r. w Przysusze.
Okradanie
przyszłych pokoleń
Oprócz narastającego fiskalizmu, upartyjnienia państwa i
atakowania wszelakich enklaw samorządności PiS nie udało się rozwiązać żadnego
z istotnych polskich problemów. Program modernizacji państwa albo nie został
zrealizowany, albo w ogóle nie istniał. W każdym razie był chaotyczną
improwizacją obliczoną wyłącznie na efekt propagandowy.
Czy jednak jesteśmy skazani na sytuację cywilizacyjnego
regresu? Po wyborach do Parlamentu Europejskiego, gdy po raz kolejny okazało
się, że emerytura plus oraz zapowiedzi kolejnych transferów socjalnych
zwiększyły grono zwolenników PiS, Paweł Musiałek z Klubu Jagiellońskiego
opublikował głęboko pesymistyczny esej pod znamiennym tytułem „Koniec polskiej
transformacji”. Przekonująco udowadniał, że PiS unieważnił podstawowy do tej
pory paradygmat myślowy społeczeństwa po 1989 r. – przekonanie o konieczności
wysiłku w dziele budowy nowoczesnej Rzeczypospolitej dla siebie i przyszłych
pokoleń. Dziś współczesne pokolenie, które do niedawna rzeczywiście pracowało w
imię pokoleń przyszłych, skutecznie je okrada, wychodząc z założenia: „Nam się
te pieniądze po prostu należą”.
Pozostaje pytanie, czy jesteśmy skazani na ten determinizm.
Wbrew pozorom to, że wszyscy otrzymują 500 plus, a opozycja deklaruje, że tych
pieniędzy nie odbierze, stwarza nową sytuację. Bo szanse w tej rywalizacji
wyrównują się, gdyż nikt nie może już zadeklarować więcej, ponieważ grozi to
katastrofą finansów publicznych.
Pytania do
konsumentów kiełbasy wyborczej
Dotychczasowe zmiany i wypłaty socjalnej kiełbasy
odbywają się kosztem jakości usług publicznych. Pytania do korzystających z 500
plus muszą być powiązane z problemami, które mogą dotknąć zarówno ich, jak i
ogół Polaków, także tych, którzy tej gratyfikacji nie otrzymują:
– Czy 500 plus pomoże w przypadku narastających zmian
klimatycznych w Polsce, którym rząd nie chce się przeciwstawiać.
– Czy 500 plus pomoże w przypadku poważnej choroby, gdy nie
będzie miejsca w szpitalu albo lekarza, który mógłby pomóc.
– Czy 500 plus pomoże, gdy władza sądownicza pozostanie w
bałaganie, a źle opłacani urzędnicy przestaną wydawać decyzje.
– Co zrobić w sytuacji, gdy pieniądze ze względu na rosnącą
i częściowo ukrytą inflację tracą wartość i 500 plus niedługo może spaść do
poziomu 450 plus?
PiS nie przedstawił do tej pory żadnej oferty usprawnienia,
lepszego zorganizowania państwa, poprawy usług publicznych oraz zwiększenia
szans obywateli na dostęp do edukacji, kultury i sportu. Jeśli nie w tych, to w
następnych wyborach wygra ugrupowanie, które przedstawi Polakom atrakcyjną
ofertę, jak pieniądze z transferów socjalnych sensownie wydać w kraju.
Paweł Wroński
Minus plus
Pojechali nasi dziennikarze na konwencję
programową PiS do Katowic, żeby zobaczyć i posłuchać, jak partia władzy
przygotowuje się do zwycięstwa wyborczego. Dopiero po odsączeniu monumentalnego
samochwalstwa, także tych wszystkich „zobowiązań do jeszcze bardziej wytężonej
pracy dla ojczyzny'” (prawdziwy cytat z prezesa), czy pompatycznych zaklęć
(„jesteśmy dziś wyspą wolności, wartością dla całego świata”) można było
odgrzebać główny przekaz.
W triumfującej, coraz bardziej otłuszczonej partii władzy
Jarosław Kaczyński próbował znowu wzniecić ogień i bezwzględność rewoLucji.
Stąd komunikat, że rozpoczynająca się kampania wyborcza nie będzie zwyczajną
rywalizacją polityczną, ale starciem z „ofensywą zła” .To zaś moralnie
usprawiedliwia sięgnięcie po wszelkie środki i wszelkie dostępne zasoby, po
każde oskarżenie, wymaga twardości i mobilizacji. Czołowi działacze partii
chętnie podejmowali ten rewolucyjny ton: największy aplauz, oprócz kpin z
opozycji, wzbudzały deklaracje ochrony Polski przed atakami (potężnych
oczywiście) niszczących ideologii czy wezwania (zgromadzonej w Katowicach elity
władzy) do obrony prostych ludzi przed arogancją i pogardą elit. W sumie:
polityczny teatr, ważniejszy dla uczestników niż widzów.
Zaskoczonych, że tym razem w Katowicach PiS
nie obiecał żadnej nowej pięćsetki, można uspokoić, że jeśli tylko
przedwyborcze sondaże się zachwieją, we wrześniu na stół rzucone zostaną kolejne
pieniądze. Uporczywa plotka głosi, że może to być np. „kieszonkowe plus”, czyli
po 500 zł dla młodych ludzi, 18-26lat, którzy w poprzednich wyborach w 70 proc.
w ogóle nie głosowali. Na razie zostali zwolnieni z PIT, ale nie wiadoma, jak na
taki warunkowy bonus zareagują. A to ogromny, bezcenny rezerwuar głosów. Istota
planu politycznego PiS pozostaje wciąż ta sama: wygrać wybory i utrzymywać
społeczne poparcie dzięki odpowiednio rozłożonym bezpośrednim wypłatom (nazywanym
transferami socjalnymi), którym towarzyszy „plus”, czyli dostarczany w pakiecie
ideologiczny naddatek, Ten plus to projekt państwa kontrolowanego przez jeden
ośrodek władzy; to odwołanie się do szczególnej misji historycznej PiS (dużo
tego było na katowickich panelach); do wykraczającej poza konstytucję „woli
narodu”, wreszcie „stanowiącego istotę polskości” katolickiego dziedzictwa.
Taki specyficzny współczesny miks sanacji z endecją. Części społeczeństwa to
nawet pasuje lub jest kompletnie obojętne, części zdecydowanie nie.
Ta duża część, której „plus PiS” nie
pasuje, ma na 100 dni przed wyborami poważny kłopot, bo brak jej własnej,
silnej reprezentacji politycznej. A raz zaprowadzony ustrój „demokratury”
będzie się samoutrwalał, wzmacniał i powielał w kolejnych, coraz mniej
konkurencyjnych wyborach. Więc sytuacja jest dramatyczna, co jednak jakoś słabo
przebija w sojuszniczych rozmowach. Ostatnio znów wszyscy sobie grożą, że pójdą
do wyborów osobno, czyli na rzeź. PSL goni za swoim elektoratem, który w
większości przeszedł już do PiS, i wygląda na to, że część działaczy też już
dojrzewa, aby tam pójść. W liberalnym SLD, który przez dekady grał rolę lewicy,
wizja łączenia się z młodzieżową lewicą Razem czy Wiosny musi budzić panikę - i
vice versa. Więc PO też na razie nie ma wyboru: rusza w tym tygodniu z własną
konwencją programową i „będzie kontynuować rozmowy”. Ludwik Dorn, doświadczony
praktyk, zauważa, że w świecie partyjnej polityki nie decyduje bynajmniej
chłodna komentatorska racjonalność, ale żywe osobiste emocje i twarde rachuby,
także finansowe, więc żeby się nie denerwować i dać jeszcze opozycyjnym
politykom trochę czasu.
Na tzw. programy też będziemy musieli
jeszcze parę tygodni poczekać. I PiS, i PO mówią o końcu sierpnia, żeby
jeszcze czymś siebie nawzajem i wyborców zaskoczyć; programy SLD i PSL mają
taką wagę jak sondażowe poparcie tych partii, więc raczej niewielką, Z tym że
PSL dało się PiS-owi zagonić do kojca z napisem LGBT i główny dziś punkt
programu tej 100-letniej partii to radykalny „gejosceptycyzm”. W ogóle
eksponowany i intensywnie rozgrywany przez PiS temat LGBT dobrze byłoby w tej
kampanii jak najszybciej zdjąć z agendy (np. jednoznaczną obietnicą PO
wprowadzenia w przyszłości związków partnerskich), bo jest poza nim ze sto
innych, fundamentalnych dla przyszłości Polski wyzwań, o których prawie się nie
rozmawia. A warto, co powtarzamy, samemu wybrać pole starcia. To z kolei
oznacza, że program opozycji, bez względu na to, w jakiej konfiguracji pójdzie
ona na wybory, musi odnosić się nie do propagandowych wrzutek, ale - i to
twardo - do realiów pisowskiej władzy.„Komponent antyPiS”, jeśli już go tak
nazywać, to powinna być główna część kampanijnego przekazu opozycji. Tak
oczekiwany „program pozytywny” nie wymaga bynajmniej męczącego wymyślania:
właściwie każdy segment państwa aż prosi się o pilną diagnozę i choćby zarys
programu naprawczego - do wyboru, do koloru dla każdej partii
Parę tylko przykładów, o czym opozycja musi
mówić dzień za dniem Ze w szkołach mamy dramat podwójnego rocznika, regres
programowy, brak nauczycieli; że w sądach - dezorganizacja, wydłużenie
terminów, groźba podważenia przez TSUE wszystkich nowych nominacji
sędziowskich; służba zdrowia - kolejki, brak pieniędzy, wciąż te same
niezrealizowane obietnice; gospodarka - wzrost napędzany głównie konsumpcją,
stagnacja inwestycji, przyrost długu publicznego o 100 mld zł, dyrdymały planu
Morawieckiego, czyli mityczne promy, milion elektrycznych aut, 100 tys.
mieszkań plus, 8 elektrowni jądrowych, w praktyce - zero nowych autostrad przez
trzy lata. W relacjach z Europą - marginalizacja polityczna, żadnych ważnych
stanowisk, możliwe obcięcie funduszy wskutek naruszeń praworządności; ochrona
środowiska - brak programu odchodzenia od węgla, paraliż inwestycji w
odnawialne źródła energii, Polska śmietnikiem Europy. A TVP a wojsko, a „ dojne
spółki Skarbu Państwa”, a wojna z samorządami? Jeśli o tym nie będzie mowy, to
nie wiadomo, po co opozycja chce zastąpić PiS.
Być może stan państwa rzeczywiście nie obchodzi większości
wyborców, którzy stali się równie cyniczni jak politycy PiS, ale może trzeba
ich najpierw przekonać, że nie jest tak, jak PiS opowiada na partyjnych
zjazdach. Zostało 100 dni.
Opowieści pełne złości
Na konwencji PiS w
Katowicach prezes Kaczyński ogłosił, że w wyborach do parlamentu chodzi o to,
by„powstrzymać ofensywę wielkiego zła”. Wiceprezes Brudziński poinformował
natomiast dziennikarzy, że listy kandydatów na posłów PiS są już „na biurku
prezesa” i niedługo władze partii je zatwierdzą.
W tym samym mniej więcej czasie PSL
obwieścił, że po stronie opozycji powinny wystawić listy dwa bloki: centrowy,
chadecki z PSL, oraz lewicowy, i że jest otwarty na rozmowy z PO o koalicji,
ale bez lewicy. PO odpowiedziała, że PSL jest dla niej naturalnym partnerem,
ale rozmawiać będzie o jak najszerszej koalicji sił demokratycznych, czyli z
lewicą włącznie. Inna demokratyczna i lewicowa siła, czyli SLD, nieco wcześniej
uchwaliła w referendum, że partia ta pójdzie do wyborów w koalicji, ale nie
uchwaliła, z kim ta koalicja ma być. Jeszcze inna progresywna: i demokratyczna
siła ustami swego lidera Roberta Biedronia obwieściła, że jak dla niej to
szeroka koalicja może być, a może być też lewicowa.
Już pojawiły się
komentarze, że PiS pozostawia opozycję w tyle, urządza konwencje programowe i
dopina listy wyborcze, a po drugiej stronie nie wiadomo, kto z kim, czy w ogóle
i na jakich zasadach. Przewiduję, że ten lament będzie narastał, a nawet
sprzyjający opozycji publicyści i komentatorzy będą, ku uciesze pisowskich
propagandzistów, wylewać żale i dawać ujście rozgoryczeniu na opozycję w ogóle
i na tworzące ją partie - że oni nie mogą się zdecydować, a pisowski walec się
rozpędza. Ja lametować nie zamierzam, bo warto iść za radą Barucha Spinozy z
„Traktatu politycznego”: „Gdy o sprawy ludzkie chodzi, nie należy płakać,
śmiać się lub oburzać, ale rozumieć”.
W wyborach z 2015 r. postanowienie
prezydenta o ich zarządzeniu ukazało się 17 lipca, a dzień później było
wiadomo, że PiS bierze na listy kandydatów z minipartyjek Jarosława Gowina i
Zbigniewa Ziobry, a SLD zawiązuje koalicję z lewicowym drobiazgiem, ale nie z
partią Razem, która wystawia własne listy.
Tak było cztery
lata temu, a teraz jest inaczej, a to dlatego, że rzeczywistość polityczna,
czyli wyniki wyborów do Parlamentu Europejskiego, nie dała kierownictwom
partii opozycyjnych wyraźniejszych wskazówek, co czynić. Kaczyński ma łatwo;
rzeczywistość mu podpowiedziała: „tak trzymać”, to i trzyma, ogłaszając obronę
przed ofensywą zła. Gorzej mają kierownictwa zastępów szatańskich. I nie chodzi
tylko o pytanie, co czynić, by wygrać z „dobrą zmianą”. To pytanie ważne, ale
nie najważniejsze.
Najważniejsze z
punktu widzenia kierownictw partyjnych jest pytanie, co czynić, żeby po
wyborach nadal być kierownictwem.
A praktycznie oznacza to, że jeśli w tej kadencji miało się
klub poselski, to po wyborach nie może być on mniejszy niż przed nimi (w
przypadku PO - 155 posłów, a PSL - 15); jeśli zaś w Sejmie klubu nie było
(przypadek SLD i Wiosny), to po wyborach ma być, do czego potrzeba minimum 15
posłów. I na tym polega problem, a jest to przede wszystkim problem PO i
Grzegorza Schetyny.
Z racji specyfiki
ordynacji wyborczej do Sejmu, w której głosuje się na listę, oddając głos na
konkretnego kandydata, płatnikiem niezrównoważonej siły uczestników koalicji
jest zawsze największa partia. W 2014 r. PO, idąc w wyborach do Parlamentu
Europejskiego, samodzielnie zdobyła 19 mandatów, a w tym roku pod szyldem
Koalicji Europejskiej - 14. Pozostałe 8 przypadło SLD i PSL.
W wyborach do
Sejmu, gdzie okręgów wyborczych jest więcej (41 w porównaniu z 13 w wyborach do
PE), problem staje się dużo poważniejszy, bo w okręgach bardziej mandatodajnych
(metropolie), by uzyskać mandat z listy, która zebrała ponad 25 proc. głosów,
wystarczy, by dany kandydat dostał 3,5-7 tys. wskazań, a w okręgach mniej
mandatodajnych: 7-11 tys. Jeśli zatem ewentualni koalicjanci PO, których
własny potencjał wyborczy mieści się w przedmie 5-7 proc., w każdym okręgu
wystawią po jednym kandydacie, a wyborcy czujący związek z daną partią oddadzą
na niego to jest wysoce prawdopodobne, że każdy z koalicjantów po ogłoszeniu
wyników z radością skonstatuje, że ma co najmniej 25 posłów - oczywiście
kosztem PO.
W wyborach do PE
kandydaci SLD włożyli do wspólnego kotła 16 proc. głosów, a wyjedli z niego 23
proc. mandatów. PO może się przed takim scenariuszem bronić, wyciskając na
koalicjantach to, że każdy z nich nie wystawi żadnego kandydata w co najmniej
połowie okręgów wyborczych. Po pierwsze jednak, koalicjantom trudno będzie się
na to zgodzić, musieliby zakomunikować aktywistom swoich partii, że w połowie
Polski mają być mięsem armatnim, dzięki wykrwawieniu którego politycy PO
obejmą poselskie mandaty. Po drugie zaś, takie polityczne ustalenie jest
wątpliwe ze względu na maksymalizację wyniku wyborczego całej koalicji. W
okręgach, w których ewentualni koalicjanci PO nie wystawią kandydatów, ich
aktyw palcem o palec nie stuknie w kampanii wyborczej, a znaczna część
wyborców „partyjnych” może po prostu zostać w domach, bo dla nich uogólniony
antypisizm to za mało - chcieliby głosować na swojego. To są wszystko trudne,
dramatyczne i obarczone wysokim ryzykiem niepewności decyzje, które będą
musieli podjąć twórcy koalicyjnego lub niekoalicyjnego przekładańca. Nie należy
im pochopnie zarzucać ambicjonerstwa, krótkowzroczności czy partyjniactwa. Nic
dziwnego, że układanie przekładańca idzie jak po grudzie - przy tej skali
niepewności i ryzyka inaczej być nie może.
Jest jednak jedna partia, której przywódca
działa poza granicami racjonalności politycznej. To Wiosna z Robertem
Biedroniem. Uzyskała w wyborach do PE 827 tys. głosów. Jeśli dodać do tego 169
tys. głosów partii Razem, to rozwiązanie narzucało się samo wzięcie przez
Wiosnę na listy bliskich ideowo razemowców gwarantowało około miliona
zdeterminowanych ideologicznie wyborców, czyli wejście do Sejmu nawet przy
frekwencji sięgającej 60 proc. Początkowo Robert Biedroń opowiedział się za
startem samodzielnym, ostatnio zmienił zdanie. Jeżeli jest w tym jakaś
racjonalność, to pozapolityczna, Stąd w środowiskach lewicowych głosy typu:
„Robert, zakpiłeś z nas wszystkich”.
Decyzje opozycyjne
o koalicjach i układaniu list będą zatem „opowieścią idioty pełną wściekłości i
wrzasku”, nie dlatego, że polityków opozycyjnych mamy szczególnie głupich, ale
dlatego, że taką pułapkę zastawiła rzeczywistość. Sorry, taki mamy klimat.
Ludwik Dorn
Na dnie
Jedną z pierwszych decyzji przyszłego rządu
- wszystko jedno jakiego - powinna być likwidacja Polskiej Fundacji
Narodowej. Twór ten powołano w końcu 2016 r., pod parasolem premier Szydło,
jest on oczkiem w głowie wicepremiera Glińskiego. Pomysł mógł się narodzić na
styku Ministerstwa Kultury oraz środowiska Reduty Dobrego Imienia - Ligi
Przeciwko Zniesławieniom.
Kręgi patriotyczne
w Reducie i w rządzie Szydło postanowiły utworzyć Polską Fundację Narodową do
promocji i obrony dobrego imienia i wizerunku naszego kraju. PiS żywi kompleks
brzydkiego kaczątka, jest bardzo wyczulony na punkcie reputacji Polski, nasze
ambasady monitorują media na całym świecie, ambasadorowie piszą sprostowania i
listy protestacyjne. Fundację wzięło na swój garnuszek, a właściwie na srebrną
tacę, państwo, czyli my. Około 20 spółek Skarbu Państwa, z Orlenem, Lotosem
itp., „spontanicznie postanowiło” przez 10 najbliższych lat wpłacać na
Fundację miliony, w ten sposób już pierwszy budżet wyniósł 100 mln, a obecnie
mówi się już o 400 mln. Fundacja urodziła się ze srebrną łyżeczką w ustach.
Pierwszy zarząd
stanowili sami swoi: prezes Cezary Jurkiewicz, przewodniczący Klubu Radnych PiS
w Warszawie, pomysłodawca ochrony prezesa Kaczyńskiego w czasie miesięcznic; Antoni
Kolek, dyrektor w ZUS (ustąpił w 2017 r. z powodu zarzutów nielegalnego
wyprowadzania danych z ZUS), i last but not least Maciej Świrski, znany jako
bloger „Szczur biurowy", inicjator wielu akcji patriotycznych, takich jak
zwalczanie filmu „Ida” lub pozbawienie prof. Jana Tomasza Grossa wysokiego
odznaczenia państwowego. W tamtym czasie współpracował z prof. Andrzejem
Zybertowiczem, doradcą prezydenta Dudy, i z samym ministrem Glińskim, który
powołał go na swojego doradcę.
Pod tym
kierownictwem (po którym dzisiaj nie ma już śladu, w ciągu 2,5 lat władze
zmieniały się kilkakrotnie) Fundacja kroczyła od kompromitacji do
kompromitacji. Najgłośniejszą była pierwsza akcja Sprawiedliwa Polska, która za
miliony złotych ustawiła w całym kraju banery zniesławiające polski wymiar
sprawiedliwości, w szczególności stan sędziowski, który karmi się kradzioną
kiełbasą. Był to wielomilionowy wkład w „dobrą zmianę”, niemający nic
wspólnego z zadaniami statutowymi PFN. Jak może mieć dobre imię kraj, w którym
sędziowie kradną spodnie? Sąd uznał akcję za bezprawną, ale tego jadu, który
wylano na polskich sędziów, nie udało się usunąć. Przydał się w wyborach.
Fundacja zamierzała
kontynuować kampanię za granicą, czyli szkalować polskich sędziów w świecie.
„Aby nasz przekaz był zrozumiały nie tylko w kraju, ale i za granicą - mówił
Świrski - musimy posługiwać się idiomem językowym i kulturowym, którym
posługują się nasi odbiorcy. Dlatego zaangażowaliśmy firmę White House Writers
Group w Waszyngtonie, która będzie nam doradzać w zakresie komunikacji
idiomatycznej”. Jak wykazano w rejestrach amerykańskich, komunikacja idiomatyczna
kosztuje nas 45 tys. dol. (ok. 165 tys. zł) miesięcznie.
Drugą głośną
kompromitacją okazał się planowany rejs Mateusza Kusznierewicza używanym
jachtem wyścigowym made in USA, suto zadatkowanym w stoczni francuskiej, gdzie
był przemalowany na nasze barwy narodowe. Rejs sławnego olimpijczyka miał trwać
co najmniej dwa lata, a jacht miał rozsławiać nasz kraj wokoło stu portach na
świecie. Z czasem doszło do konfliktu na tle finansowym, PFN rozwiązała umowę
z kapitanem, powołano nowego, a jacht ze złamanym masztem czeka w jednym z
portów USA.
Inną inicjatywą
Fundacji jest luksusowy album (ponad 200 stron na kredowym papierze) z okazji
stulecia odzyskania niepodległości oraz ku pamięci JP II. Edycja jest
limitowana i przeznaczona dla VIP-ów, otrzymali go m.in. ministrowie,
senatorowie, a także prezydenci i premierzy państw UE, senatorowie amerykańscy
i inne grube ryby.
Działalność Fundacji od początku jest
przedmiotem krytyki mediów wszelkiej maści politycznej. Jest ich już pełna
szuflada. „Polska Fundacja Nieudaczników” pisali w obszernym artykule autorzy
„Wprost”. „Dla menedżerów, przedsiębiorców, pracowników korporacji, ludzi związanych
z biznesem, pierwsze zetknięcie z Polską Fundacją Narodową jest szokiem. Poraża
ich przede wszystkim brak kompetencji” - czytamy.
Tadeusz Jasiński
(„NIE”) opisuje frajdę dygnitarzy z okazji (innego) Rejsu Niepodległości „Daru
Młodzieży”, sponsorowanego przez Ministerstwo Gospodarki Morskiej oraz Orlen,
Tauron i inne. Fragmenty: „maj 2018 r., »Dar Młodzieży« popłynął do Tallina,
gdzie czekał stęskniony minister Marek Gróbarczyk. (Ten sam, który przekopuje
Mierzeję Wiślaną za miliard złotych - przyp. aut.). Sierpień 2018r., Kapsztad:
statek wita minister Gróbarczyk. Październik 2018 r., Singapur: w porcie czeka
Gróbarczyk. Listopad 2018 r.: Osaka, wiceminister Anna Moskwa: „Specjalnie na
tę okazję władze japońskie podświetliły budynki oceanarium, diabelskie koło,
»Dar Młodzieży« na biało-czerwone barwy”. 22 stycznia 2019 r., Panama: oczekuje
min. Gróbarczyk. Luty 2019 r., Miami: jest dwóch wiceministrów. Marzec 2019
r., Londyn: załogę wita min. Gróbarczyk”.
Łukasz Warzecha,
znany publicysta konserwatywny, pisał w artykule „Wizerunkowy Gang Olsena” („Do
Rzeczy”): „PFN skonstruowała swoje przesłanie jak Radio Erywań z serii
peerelowskich dowcipów. Jedno z haseł kampanii Sprawiedliwe Sądy mówiło np. o
pedofilu, którego miał wypuścić sąd w Świdnicy. Tymczasem chodziło o sąd we
Wrocławiu, i nie wypuścił go, ale próbował znaleźć zakład zamknięty, gdzie
przestępca, chory na stwardnienie rozsiane, mógłby być leczony. Takiego zakładu
nie znaleziono (...)”.
„Jest w tym wszystkim jeden niezgłębiony aspekt:
postawa wicepremiera Glińskiego. Z niespożytym uporem broni sprawy ewidentnie
przegranej. PFN pod obecnym zarządem w sensie wizerunkowym jest martwa” -
kończy Warzecha.
Czy nie czas, żeby
na mostku kapitańskim stanął prokurator i wziął kurs na niegospodarność, zanim
Fundacja pójdzie na dno razem z naszymi pieniędzmi?
Daniel Passent
Tylko pierś została
Koncert się odbył w Katowicach. Genialny.
Wykonawcy już wcześniej znani z licznych osiągnięć, bez trudu przeszli samych
siebie. Publiczność też. Były burze braw i kaskady śmiechu, a gawędy o
biało-czerwonym kapturku tak urzekające, że niech się bracia Grimm (Niemcy
zresztą) spalą ze wstydu.
Wiarygodność niesie
nas na skrzydłach - rozpływał się nad sobą i swoim rządem Mateusz, mistrz
tragifarsy. Chyba na skrzydłach nielotów. Strusie na przykład już u nas są.
Aha, i bursztyn. Premier go odkrył, zdziwiony i zachwycony, kiedy zaczął
wyrzynać las na Mierzei Wiślanej. Takie mam szczęście, że aż boję się
pomyśleć, co znajdę, gdy ruszymy z budową Centralnego Portu Lotniczego -
powiedział Morawiecki. Nic pan nie znajdzie, bo przecież dobrze pan wie, że PiS-u
nie interesuje budowanie czegokolwiek. Interesuje was tylko zagarnianie
państwa. Mediów, instytucji kultury, całego wymiaru sprawiedliwości, no i samorządów.
Zaczęło się od pl. Piłsudskiego w Warszawie, teraz Gdańskowi - w majestacie
pisowskiego prawa - ukradziono Westerplatte. No, Wrocław, pucuj ty rynek, żeby
był wysprzątany, gdy przyjdą zabierać. A przyjdą, najbliższy termin to 75.
rocznica powrotu miasta do Polski. Władza - tak się ten narkotyk nazywa. Banalne,
ale niestety prawdziwe.
Katowicki koncert
trwał. „Wicher dobrej zmiany przewiał Polskę, i to jak przewiał! Teraz miliony
Polaków mogą wreszcie oddychać pełną piersią” - zachłystywał się wybitny
filozof, który najwyraźniej głowę ma pełną szarych komórek do wynajęcia.
Oddychać pełną piersią? I co, wdychać smród i dym z zasiarczonego rosyjskiego
węgla? A może jeszcze klepać się po udach z radości, że z powodu krętactw rządu
stracimy kilka miliardów euro dotacji UE na walkę ze smogiem? Jak czytam,
dostaliśmy ultimatum: albo wymianę pieców na węgiel przekażemy samorządom i
bankom komercyjnym, albo Unia pieniędzy nie da, bo zmarnuje je Ministerstwo
Środowiska. No i czy trzeba tłumaczyć, dlaczego premier Morawiecki woli żur od
belgijskich frytek i Timmermansa?
Przewietrzonemu
przez życzliwy huragan wicepremierowi Gowinowi nie chodziło też chyba o
tysiące chorych, bo ci z trudem łapią powietrze, przewożeni z kolejnych
zamykanych szpitali do innych, przepełnionych po brzegi, z jedną czwartą
medycznej obsady. Rząd chełpi się, że zwiększa nakłady na służbę zdrowia. A
naprawdę to my sobie sami zwiększamy, płacąc wyższe składki.
Kolejni
beneficjenci „dobrej zmiany”, uczniowie znaczy też mogą oddychać pełną
piersią. Szczególnie ci, którzy nie dostali się do szkół średnich - im tylko ta
pierś została. I pamięć o byłej minister edukacji Zalewskiej, rozpartej dziś w
unijnym fotelu nawet wtedy, gdy grają „Odę do radości”. Tłumaczyła, że nie
musiała wstawać, bo Polska nie podpisała deklaracji uznającej pieśń za hymn UE.
Natomiast wicepremier Jacek Sasin wyjaśnił: „To żadna demonstracja. Czasem się
zdarza, że człowiek zajęty rozmową zbyt późno się zorientuje, że dzieje się
wokół niego coś ważnego”. Niby drobiazg, a ile bełkotu .
Na szczęście żadne czarne chmury nie
przesłoniły w Katowicach słów jedynego stróża prawdy i miłości ojczyzny:
Zostaliśmy wyspą wolności i dlatego jesteśmy tak cenni dla współczesnego
świata. Musimy iść drogą „dobrej zmiany”, bo innej dla Polski nie ma.
Przez 44 lata
Peerelu wmawiano nam to samo - nie ma innej drogi. Bardzo jestem ciekaw, czy
dziś opozycja znajdzie w sobie tyle siły i mądrości, by wspólnie upomnieć się
o swoją drogę - do zupełnie innej Polski.
Stanisław Tym
Bardzo fajnie zostało to napisane.
OdpowiedzUsuńMoim zdaniem bardzo fajnie opisany problem. Pozdrawiam serdecznie.
OdpowiedzUsuń