środa, 26 grudnia 2018

Czekanie na sen



Czekam na taki sen i moja żona też, bo różni nasi koledzy i przyjaciele mówią, że nasz syn Leszek do nich przyszedł we śnie - premier o śmierci syna i politycznych zakrętach

TOMASZ LIS: Myśli pan teraz o świętach?
Oczywiście. Jesteśmy z żoną w pełnym toku przygotowań. Żona postanowiła do naszej tragedii podejść ofensywnie i nie tylko, że nigdzie nie wyjeżdżamy i nie ucie­kamy, ale robimy wigilię w domu naszego syna. Spodziewamy się 15 członków rodziny. Będzie miejsce dla Leszka i klimat oczekiwania, żeby przyszedł.
Czyli to puste nakrycie...
- … puste, ale zaadresowane.
Nie boi się pan trochę?
- Nie wiem, jak będą reagować inni, i trochę metafizyczny strach mnie oblatuje. Ale ja bardzo szanuję decyzję żony i je­żeli ona uznaje, że tak ma być, to tak będzie.
Ludzie, którzy stracili kogoś bliskiego, o świętach myślą czę­sto albo z przerażeniem, ze smutkiem, albo z mieszaniną jed­nego i drugiego.
- My myślimy oczywiście ze smutkiem, ale próbując jakoś dać sobie z tym wszystkim radę, jesteśmy na takim etapie, że uznajemy, iż syn wyjechał. I wróci. A to, że jesteśmy u niego w domu, sprzątamy i kończymy rozmaite remonty, które on zaczął... to właśnie dlatego, żeby przygotować wszystko, co trzeba. I z tego punktu widzenia wigilia u niego w domu jest bardzo logicznym posunięciem.
A mają państwo jakiś kod, w sensie: co mówić, jak mówić, kiedy mówić, kiedy nie mówić...
- Nie. Mówimy normalnie: Leszek to, Leszek tamto. Rozmawia­my z nim. Ponieważ uwielbiał literaturę i filmy science fiction, to poszedłem do kina na świetny film „Pierwszy człowiek”, gdzie akurat jest głównie science bez fiction. I ten film opowiedziałem synowi, spacerując po lesie, po tych szlakach, po których zwykle chodziliśmy i jeździliśmy na rowerach.
Czy ponad 100 dni to jest taki czas, kiedy można choćby o centymetr zbliżyć się do odpowiedzi na pytanie: dlaczego?
- To mnie i moją żonę dręczy i będzie nas męczyć do końca ży­cia. Przejrzałem jego komputer, rozmawiałem z jego kolegami, ale nie natrafiłem na nic nowego, oprócz tego, co już wiedziałem.
A nie jest przerażająca albo budząca nadzieję, w zależności od perspektywy, myśl, że jest być może tylko jeden sposób, żeby się dowiedzieć.
- Myśli pan, żeby pójść na tamtą stronę?
W tym sensie, że coś po tej drugiej stronie musi istnieć.
- To może zabrzmi trochę paradoksalnie, ale cała ta tragedia bardzo mnie oswoiła ze śmiercią. A nawet wywołała pewne zaciekawienie.
Tak?
- W każdym razie nie jest to tak przerażające jak kiedyś. Oczywi­ście uczestniczyłem w wielu pogrzebach i składałem kondolencje wielu znajomym i przyjaciołom, tylko że dopóki czegoś takiego się nie przeżyje osobiście, to nie ma żadnego porównania.
Myślałem, że pan powie coś o Bogu.
- Zaraz panu powiem... Ta tragedia, przynajmniej w tym mo­mencie, w jakim jestem, dała mi poczucie, że życie jest bardzo kruche i że jeżeli ono się kończy, to nie ma co wpadać w przera­żenie. Natomiast myślę, że w takich sytuacjach ludzie wierzący mają łatwiej. Są przekonani, że coś po tamtej stronie jest. Ja by­łem kiedyś głęboko wierzący, bo wychowałem się w rodzinie ka­tolickiej. Na wsi zresztą. To był taki ludowy katolicyzm.
Pan był ministrantem.
- Oczywiście.
Czyli pamięta pan siebie w komży?
- Tak. I pamiętam te wszystkie ciocie, które siedziały w pierw­szym rzędzie i wpatrywały się we mnie z dumą. Nie mówiąc o mojej mamie.
To potem, jak się pan zrobił „czerwony”, musiały być przera­żone. Czy może dumne, że robi pan karierę?
- Nie robiły mi z tego powodu żadnych uwag. Uznały, że tak wy­bieram i już. A skoro mówimy o Kościele, to kilka tygodni temu pojechaliśmy do Częstochowy na Jasną Górę. Pewna wpływowa osoba skontaktowała mnie z ojcem przeorem. Byliśmy w najważ­niejszym miejscu, w Kaplicy Matki Boskiej Częstochowskiej. Oj­ciec Marian odprawił mszę w intencji Leszka i wygłosił bardzo głębokie i refleksyjne kazanie, które przeniosło mnie do klimatu mojej wczesnej religijności. Ale oczywiście nie chcę powiedzieć, że nagle się nawróciłem.
Wracając do tego momentu, gdzieś tam w Grecji, byli państwo z wnuczką na wakacjach... Ten moment często się pewnie panu przypomina.
- Tak. Dokładnie to pamiętam. To było gdzieś koło południa, kie­dy zadzwoń ił do mnie brat mojej żony. który został u nas w domu, bo ktoś musiał być, bo dwa psy itd. I łamiącym się głosem, w chaotyczny sposób, powiedział, że Leszek nie żyje. Poprosiłem go. żeby powtórzył, bo nie chciałem w to wierzyć, a potem zadzwo­niłem do partnerki syna i ona mi to potwierdziła.
Zadzwonił pan do partnerki syna, zanim powiedział pan żonie?
- Musiałem się upewnić. Kiedy ona mi to potwierdziła, poszed­łem do żony i poprosiłem, żebyśmy na chwilę odeszli w głąb pla­ży. żeby wnuczka nie słyszała. Wziąłem żonę za ręce, usiedliśmy i jej to powiedziałem.
Co było dalej?
- W szoku wróciliśmy do hotelu, żeby zacząć załatwiać formal­ności związane z wyjazdem, a ja potem wróciłem na plażę, pod­szedłem do wnuczki, wziąłem ją za ręce i powiedziałem, że jej ojciec nie żyje. I w przerażeniu wróciliśmy do hotelu, żeby się pakować...
Powrót musiał być koszmarem.
- Powrót był koszmarem, ale spieszyliśmy się bardzo, żeby zdą­żyć jeszcze do domu Leszka, żeby go zobaczyć.
Tego samego dnia byliście w Warszawie?
- Tak, zdążyliśmy. Późnym wieczorem zobaczyliśmy go dokład­nie w tym miejscu, w którym popełnił samobójstwo.
Pan pamięta swoje sny?
- Nie wszystkie.
Te?
- Czekam na taki sen i moja żona też, bo różni nasi koledzy i przyjaciele przychodzą do nas i mówią, że Leszek do nich przy­szedł we śnie. A my czekamy. Ale specjaliści od snów mówią, że w przypadku rodziców oczekiwanie trwa dłużej. Czasami nawet kilka lat. Jakiś czas temu miałem we śnie bardzo realistyczne spotkanie z Jerzym Szmajdzińskim.
Wy się bardzo lubiliście, prawda?
- Lubiliśmy się, choć z różnym natężeniem. Na Rozbrat, tam, gdzie kiedyś mieliśmy siedzibę SLD, wszedłem do naszego wspólne­go sekretariatu, drzwi jego gabinetu były otwarte, zobaczyłem go siedzącego przy biurku. Wszedłem. On wstał. Ja zaskoczony mó­wię: „Jurek, przecież ty nie żyjesz”. On: „No, nie żyję”. Mówię: „Jak już się spotykamy, to powiedz, jak tam było”. A on, uśmiechając się lekko: „Przecież wiesz”. „Domyślam się, ale chciałbym, żebyś mi to powiedział”. I kiedy wyciągnąłem do niego rękę, to on się rozpły­nął. Ciekawe, że Szmajdziński, po tym jak się rozbiłem w 2003 r. w helikopterze, wielokrotnie pytał mnie, co się wtedy czuje.
Jak pan patrzy na żonę, jak pan myśli o synu, o kolegach, którzy byli w polityce, i o ich rodzinach, kto płaci największą cenę za politykę?
- Pierwsza odpowiedź jest taka, że ci, którzy w niej najgłębiej uczestniczą, ci, którzy prowadzą ten samochód. Ale wiadomo, że pasażerowie obok często denerwują się jeszcze bardziej.
Gdyby miał pan te ostatnie 30 lat w Polsce i w swoim życiu podzielić na, powiedzmy, dwa etapy, to jak by to wyglądało?
- Pierwszy etap to było tworzenie nowego ustroju i instytucji no­wego państwa. Budowaliśmy demokrację i gospodarkę rynkową.
A od 2004 r.. od wejścia do linii, to jest zupełnie nowy rozdział, polegający na adaptowaniu się do zaawansowanych standardów unijnych.
Po 1989 r. mógł pan wylecieć z tej windy, ale wsiadł pan i zaczął jechać do góry. A od 1997 r. coraz szybciej.
- W 1997 r. to ja tylko z niewielką przewagą wygrałem z Jerzym Szmajdzińskim walkę o przywództwo w SLD. Wtedy sporo osób zaatakowało mnie za płk. Kuklińskiego.
Kto?
- Głównie nasze waleczne posłanki i ich koledzy. Bardzo wtedy znane nazwiska. Leszek, ty się solidaryzujesz ze zdrajcą. To cię przekreśla jako szefa naszego klubu - mówili.
I nie powiedział pan: ale do jasnej cholery, dzięki temu weszliśmy do NATO?
- Oczywiście, że mówiłem, ale to nie robiło wrażenia. Jednak wygrałem. A potem to już ciężką pracą nabraliśmy wiatru w ża­gle i była taka niepowstrzymana fala...
Jechał pan wtedy ostro. Nie za ostro? Pamięta pan bezdomnych umierających na śmietniku?
- Pamiętam. Ale nie przesadzajmy. Na trybunie sejmowej wal­czyliśmy ostro, ale jak trzeba było spotkać się z Krzaklewskim czy jego ludźmi, to się spotykaliśmy w zaciszu gabinetowi uzgad­nialiśmy różne rzeczy, czy to w sprawie wejścia do NATO, czy re­formy administracyjnej kraju. Zupełnie inne czasy.
W 2001 r. zrobiłem program z panem. Pokazywał mi pan tę chałupinę w Żyrardowie, w której mieszkaliście, i wychodek 20 metrów od niej. Podobała mi się ta historia. Twardziel z takiego podwórka wbrew wszystkim wchodzi na szczyt.
- Tak, to podwórko, które panu pokazywałem, to była twarda szkoła życia. W 2003 r. podpisywaliśmy w Atenach pod Akropo­lem, w pięknej scenerii, traktat akcesyjny do UE. I kiedy usiadłem, żeby podpisać ten dokument, pomyślałem sobie: to jest jakieś senne marzenie. Ja, biedny chłopak z żyrardowskiego podwórka, siedzę przy stole i podpisuję w towarzystwie liderów europejskich dokument, który na zawsze pozostanie w polskiej historii. To nie­samowita rzecz. Albo wybór losu, albo opatrzność.
A mleko po Kopenhadze pan pamięta?
- Oczywiście. Kwoty mleczne to był bardzo ważny punkt w negocjacjach.
Dzień po szczycie w Kopenhadze picie mleka z Adamem Michnikiem. Trochę ryzykowne. Michnik był jednak dla wielu symbolem tego strasznego salonu, a pan był liderem partii formalnie lewicowej.
- Tak, ale w atmosferze powszechnego entuzjazmu i pojednania to nie miało znaczenia.
A pamięta pan parę miesięcy wcześniej, jak Rywina panu przyprowadzili, czy pomyślał pan: o cholera, bomba zegarowa zaczyna tykać?
- Rywin przyszedł na moje zaproszenie, nie wiedząc, że zobaczy u mnie Michnika i że przeprowadzę konfrontację. Ja to całkowi­cie zlekceważyłem.
Zero światełek ostrzegawczych?
- Zero.
I co pan pomyślał? Rywin idiota? Czy co?
- Pomyślałem, że jeżeli prawdą jest co mówi Michnik, to fa­cet chciał zarobić, silnie zablefował, nie udało mu się i koniec sprawy.
A nie było w okolicach pana ludzi, którzy chcieli po prostu położyć łapę na kasie? Nie ma pan teraz takiego wrażenia?
- Wie pan, jedynym człowiekiem, który mógłby powiedzieć, co nim kierowało, jest Rywin. Ale byłem przekonany, że to jest bła­hostka i że prawda sama się obroni.
Czyli kiedy zgadzał się pan na komisję śledczą, to dalej pan uważał, że to przejdzie bokiem?
- Byłem przekonany, że to nas nie dotyczy, zatem prawda sama się obroni. Potem zrozumiałem, że prawda w konfrontacji z ma­nipulatorami nigdy sama się nie obroni.
Ważna lekcja.
- Bardzo ważna.
Nie myśli pan sobie, że może wtedy, w okolicach tego mleka, nomen omen mleko się naprawdę wylało. Bo jak długo pan był znienawidzonym przez warszawkę czujnym i gotowym do walki Leszkiem Millerem, tak długo warszawka mogła panu złorzeczyć i tyle. Ale kiedy wpadł pan w jej ramiona, to stracił pan instynkt zabójcy i czujność.
- Oczywiście, gdybym mógł cofnąć czas, tobym to zrobi! inaczej. Zaatakowałbym warszawkę za to, że wprawdzie popierała wej­ście Polski do UE, ale jednocześnie zwalczała tych. którzy ten proces przeprowadzili. Bo to nie oni mieli to zrobić.
A nie myślał pan, że błąd był w zupełnie innym punkcie?
_?
Trzeba było powiedzieć Rywinowi: Lew, ty tu siedzisz, a ja dzwonię po prokuratora generalnego.
- No tak. Tylko tu wracamy do tego, że ja na to patrzyłem z po­błażaniem i ironią. Myśmy wtedy we dwóch zostali z Michni­kiem i zastanawialiśmy się, co zrobić, kiedy Rywin wyszedł, niemalże doznając zawału serca.
Nie myślał pan w żadnym momencie: kurczę pieczone, właś­nie przestaję być szefem partii lewicowej i ludzi naprawdę może wkurzać, że nie jestem już chłopakiem z Żyrardowa, odciąłem się, uciekłem do lepszych, bogatszych.
- Nie. nigdzie nie uciekałem. Wiedziałem, że salon mnie niena­widzi i tylko patrzy, jak mnie zastąpić. Inicjatywa Rywina wzięła się z naszych działań przeciwko salonowi, bo chodziło o ustawę dekoncentracyjną, rozpraszającą prywatną własność w me­diach. Źle oceniłem sytuację, bo uznałem ją za niedorzeczną i ją zlekceważyłem. Wracając do pana tezy - podobne rzeczy, choć w innym kontekście, mówiłem Lepperowi, kiedy on przebrał się w garnitur i zaczął jeździć po kraju limuzyną oraz do Bruk­seli. Powiedziałem mu: Andrzej, uważaj, bo zapłacisz za to, twój elektorat cię pamięta, jak chodziłeś w kufajce, potępiałeś elity, a dzisiaj zakładasz drogie garnitury, jeździsz najlepszymi samo­chodami i oni już nie widzą w tobie tamtego Leppera. A on na to: „Dobra, co ja mam zrobić?”. Mówię: „Od czasu do czasu prze­bierz się w kufajkę i jedź na jakąś wieś. Ale nie w garniturze”.
A w którym momencie miał pan już pewność, że Aleksander Kwaśniewski chce pana politycznie zabić?
- To było parę razy. Na przykład, kiedy robiliśmy reformę admi­nistracyjną kraju. I chodziło o termin wyborów samorządowych już w tej nowej konfiguracji. AWS chciała przedłużenia kaden­cji, a my zachowania jej terminu. Kwaśniewski zrobił tak, jak oni chcieli i wbrew nam. Na konferencji prasowej ktoś mnie zapytał: Czy Kwaśniewski już nie jest pana przyjacielem? Powiedziałem: Pan Kwaśniewski ma już innych przyjaciół.
Dlaczego on to robił?
- Myślę, że Kwaśniewski nie chciał silnego SLD.
Czy nie chciał zbyt silnego Millera?
- Wtedy to było tożsame.
A mieszkaliście w jednym bloku w tzw. Zatoce Czerwonych Świń?
- W tej samej klatce. On na drugim piętrze, ja na pierwszym.
Byliście dobrymi sąsiadami?
- Wtedy tak.
Potem, gdy Kwaśniewski był prezydentem, a pan premierem, to łączył was tylko Adam Michnik.
- Michnik raz nas godził, raz nas różnił. Różnie to było. Ale są­dzę, że w sumie już po wejściu do Unii i po Rywinie Michnik po­myślał: ten układ jest OK, ale niekoniecznie z Millerem.
Bo czuł, że pan zaczyna zjeżdżać?
- Nie, bo uważał, że przyczyniłem się do rozsypania planu wzmocnienia Agory. Zresztą on chyba przeklina publikację teks­tu „Przychodzi Rywin do Michnika”.
Mam wrażenie, że po ostatecznym rozwodzie z Kwaśniewskim i po pana pożegnaniu się z rządem zaczęła się seria błędów i pomyłek przedziwnych jak na człowieka, który miał takiego nosa politycznego.
- Pierwszy błąd to był oczywiście start w wyborach z Samoobro­ny. I nie chodziło nawet o to, z jakiej formacji startuję, tylko po co.
Po diabła? Popełnił pan wtedy błąd hazardzisty - natychmiast się odegrać.
- Chciałem się odegrać, bo Kwaśniewski z Olejniczakiem nie chcieli mnie wpuścić na listy wyborcze SLD. Jak dzisiaj mnie młodsi koledzy z różnych ugrupowań pytają, co w takich sytua­cjach robić, to zawsze im mówię: czekać.
Potem był rok 2011. Znowu pan wystartował.
- Z powodzeniem. Zdobyłem mandat, zostałem szefem klubu, potem partii.
I wyglądał pan tak, jakby kompletnie nie miał do tego serca.
- Miałem. Aczkolwiek nie byłem taki rześki jak kiedyś. W pew­nym momencie mieliśmy nawet 18 procent, ale chyba za ostro atakowaliśmy Platformę, co upodabniało nas do PiS. Nasz elek­torat chciał głosować na partię, która ma szansę brać udział w rządzeniu, a nie siedzi w opozycji.
Rozumiem, że to jest rada dla pana Czarzastego?
- Niech Czarzasty robi, co chce, byle to służyło SLD.
A co by mu pan radził? Gadacie ze sobą?
- Od pewnego czasu nie rozmawiamy. Zniechęca mnie jego de­ficyt powagi, skłonność do intryg i permanentnej konfabulacji.
Co panu trzy lata temu przyszło do głowy z panią Ogórek? Jakąś zaćmę chwilową pan miał?
- Nie. To była w tamtych warunkach nieźle pomyślana koncep­cja, zaakceptowana przez cały ówczesny zarząd partii z jednym tylko wyjątkiem...
Ha, ha, do dziś się panu odbija ta „nieźle pomyślana koncepcja”?
- Bo pan patrzy na Ogórek z perspektywy dnia dzisiejszego.
Wśród kobiet lewicy za pana czasów była pani Łybacka, pani Sierakowska, było wiele osób i możliwości.
- Ale nikt nie chciał startować.
Ale nie mówił pan: pani Madziu, jaka prezydentura? Nie róbmy sobie jaj z tego kraju.
- Brzmi to może paradoksalnie, ale Magdalena Ogórek była ostatnią na liście kandydatów SLD w wyborach na urząd prezydenta.
Na ósmym miejscu chyba.
- Możliwe. Wszyscy, którzy mogli startować, nie chcieli, bo uwa­żali, że to nie są żadne wybory, że Komorowski wygra w pierw­szej turze. Rozmawiałem z poważnymi ludźmi: z Wojciechem Olejniczakiem, który się zgodził, ale potem odmówił; z Ryszar­dem Kaliszem, który się zgodził, ale z kolei Rada Krajowa się nie zgodziła. Z Grzegorzem Kołodką, który powiedział, że byłby zna­komitym prezydentem, ale za cztery lata. I w końcu stanęło na pani Ogórek, która na starcie miała 6 procent, a potem 8 i mocne trzecie miejsce. Jest pytanie, dlaczego tak zjechała...
Dlaczego?
- Bo uznała, że elektorat SLD-owski ma w kieszeni. Im bardziej kandydatka udawała, że nie jest związana z Sojuszem, tym gor­sze wyniki osiągała w sondażach.
A pan na jakiej liście się znajdzie?
- Na żadnej.
W mieście się mówi, że Łódź czeka na eurodeputowanego.
- Słyszałem także o innych lokalizacjach. Aleja nie mogę zosta­wić żony samej. A żona nie przeprowadzi się do Brukseli.
Czyli chce pan powiedzieć, że propozycja była.
- Nie było żadnej propozycji. Nawet jak Donald Tusk był u nas na śniadaniu, to też o tym nie rozmawialiśmy. Nawiasem mó­wiąc. bardzo sobie cenię, że przyjechał i złożył nam kondolencje.
Wy się w ogóle chyba lubicie?
- Tak. Zawsze mieliśmy dobre kontakty. Mnie teraz bardziej in­teresowało, co Tusk zamierza.
I co zamierza?
- Myślę, że jeszcze nie podjął decyzji.
Od czego ją uzależnia?
- Od szans. Jemu nie jest potrzebna porażka.
Czyli jeśli opozycja przegra w wyborach, to on nie startuje?
- Jeżeli PiS wygra przekonująco, to dla niego będzie sygnał, że jego szanse są ograniczone. Gdyby nawet tak się stało, to uwa­żam, że Tusk jest jedynym politykiem, który może wygrać z obecnym prezydentem.
Z Dudą? To on jest taki mocny?
- To jest fatalna pomyłka. Ja mam wrażenie, że Andrzej Duda nie dorósł do stanowiska. Cieszy się i bawi prezydenturą i jest ta­kim wyrośniętym chłopcem.
Ale został wybrany. Tak jak PiS. Co to mówi o nas, wyborcach?
- Prawda jest prosta - władza jest taka, jaka jest większość Polaków, która ją wybrała. Krytykujemy Sejm i załamujemy ręce nad poziomem posłów, a przecież oni są naszym lustrem, w którym możemy się przejrzeć. Zobaczyć nasze emocje, po­glądy i oczekiwania.
Czyli?
- Postawy konserwatywne i nacjonalistyczne wzmocnione po­trzebą tworzenia nowej historii czy też pisaniem historii od nowa. Moralizację konfliktu, w którym tylko jedna strona ma ra­cję. Przejmowanie przez władzę centralną coraz to nowych ob­szarów życia społecznego i gospodarczego. Odejście od zasad demokracji liberalnej w przekonaniu, że zwycięstwo daje prawo do zachowań bezprawnych. Ludowy katolicyzm i Kościół, któ­ry głosi dobrą zmianę, a nie dobrą nowinę. No i oczywiście religię smoleńską.
I wygrają za rok?
- Mogą wygrać. Ale nawet jak przegrają, to przecież ten elekto­rat pozostanie.
Ma pan już prezenty - dla żony, wnuczki?
- Częściowo mam...
W głowie.
- Tak. Wiem, że dostanę książki, bo najbardziej lubię otrzymy­wać książki. Szczerze mówiąc, chciałbym po prostu te święta przeżyć spokojnie i godnie, w dramatycznym poczuciu, że czy­nię to po raz pierwszy od 48 lat bez syna.
Tomasz Lis

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz